Gadają, kochają, a czasem mordują

Arkadiusz Borowik, archiwum własne

Współczesne społeczeństwo tak zwanej kultury Zachodu oddala się od śmierci. Mentalnie. Jeszcze nie tak dawno zaczęliśmy podważać istnienie starości, która jest jakaś taka, jakby to powiedziano dzisiaj, „mało sexy”. Teraz zaczynamy wypierać z naszej świadomości śmierć. Śmierć powoli przestaje być czymś nieuniknionym, a zaczyna być postrzegana jako wypadek. Całe wieki ludzkość żyła blisko śmierci, dzięki czemu ta nie była tak abstrakcyjna. Odarliśmy śmierć z majestatu, a to przecież najbardziej intymne doznanie w życiu. Zastąpiliśmy je statystykami. W ogóle mało mi jest głębszego zrozumienia tematu odchodzenia. Może nie zrozumienia, ale odczuwania. W dzisiejszym świecie duchowość, której ja osobiście nie mylę z religią, zanika. Szkoda, bo czuję, że przez to stajemy się ubożsi. A co do tego, jak przygotować się do śmierci, to jedyne, co przychodzi mi do głowy, to starać się żyć tak, żeby po tym jak po raz ostatni zamrugamy oczami, nikt nie otworzył butelki szampana.

Z Arkadiuszem Borowikiem autorem powieści „A jeszcze wczoraj było jutro” – rozmawia Anna Ruszczyk.

Na początku naszej rozmowy chciałabym dowiedzieć się czegoś o Panu, czegoś więcej niż to, co widnieje na skrzydełku okładki. Interesuje mnie wnętrze człowieka, który powołał do życia Andrzeja S., głównego bohatera powieści „A jeszcze wczoraj było jutro”.

Na dzień dobry padło pytanie najtrudniejsze. Przyznam się, że te parę zdań, które zamieszczono na okładce, nie zostało napisane przeze mnie. Pisanie o sobie jest dla mnie torturą. A opisanie własnego wnętrza byłoby dla mnie soleniem świeżych po torturach ran. Wydaje mi się, że mojemu wnętrzu może przyjrzeć się wykwalifikowany psychiatra albo sprawny rzeźnik.

Jak to jest być pisarzem, co się czuje wiedząc, że jest się pisarzem?

Nie wiem, czy wiem, jak to jest być pisarzem. Pisarzem czuję się tylko wtedy, jak piszę, ale jak piszę to nie mam czasu zastanawiać się nad tym, kim jestem, bo staram się wejść w postaci, którymi nie jestem. Podobnie jest na przykład z graniem na perkusji. Jak gram, to niby wiem, że jestem perkusistą, ale bębny wymagają tak wielkiego skupienia, że nie myśli się o sobie w ogóle. Dlatego od ponad pół wieku bez względu na to, co robię, czuję po prostu jak ja. Mogę natomiast powiedzieć, że w pracy twórczej, jaką wykonuję, zdarzają mi się momenty oświecenia. I to rzeczywiście jest coś niesamowitego. Nie umiem tego porównać do niczego. To takie olśnienie, jak się wpada na pomysł, który po wymyśleniu często wydaje się oczywisty, natomiast przed jego wymyśleniem buja sobie gdzieś w kosmosie i nie można go zobaczyć nawet dysponując teleskopem Hubble’a. To są momenty, dla których warto tworzyć. Potem wszystko staje się produktem. Sztuka również.

Skąd czerpał Pan inspirację do stworzenia tak przejmującej i smutnej opowieści?

Nie będę zbyt oryginalny, ale wszystko, co piszę, pochodzi z obserwacji otoczenia, ludzi, życia. Oglądam sobie świat, tak jak każdy z nas, tyle że w przeciwieństwie do większości ludzi jestem na tyle bezczelny, żeby się potem dzielić swoimi przemyśleniami. Nie planowałem smutnej opowieści. Na pewno chciałem, żeby była przejmująca. Temat nie jest wesoły, więc pojawienie się smutku było nieuniknione. Odkąd pamiętam, zadaję sobie pytania na tematy ostateczne. Być może dzięki tej książce uwolniłem się od pewnych spraw, wywlekając je na wierzch. W ogromnym skrócie i gigantycznym uproszczeniu jest to książka na temat śmierci, dokładnie na temat tego, jak jesteśmy do niej przygotowani i czy w ogóle jesteśmy. Nie zostaliśmy obdarzeni wiedzą o dacie śmierci i często zastanawiałem się, jakby to było, gdybyśmy wiedzieli. Lepiej czy gorzej? Gdyby każdy nosił w dowodzie osobistym datę urodzenia i śmierci. Tymczasem wszyscy wiemy, że umrzemy, ale nikomu nie przychodzi do głowy, że stanie się to właśnie dzisiaj. Patrząc na to z tej perspektywy, uważamy się za nieśmiertelnych.

