„Miłość, zbrodnia, kara” Helena Kowalik – recenzja

fot. A.Ruszczyk

Witaj mroku, stary druhu” rzekłby Stephen King. To jeden z nielicznych autorów, który potrafi mnie przerazić zabierając w najciemniejsze zakamarki ludzkiej psychiki. Często się na tym łapię, że bezrefleksyjnie zaczynam wierzyć w każdy narysowany przez niego koszmar. I sama nie wiem co jest prawdą, a co fikcją. Niestety takich dylematów nie dostarczyła mi najnowsza książka Heleny Kowalik „Miłość, zbrodnia, kara”.

Autorka otworzyła przede mną drzwi do świata w którym obiecano miłość, a zostano może bezgranicznej nienawiści. Dziś już wiem, że tytuł jest zdecydowanie zbyt płytki, zbyt łagodny, mało dosadny. Być może powinien brzmieć „Kwintesencja zła”. W tym świecie nie ma miejsca na żarty, tam nie ma nawet miejsca dla diabła. Człowiek staje się potworem. Maluje krwią ofiary napis na ścianie „Aniu, to dla Ciebie”, choć biedna kobieta już dawno odeszła z tego świata. Leży teraz bezmyślnie na kanapie z kablem zadzierzgniętym na szyi, a jej mętne ślepia wpatrują się w sufit. Poznałam Edytę, mądrą, twardo stąpającą panią finansistkę. Jakże samotną i nieszczęśliwą, do czasu, gdy na popularnym portalu randkowym poznaje swojego przyszłego mordercę. Mężczyzna jej marzeń seriami wysyła te same słodkie wiadomości do kilkunastu innych, równie samotnie i równie nieszczęśliwych kobiet. Z której z nich wyssie najwięcej pieniędzy, która będzie łatwa do zmanipulowania? Zbrodnia nie ma płci, mordują mężczyźni i kobiety. W afekcie, z rozpaczy, z obsesji wbijają nóż, a potem leżą ze swym ukochanym i gorzko tego żałują. Mijają godziny, krew wciąż się sączy, a mokry, czerwony bandaż bezwiednie rozkłada ręce. Smutek i żal czasu nie cofną. W obronie morderczyni trzeba się przyznać do nieudanej próby samobójczej, przecież Ona wcale nie chciała go zabić. W niektórych historiach trup jest konsekwencją poplątanych układów erotycznych, szaleństwa, rozwiązłości. Autorka dozuje starannie emocje tak, by w kolejnych opowieściach zło było jeszcze bardziej wyuzdane, a koszmar sięgnął zenitu. Gdyby to jeszcze była radosna twórczość autorki kryminału, ale tutaj…tutaj niestety jest prawda i brutalna rzeczywistość Polaków. Zupełnie tak, jakby wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do każdego z tych mieszkań, każdego pokoju i miejsca kaźni. Męki ofiar przemocy domowej stają się trudne do zniesienia. Zaczynam powoli dusić się ich potem i łzami. I sama nie wiem, dlaczego nie przerywam czytania tej książki. Być może z obowiązku, by dopłynąć tą łodzią do brzegu? Może liczę, że choć jedna sprawa zakończy się pomyślnie, że matce trojga dzieci uda się ocalić życie? Jestem naiwna, każda z historii kończy się tragicznie. Chorobliwa zazdrość doprowadza do morderstwa matki, żony i syna. Sprawca nie liczy razów zadanych w głowę tępym narzędziem, za to wszystko precyzyjnie kalkuluje pozostawiając dom w objęciach płomieni. „Świat mi się zawalił” płacze komandos nad ciałem uduszonej żony, ratownik medyczny poprzez kroplówkę usypia swoją kochaną żonę na zawsze. Wszystko to z miłości. Każda z nich była tą najukochańszą, jedyną, prawdziwą. Znamienne dla tych historii jest fakt, że większość par małżeńskich tego wieczoru kochała się namiętnie, aż tu nagle coś poszło nie tak. Tylko co?

