Spowiedź recydywistów

źródło: OISW w Gdańsku

Pewien 70-letni recydywista w trakcie wywiadu powiedział mi, że dzisiejsi złodzieje to już nie są tacy jak kiedyś. Wspomniał, że jak w młodości wraz z kolegami poszli okraść aptekę to na widok milicjanta uciekali. Dla nich honor polegał na tym, żeby się nie dać złapać milicji, a milicjant był od tego, żeby ich gonić. Dziś widzi, że nie dość że złodzieje nie uciekają przed policjantem, to jeszcze wdają się z nim w walkę, choć wiadomo jak taka akcja się skończy – trafią na dołek. Jego zdaniem to jest postawa niehonorowa, wynikająca ze wzorowania się na filmach amerykańskich, a także nadużywania narkotyków.

Z doktor Renatą Szczepanik, pedagożką resocjalizacyjną, adiunktem w Pracowni Pedagogiki Specjalnej na Wydziale Nauk o Wychowaniu Uniwersytetu Łódzkiego – rozmawia Anna Ruszczyk.

 

Na początku chciałabym Panią zapytać o to, co skłoniło Panią do podjęcia się badań recydywistów? Dlaczego akurat ten obszar pedagogiki resocjalizacyjnej Panią zainteresował?

Nigdy nie interesowały mnie specjalnie zagadnienia związane z więzieniem. Posiadałam taki dość stereotypowy, negatywny wizerunek tego miejsca, osób, które tam przebywają, a nawet ludzi którzy tam pracują. I to chyba był 2006 lub 2007 rok, gdy na moich zajęciach z resocjalizacji pojawili się dwaj studenci, którzy pracowali – zresztą pracują do dziś – w jednym z łódzkich więzień. Kiedy dość krytycznie lub – muszę przyznać – pobieżnie przedstawiałam sprawy związane z tak zwaną resocjalizacją w więzieniu – inicjowali dyskusje, przedstawiali argumenty, swoje spojrzenie na dane problemy. Można powiedzieć, że bardzo mi zaimponowali. W ogóle dzięki nim to były świetne wykłady. Zmusili mnie do głębszego wniknięcia w zagadnienia penitencjarne. Zaczęłam dużo czytać, szukać różnych źródeł informacji. Musiałam też po prostu być świetnie przygotowana na kolejne wykłady, bo zajęcia przestały być wykładem, a stały się żywą, merytoryczną dyskusją, w której uczestniczyli wszyscy studenci. A jednocześnie ci studenci byli bardzo sympatyczni, niezwykle zrównoważeni, koleżeńscy. Pamiętam ogromny szacunek i respekt, jakim darzyła tych dwóch funkcjonariuszy grupa. Oni złamali wszelkie negatywne stereotypy dotyczące zawodu więziennika.

Z jakimi problemami, wyzwaniami wiąże się przeprowadzanie tego typu badań?

Więzienie nie jest już niedostępnym miejscem dla naukowca – tak jak to było w okresie PRLu. Nie trzeba spełniać wygórowanych warunków, by móc realizować badania, ani też liczyć na jakieś rekomendacje czy znajomości. Nic z tych rzeczy. Z drugiej strony nie należy sądzić, że każdy kto ma ochotę i potrzebę może sobie wejść do więzienia ze swoimi badaniami. Proszę sobie wyobrazić sytuację, że miesiąc w miesiąc po jednostce kręci się kilkunastu badaczy, a dodatkowo pracownicy mają stosy ankiet, które rozdają osadzonym do wypełniania. Studia z resocjalizacji cieszą się sporym zainteresowaniem i w efekcie co rok mamy wielu studentów, którzy piszą prace licencjackie czy magisterskie. Wielu studentów chciałoby badać więźniów lub funkcjonariuszy. Konstruują długie ankiety i zasypują nimi więzienia. Myślę, że takich ankiet mają już dość i pracownicy i sami osadzeni. Sama trochę zniechęcam studentów do takich badań i proszę by postawili się na miejscu funkcjonariuszy i więźniów. Ile razy można wypełniać ankiety, często z podobnymi pytaniami? Z podobnymi, ponieważ niestety studenci często chcą badać te same zagadnienia, najczęściej podkulturę lub zachowania ryzykowne więźniów i takie doświadczenia wśród pracowników. Są formalności, przez które trzeba przebrnąć, to znaczy otrzymać różne zgody władz i tak dalej. Tłumaczę moim studentom, że czasem nie dostają takiej zgody nie ze złej woli, ale po prostu ze względów praktycznych. Więźniowie coraz częściej nie chcą wypełniać tych ankiet, mają już dość różnych kwestionariuszy. Mówili mi zresztą o tym nie raz podczas wywiadów, jakie z nimi prowadziłam. Nadmiar ankiet powoduje, że wypełniają je niedbale, „na kolanie” i bez głębszej refleksji. Moje badania miały zupełnie inną formułę. Nie miałam ani ankiet, ani nawet gotowych pytań do zadania. Być może to dlatego spotkały się ze sporym zainteresowaniem zarówno ze strony pracowników więzienia, jak i samych osadzonych.