Dlaczego zdecydował się Pan na uwikłanie głównego bohatera powieści „A jeszcze wczoraj było jutro” w tak trudne i skomplikowane relacje? To był naprawdę trudny egzamin z życia i śmierci.

Lubię opowieści, w których bohater znajduje się w matni. Sytuacje bez wyjścia są niezwykle inspirujące. Jeżeli ktoś znajduje się w potrzasku nie ze swojej winy, to jeszcze lepiej. W omawianym przypadku wyszedłem od pomysłu, że człowiek w kwiecie wieku dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory. Banał? Pewnie, że tak. Widziałem filmy na ten temat, czytałem książki. Zwykle występuje schemat, w którym bohater dowiaduje się, że zostało mu niewiele czasu i przewartościowuje swoje życie. Polega to na tym, że taki osobnik postanawia pojednać się ze światem. Świadomość zbliżającego się końca działała na niego oczyszczająco, pozytywnie. Złodzieje przestają kraść, mordercy nie chcą już zabijać. Zły ojciec wyrusza w podróż, żeby spotkać się ze swoimi dziećmi i przeprosić je, że taki był nieczuły i tak dalej, i tak dalej. Zupełnie jakby człowiek naznaczony widmem śmierci otrzymywał anielskie skrzydła. Oczywiście nie mówię, że to niemożliwe. Ale ja chciałem stworzyć opowieść o zwykłym człowieku, który dowiadując się, że umiera, czuje się pokrzywdzony. Dlaczego właśnie ja? Dlaczego właśnie teraz? Za co? Ta emocja sprawia, że bohater zaczyna inaczej odbierać świat. Nie ma nic do stracenia, a ponieważ spotkał w życiu sporo osób, które delikatnie mówiąc nie były dla niego miłe, postanawia się z nimi rozliczyć. Kiedy zacząłem pisać, szybko okazało się, że nie obchodzi mnie karanie ludzi za krzywdy, których nie przeżyłem razem z bohaterem. Byłaby to płaska historia o zemście, jakimi wypełnione są książki, kina, telewizory i komputery. Zależało mi też bardzo na tym, że pokazać drogę, jaką przebył bohater. Na początku jest bardzo przeciętnym człowiekiem. Chciałem, żeby punkt zwrotny był dużym kontrastem. Zacząłem się zatem cofać. Krok za krokiem szedłem do tyłu, ukazując zależności, które rządzą życiem bohatera. Przy tej okazji łatwiej było opowiedzieć jego przeszłość nie zamykając jej w retrospekcjach, ale podczepiając pod główny watek. No i ani się obejrzałem, a książka spuchła jak balon, a to co miało być jej główną treścią, zajmuje zaledwie jedną czwartą objętości.

Na jakim etapie podjął Pan decyzję o zabiciu kilku osób w powieści? Czy kiedykolwiek identyfikował się Pan z problemami i postawami bohaterów?