Historie przedstawione przez Helenę Kowalik są tak przykre, że co jakiś czas robię sobie przerwy na spacer z psem i cieszę się, że nadal żyję. Może ta książka właśnie ma taki cel, pokazać zwykłemu czytelnikowi jakie ma niezwykłe szczęście. Nie został zatłuczony butelką, nie wrzucono jego ciała do grobu. Nie pozbawiono go honoru zabierając bieliznę i śmiejąc się nad wygiętym w grymasie ciele. Coraz ciężej przebrnąć przez kolejne strony w pogodnym nastroju. Giną młode dziewczyny, takie bystre, a tak naiwne i łatwowierne. Umierają w paskudnych miejscach, samotnie, tragicznie. Po śmierci wkłada im się do ręki telefon na który przyjaciel-morderca wysyła sms-y z zapytaniem czy wszystko w porządku. A przecież nic nie jest w porządku. Dzieci giną z rąk nieco starszych kolegów i w tym momencie książka kipi wręcz okrucieństwem. Bracia stają się ofiarami znudzonych, niczego niewartych i pijanych morderców. Nawet nie pamiętają jak skakali po głowie ofiary, jak wbijali w jego gardło gałęzie, jak młodszy z braci płakał i błagał o litość. Życie traci listonosz brutalnie skatowany w piwnicy, zapakowany w pudło po telewizorze. Wchodzimy z butami do życia niejednego małżeństwa, patrzymy jak to jest, gdy mąż robi żonie miazgę z twarzy, a jej obrońcami stają się psy. Mordercy zawsze znajdą powód, „bo mnie oszukała, a ja tak się cieszyłem, że jest w ciąży”, „zamordowałem jej syna, bo miał chore serce i tak by długo bez matki nie pożył”. Niestety życie pisze coraz bardziej skomplikowane scenariusze, w planowanie zabójstwa wplątywane są również dzieci. Przechodzą na stronę któregoś z rodziców i wspólnie atakują słabszego. W tej książce dotykamy rzeczy ostatecznych. Pozostajemy z dziewczynką i jej konającą matką w mieszkaniu na kilka godzin. Czy to możliwe, aby zadźgana nożem kobieta puściła jeszcze oczko do swojej córki? Co czuje dziewczynka mówiąca do zwłok? Do czego doprowadza zazdrość, pazerność i ile jeszcze ludzi musi zginąć? Piękne rancza, okazałe wille, luksusy, a nawet wysokie posady nie gwarantują w tych historiach nikomu życia długiego i szczęśliwego. A wręcz przeciwnie, ofiary są palone żywcem, cierpią męki, kończą żywot nagle w wannie, w przedpokoju, w kuchni po właśnie wypitej kawie. Dostają patelnią w głowę, gdy to nie pomaga doprawiane są wałkiem. A przecież wałek jest do ciasta a nie do mordowania człowieka? Ofiara zawsze przekroczy granicę, a sprawcy pociemnieje w oczach ze złości. A potem? A potem to nic nie pamięta, poza tym, że tak bardzo ją kochał, byli wspaniałym małżeństwem. Zaczyna się walka o swoją przyszłość, bo ofiara raczej nie odżyje. Konfabulacje, zmienianie zeznań, listy do prokuratora, udawanie szaleńca, stany depresyjne. Bo w końcu trzeba pomyśleć o sobie. W więzieniu będzie tak strasznie, a życie jest takie piękne.

fot. A.Ruszczyk

fot. A.Ruszczyk

Koniec książki jest jeszcze bardziej przygnębiający niż myślałam. W zasadzie miałam nadzieję, że z czasem się przyzwyczaję, że taka uroda tej literatury. Lecz nie potrafiłam i chyba nadal nie potrafię pogodzić się ze śmiercią dzieci. Opuszczonych, głodnych, samotnych, które za paczkę chipsów dały się zaciągnąć w krzaki i nigdy z nich nie powróciły. Kto zamordował i brutalnie zgwałcił dziewczynkę, która roześmiana jechała na rowerze? Jak bardzo o litość prosiła ofiara swego oprawcę, zanim ją zatłukł i martwą zgwałcił? Dlaczego tak długo kryto księdza pedofila, erotomana, kolekcjonera kilkuletnich bezbronnych dzieci? Dlaczego tyle małych istot musiało poznać jego zły dotyk? Co sobie myślał lekarz chirurg, który molestował chłopców po zabiegach operacyjnych? Jak można nakarmić dziecko owsianką, a potem je udusić, choć płacze i woła, że już będzie grzeczny? Nie znajduję odpowiedzi na te pytania, a Wy?

Jak sami widzicie, książka przedstawia zło w najczystszej postaci. Nie ma tu długich opowieści, kolorowych zmyślonych historyjek. Jest prawdziwa rzeź, okrucieństwo i gehenna. I tak naprawdę nie wiem czy komukolwiek poleciłabym tę książkę. Być może młody kobietom, ku przestrodze, by uważały kogo poznają na portalach randkowych. Być może policjantom i pracownikom opieki, by byli bardziej wyczuleni na to co dzieje się w tych przeklętych czterech ścianach. Nie jest to lektura dla ludzi wrażliwych, pełnych empatii i współczucia. Tak jak sprawca nie ma współczucia dla ofiary. A bywa, że jest cyniczny i nie chce do końca wyjawić rodzinie co stało się z ich dzieckiem, gdzie są jego zwłoki. Teraz już wiecie, co się kryje pod hasłem „Miłość, zbrodnia, kara”. Jeśli chcecie sami poczuć te historie, to już na własną odpowiedzialność.

Tylko dobrze radzę, nie czytajcie wieczorem, bo czeka was długa, bezsenna noc.

Anna Ruszczyk

Facebook