No tak, ale idąc na spotkania na pewno miała Pani jakiś plan, wiedziała o co chce zapytać, czego się dowiedzieć?

Właściwie nie miałam żadnego planu. Wywiady, jakie prowadziłam nazywają się biograficznymi, narracyjnymi lub pogłębionymi z elementami narracji. Założenie jest takie, że to narrator, czyli osoba, z którą robi się wywiad – jest gospodarzem spotkania, a nie badacz. Nie myślałam o tym o co chcę ich zapytać, ale wręcz odwrotnie. Bałam się, czy w ogóle zechcą ze mną rozmawiać, czy uda mi się pozyskać od nich ich historie życia. Na początku nie byłam pewna co usłyszę i nawet próbowałam sobie tego nie wyobrażać, starać się jak najdłużej nie zadawać moim rozmówcom konkretnych pytań. Owszem, one się pojawiły, ale dopiero kiedy zebrałam większość mojego materiału. Wtedy dopytywałam moich kolejnych rozmówców o rzeczy, które pojawiły mi się w biografiach wcześniejszych respondentów. Żeby porównać te biografie. I to wcale nie było efektywne. Okazało się bowiem, że ci pierwsi, bez wahania opowiadali mi o swoich emocjach, czasem okolicznościach i przebiegu przestępstw, natomiast kiedy zadałam takie pytanie wprost, np. „a pamięta pan czas pierwszego pobytu w więzieniu? O czym pan myślał, jak się za panem zamknęła brama?” – moi rozmówcy zacinali się. Odpowiadali niechętnie – „noo, o niczym specjalnie. Że jestem w więzieniu i już. Nie ma o czym gadać”. Natomiast kiedy o to nie dopytywałam, te wspomnienia pojawiały się spontanicznie. Rzecz w tym, że jeśli ktoś nie pyta – to ma się poczucie kontroli tego, co się mówi, a jeśli słyszy się zapytanie – wtedy po prostu pojawia się nieprzyjemna czujność i skojarzenie z przepytywaniem, pozyskiwaniem informacji czy nawet przesłuchaniem. Moją intencją nie było szczegółowe wypytywanie, doszukiwanie się czegoś w ich historiach za wszelką cenę.

Czy łatwo było przekonać kierownictwo więzienia do realizacji badań i umożliwienia spotkania z osadzonymi?

Nie miałam z tym żadnego problemu. Długo rozmawiałam z ówczesnym dyrektorem okręgowym, który koordynował prace jednostek, w których realizowałam badania. Był zainteresowany samymi badaniami, jak i metodą pozyskiwania przeze mnie danych. Jak już wspomniałam, nie byłam zainteresowana badaniami ankietowymi, czy nawet zwykłym wywiadem. Mnie chodziło o to, by osadzeni opowiedzieli o swoim życiu – to co chcą i jak chcą. By mi powiedzieli o nim to, co sami zechcą, by pokazali mi swoją perspektywę różnych problemów, z jakimi się borykają. Jedni snuli mi taką opowieść w rozmowie ze mną, inni zdecydowali się na spisanie historii swojego życia i przesłali mi ją. Jak zaczęłam robić te badania, to kilka razy funkcjonariusze mi mówili – „a nie lepiej, by pani spisała konkretne pytania, a więźniowie by wypełnili kwestionariusz? Poszłoby szybciej.” Ja cierpliwie tłumaczyłam, że moje badania są inne, że ja nie chcę zadawać pytań, że interesuje mnie opowieść o życiu, taka zwykła rozmowa bardziej, wysłuchanie więźnia. Niby to rozumieli, ale często wyrażali po prostu troskę – „ee, to co to za badania, przecież oni będą bajki pani opowiadać. Albo nic pani nie powiedzą”. Najczęściej powątpiewali – „na pewno będą panią starać się manipulować i kręcić”. Byli i tacy, którzy entuzjastycznie podchodzili do moich badań. Mówili: „coś w tym jest”.

Jak przebiegał proces badania recydywistów?