Zacznę od końca. Wszyscy bohaterowie są fikcyjni. Ale każdy czytelnik znajdzie w nich różne rzeczy, które sprawią, że się z nimi identyfikuje. Lub nie. O to w tym wszystkim przecież chodzi. O zastanowienie się, co ja bym zrobił, zrobiła na jego jej miejscu. Ja mam trudniej, bo muszę się zidentyfikować ze wszystkimi postaciami. Nie tylko z tymi, które są pozytywne. Autor powinien być w takim samym stopniu protagonistą, jak i antagonistą. Jeżeli po macoszemu traktuje postaci poboczne, to też prędzej czy później to wylezie. Mówimy wtedy, że postaci są płaskie, jednowymiarowe, papierowe itp. Łatwo jest wejść w buty fajnego faceta. Gorzej, kiedy trzeba zgłębić naturę bydlaka, którego w życiu omijalibyśmy z daleka. To mnie bardzo intryguje. Być kimś bardzo odległym od siebie. Na przykład szesnastoletnią dziewczyną. Zawsze muszę wiedzieć, dlaczego ktoś postępuje tak, a nie inaczej. Nawet, jeżeli nie ma tego później w opisie. Pisząc tę książkę robiłem sobie sporo notatek. Różnego rodzaju. A to jakiś przebieg fabularny, a to rozwój jakiejś relacji. Często to były zdania, które chciałem, żeby ktoś powiedział. Poza główną osią historie wymyślam po kawałku. Nie planuję zbyt szczegółowo całości, bo wiem, że jak się wgryzę mocno w opowieść, otworzą się nowe odnogi, których nie da się przewidzieć w luźnym planowaniu. Piszę jakiś fragment, potem od tego odpoczywam, a potem, najczęściej wieczorem, wracają do mnie zapisanie historie (dawno przestałem się przed tym bronić). Wtedy muszę mieć pod ręką coś do notowania. Uzupełniam to, co napisałem i planuję następny fragment. To, co się przydarzy bohaterom, czasami jest wiadome z góry, ale równie często, a może częściej, wynika w trakcie pracy. Staram się wchodzić w postaci najgłębiej, jak się da. I kiedy już w nich siedzę, zaczynają rządzić fabułą. Nie znoszę wymyślania historyjki i dopasowywania do niej zachowań bohaterów. To takie: „raz, dwa, trzy i w kalendarz strzelisz ty”. Bo to mi dobrze pasuje. Oczywiście sytuacja ma się inaczej, jeśli powodem napisania jakiejś opowieści jest śmierć kogoś. Odkąd pisałem „A jeszcze wczoraj było jutro”, minęło dużo czasu i nie wszystko pamiętam, ale wydaje mi się, że śmierć w tej książce nie była planowana, a wynikła z powodu głosów w mojej głowie, które zaczęły żyć własnym życiem. Można by powiedzieć, że to trochę jakby ogon kręcił psem, ale zapewniam, że uwolnienie w swojej głowie pełnokrwistych postaci załatwia kupę roboty. Trzeba tylko szybko notować, jak już zaczną gadać, kochać, a czasami mordować.

Co fascynowało, ekscytowało a co wykańczało podczas pracy nad tą książką?

W zasadzie podała pani trzy główne wrażenia, jakie towarzyszą mi w czasie pisania. Jestem zafascynowany, podekscytowany i wykończony. Ta mieszanka ma na różnych etapach różne proporcje. Pamiętam, że w czasie pisania ostatnich rozdziałów „A jeszcze wczoraj było jutro” byłem tak roztrzęsiony, że dostałem gorączki. Ekscytuję się najbardziej w fazie wymyślania. W tworzeniu najbardziej lubię ten etap nieskrępowanego radosnego bujania w kosmosie. Oczywiście, jak nie wychodzi, ekscytacja szybko zamienia się we frustrację, ale to już ryzyko zawodowe. Zwykle po napisaniu jakiejś większej partii odkładam książkę na parę dni, a potem dokonuję pierwszego czytania. Często jest to nieprzyjemny proces, bo coś, co uznałem za załatwione, w czytaniu już mi się takie nie wydaje. No więc grzebię w tym, a już bym chciał jechać dalej. W czasie pisania książki, bardziej niż w czasie pisania innych form literackich, niebezpieczne jest też zwątpienie, które dopada piszącego prędzej czy później. Im dłużej trwa pisanie książki, tym częściej się zdarzają zwątpienia. Po co ja to piszę i kogo to w ogóle obchodzi? Trzeba zacisnąć zęby i iść do przodu, strona za stroną.

Jakie emocje i myśli towarzyszyły Panu przy pisaniu ostatniego zdania tej powieści czy pojawiła się pokusa by jednak zakończenie brzmiało inaczej?

Zakończenie zawsze jest wyzwaniem. No bo zostaje w głowie. Jak ostatnia scena w filmie. Z tego, co pamiętam, w przypadku AJWBJ ostatnie zdanie pojawiło się z marszu i mi się spodobało. Było niejednoznaczne i postanowiłem je zostawić. Cały ten krótki epilog był dla mnie odpoczynkiem od ostatniej części i w zasadzie pisząc go byłem odprężony. To chyba czuć. Wiedziałem, że to już koniec tej mordęgi, która była też wielką przygodą. Potem jeszcze tylko dwa i pół miliona razy przeczytałem wszystko nanosząc poprawki, głównie skróty i zmiany wynikające z rytmu. Rytm jest dla mnie bardzo ważny. Również w pisaniu.

Zaintrygował mnie poruszony w powieści wątek bezdomności, wolności i świadomych wyborów. Czy Pana zdaniem społeczeństwo wciąż postrzega osoby bezdomne w sposób bezrefleksyjny, stereotypowy i krzywdzący?

Stereotypy były, są i będą w każdym społeczeństwie. Ludzie zawsze będę chcieli iść na łatwiznę, tak jak woda zawsze będzie chciała płynąć najkrótszą drogą. Stereotypy się zmieniają, ale nie przestają być stereotypami. O ile prościej jest wypracować sobie zdanie na jakiś temat i się go trzymać, niż zastanawiać się nad każdym przypadkiem oddzielnie. Pół biedy, jak stereotyp kształtujemy sobie sami, na skutek własnych przemyśleń. Znacznie bardziej martwią mnie stereotypy kształtowane w nas poprzez czynniki zewnętrzne. Na przykład polityków, media, zresztą to jest coraz częściej jedna cholera. Nie zauważyłem, żeby współczesny świat, który uważa się za wyedukowany i światły, nie trywializował, nie generalizował. Nie krzywdził. Zmieniają się tylko obiekty krzywdzenia. Wystarczy zerknąć do internetu. Pasja, z jaką się wzajemnie opluwamy, jest niewyobrażalna, a skala do tej pory niespotykana. Mamy coraz lepsze narzędzia do wykazywania się podłością i korzystamy z nich pełnymi garściami. Wracając do podstawy pytania, o to jak społeczeństwo postrzega ludzi bezdomnych: często jeżdżę pociągami, a na dworcach nigdy nie brakowało bezdomnych. Nie zauważyłem, żeby coś się zmieniało w podejściu do kloszardów. Jedni są skorzy do pomocy, inni odsuwają się z obrzydzeniem. Czy ktoś zadaje sobie pytanie, dlaczego ci ludzie znaleźli w takim miejscu? Możliwe. Czy spotkałem kogoś takiego? Nie.

Andrzej Stroba spotyka na swej krętej drodze wielu ludzi dzięki którym zaczyna patrzeć na problemy, życie, teraźniejszość i przyszłość z zupełnie innej perspektywy. Czy faktycznie może być tak, że w historiach obcych nam ludzi odnajdujemy klucze do prawdy o nas samych?

Zdecydowanie tak. Ludzie, których spotykamy, historie które przeżyli, pobudzają do zastanowienia. Sztuką jest wygenerowanie takich postaci, które sprawią, że bohater, a wraz z nim odbiorca, zaczną zadawać sobie pytania. Co bym zrobił, gdyby mnie to spotkało? Jak bym się zachował w takiej sytuacji? Dzięki książkom, filmom możemy przeżywać fikcyjne przygody zmyślonych bohaterów, które jeżeli są dobrze i sugestywnie opowiedziane, mogą w nas poruszyć złogi autorefleksji, które często leżą sobie gdzieś na dnie naszych głów. Ludzie bywają inspirujący. Oni, podobnie jak okoliczności zewnętrzne, kształtują nasz światopogląd. W mojej historii bohater, który żył sobie w swojej bańce bezpieczeństwa, nagle zostaje z niej wyrwany siłą. Dzięki temu dowiaduje się o sobie rzeczy, których nigdy by się nie dowiedział. Nie chciałbym przez to powiedzieć: Ale fajnie jest mieć śmiertelną chorobę. Jednak jak już się ją ma, to warto skorzystać z okazji do samopoznania.

Jaką lekcję o szczęściu w dobie zagrożeń i epidemii mógłby dziś poprowadzić Stroba, czego nauczyłby nas, uczniów?

Żyjemy na świecie, w którym zagrożenie jest czymś permanentnym. Zawsze tak było. Odkąd pamiętam czasy zawsze są trudne. Czas teraźniejszy wydaje się trudniejszy, bo musimy się z nim mierzyć. Wszyscy znają to zdanie: „O, kiedyś, to były czasy”. Mamy skłonność do sentymentalizmu. No bo jak tu z rozrzewnieniem nie wspominać czasów, jak się miało dwadzieścia cztery lata, kiedy ma się siedemdziesiąt. Ale czy dzisiaj jest nam gorzej niż kiedyś? Czasami, kiedy wydaje mi się, że świat jest straszny, wyobrażam sobie jakąś panią, wyrwaną z trzynastowiecznego Sandomierza, której to mówię. Ona na mnie patrzy i pyta: Znowu napadli was Tatarzy? Duży jasyr? Dużo gwałtów? Dużo trupów? Albo spotykam siedmioletniego chłopca, który pracuje w wiktoriańskiej Anglii w kopalni węgla. Szesnaście godzin dziennie. A ja mu mówię, że mi ciężko. Dzisiejszym światem rządzą informacje, które z pożytecznych stały się nieprzydatne, a potem zaczęły być dręczące. Złe wiadomości sprzedają się lepiej niż dobre. Natura ludzka lubi sensacje, dlatego wiemy o wszystkich złych rzeczach, jakie dzieją się na świecie. Rozpoczynamy dzień od informacji, że w Indonezji ktoś się źle poczuł i być może umrze. Potem następuje eskalacja i koło południa dochodzimy do wniosku, że żyjemy w potwornych czasach. Stroba chciał, żeby dzieci myślały samodzielnie. Wyciągały wnioski z własnych obserwacji. Niezwykle łatwo jest pójść na łatwiznę i przyjąć narzucony światopogląd. Chciałbym, żeby w szkołach uczono dzieci tolerancji. Ten, kto ma inne zdanie, nie musi być naszym wrogiem. To truizm, ale nigdy się nie zdewaluuje. Dobroć jest wartością największą.

Statystyki zgonów w Polsce mówią więcej niż tysiące słów. Czy warto przygotowywać się na śmierć, dokonywać bilansów tak jak Andrzej, porządkować pewne sprawy?

Nie jestem typem pedanta, ale nie lubię bałaganu. W bałaganie trudno coś znaleźć. Nie wiem, jak można przygotować się na śmierć. Na pewno trzeba mieć świadomość, że kiedyś ta śmierć nadejdzie. Współczesne społeczeństwo tak zwanej kultury Zachodu oddala się od śmierci. Mentalnie. Jeszcze nie tak dawno zaczęliśmy podważać istnienie starości, która jest jakaś taka, jakby to powiedziano dzisiaj, „mało sexy”. Teraz zaczynamy wypierać z naszej świadomości śmierć. Śmierć powoli przestaje być czymś nieuniknionym, a zaczyna być postrzegana jako wypadek. Całe wieki ludzkość żyła blisko śmierci, dzięki czemu ta nie była tak abstrakcyjna. Współcześnie odarliśmy śmierć z majestatu, a to przecież najbardziej intymne doznanie w życiu. Zastąpiliśmy je statystykami. W ogóle mało mi jest głębszego zrozumienia tematu odchodzenia. Może nie zrozumienia, ale odczuwania. W dzisiejszym świecie duchowość, której ja osobiście nie mylę z religią, zanika. Szkoda, bo czuję, że przez to stajemy się ubożsi. A co do tego, jak przygotować się do śmierci, to jedyne, co przychodzi mi do głowy, to starać się żyć tak, żeby po tym jak po raz ostatni zamrugamy oczami, nikt nie otworzył butelki szampana.

Czytelnicy, tacy jak ja, spoglądając w przyszłość desperacko trzymają się obietnic i planów. Czy obieca Pan że napisze kolejne równie piękne, mądre i poruszające powieści, które umilą nasz pobyt tu i teraz? Może kilkanaście rozdziałów „Zielonego piekła” wzbogaconych o dotąd nieznane prace Izydora albo opasłe tomisko „Nieprawd”?

O, widzę, że zaczęła Pani od najtrudniejszego, a skończyła na najłatwiejszym pytaniu. Zupełnie nieszablonowo. Lubię nieszablonowe podejście. Otóż mogę obiecać, że napiszę kolejną książkę, ponieważ piszę ją od czterech lat i jest na wykończeniu. Podobnie zresztą jak ja. Nie mogę obiecać, że będzie piękna, mądra i poruszająca, bo aż takim megalomanem nie jestem. Piszę książki z różnych powodów. Jednym z nich jest to, że piszę to, co sam chciałbym przeczytać, więc jeżeli komuś podobały się moje poprzednie wynurzenia, jest szansa, że kolejne też znajdą uznanie. Na razie wszystko, co mogę powiedzieć, to to, że będzie gruba. Jakoś tak się rozpędziłem.

To już koniec. Jakiego pytania nie zadałam, choć bardzo Pan na nie czekał?

Miałem nadzieję, że pytania będą ciekawe i były. Nie było łatwo, i dobrze. Nie czekałem na żadne konkretne pytanie, ale sprowokowany doszedłem do wniosku, że gdyby mnie Pani spytała: o czym myślę, kiedy myślę o „A jeszcze wczoraj było jutro”, to odpowiedziałbym, że o tym, co zwykle, kiedy dzielę się z kimś moimi przemyśleniami: żeby czytelnik przed i czytelnik po lekturze nie był tym samym czytelnikiem.

Dziękuję za rozmowę

Facebook