Z uwagi na to, że były to wywiady, które przypominały i miały przypominać codzienną rozmowę – potrzebowałam szczególnych warunków. Zwykle to był pokój wychowawcy czy psychologa. Czasem zmieniałam ustawienie sprzętów tak, by siedziska były na równi, by nie tworzyć barier typu: ja siedzę za biurkiem na miejscu wychowawcy, a osadzony jako „petent” po drugiej stronie. Poprosiłam funkcjonariuszy, by powiedzieli więźniom, że robię badania z osobami, które już mają za sobą kilka pobytów w więzieniach czy wcześniej, w różnych instytucjach. Zgłaszali się – pewnie z różnych względów – niektórzy z ciekawości, inni z powodu zyskania „punktów” za chęć współpracy i tak dalej. Po wytłumaczeniu im o co mi chodzi i na czym będzie polegać to moje „badanie” jedni zostawali, inni grzecznie odmawiali. Wspólną cechą wszystkich było zaskoczenie. Byli zakończeni formułą „badania”. Myśleli, że będę zadawać im pytania…a ja zadawałam jedno, właściwie formułowałam prośbę – „proszę mi opowiedzieć o swoim życiu”. A muszę jeszcze zaznaczyć, że nie byłam łatwą badaczką. Potrzebowałam spokojnych miejsc na te rozmowy z więźniami. Miejsc, w których mogłabym stworzyć taką niewięzienną atmosferę. Robiłam wszystko, by moi rozmówcy mogli przez moment przestać „być w więzieniu”. I powiem, że czasem mi się to udawało. Niektórzy mówili na koniec – „ooj, ale się zagadałem, odleciałem kompletnie. Czułem się trochę jak na wolności!”. Te rozmowy trwały czasem dwie godziny, a czasem tylko kwadrans. Niektórzy po prostu nie potrafili snuć spontanicznej opowieści o swoim życiu. Wbrew pozorom to nie jest takie proste, wymaga pewnej cechy, którą określa się „podatnością narracyjną”. To wszystko powodowało dodatkowe obciążenia w pracy funkcjonariuszy. Musieli przyprowadzać, odprowadzać moich rozmówców. Przecież to nie polega na tym, że więźniowie sami sobie chodzą po zakładzie. Poza tym funkcjonariusze musieli prowadzić nadzór nad tymi rozmowami. I muszę tu zaznaczyć, że jestem im bardzo wdzięczna za sposób, w jaki to robili. Nie zakłócali mi przebiegu moich wywiadów. Prosiłam, by nie pukali i nie wchodzili z impetem pytając – „czy wszystko w porządku”. Robili to bardzo dyskretnie i taktownie, spontanicznie. Na przykład delikatnie uchylali na moment drzwi. Zdarzało mi się, że czasem wchodził jakiś pracownik w trakcie wywiadu do pokoju i intensywnie, dłuższą chwilę szukał „czegoś” w pustej szafce (śmiech). Ale doceniałam to także. To nie była bowiem ostentacyjna „kontrola”, tylko taktowna ocena tego, co wyprawiam z więźniem (śmiech). To oczywiście dyktowane było przede wszystkim względami bezpieczeństwa. Tak więc na pewno mieli ze mną trochę kłopotów. Nigdy jednak, ani razu nie odczułam jakiejś pretensji, zniecierpliwienia, złości czy prób zniechęcania mnie. Wręcz odwrotnie. Pracownicy więzienia imponowali mi również dyskrecją. Nie dopytywali o czym mówili więźniowie, mimo, że przecież podejrzewali – i słusznie! – że osadzeni będą raczej narzekać na więzienie, a nie je chwalić.

Gdy obserwowała Pani swoich rozmówców „odlatujących na wolność” w swoich opowieściach, nie miała Pani obaw, że pobudzi ich do zbytniej refleksji, że po takiej szczerej rozmowie przeżyją traumę, wrócą do trudnych spraw, będą podminowani, rozgoryczeni?

To jest bardzo dobre pytanie. To zagadnienie bywa analizowane przez naukowców, którzy realizują tego rodzaju badania w grupach osób określanych mianem wykluczonych czy ofiar. To są zawsze bardzo trudne badania i trzeba kierować się rygorystycznymi zasadami etyki. Proszę jednak pamiętać o tym, że wspomnienia krzywdy, jakiej doświadczyli na przykład w dzieciństwie nie stanowiły zasadniczej części ich opowieści. Co gorsze, oni postrzegali te doświadczenia w kategoriach „naturalnego porządku świata”, zwykłego losu, jaki mają tysiące dzieci. W ich środowisku dorastania to było „normalne”. Te opowieści zostawiały piętno na mnie, to ja sobie z nimi nie radziłam emocjonalnie. Kiedy zaś wspominali mi o przemocy, jakiej doświadczali w instytucjach wychowawczych, to była to dla nich możliwość poskarżenia się, wyżalenia się komuś, kto – tak jak ja – nie ocenia, nie krytykuje, czy nie podważa wiarygodności ich opowieści. Trzeba jednak zawsze być bardzo ostrożnym w stawianiu sobie celów badawczych i brać pod uwagę to, że niektóre wspomnienia mogą być tak bolesne, że rozdrapują stare, zrośnięte już czasem rany. Trzeba mieć tego wysoką świadomość i czasem po prostu umieć zrezygnować z projektu, jeśli pojawia się ryzyko nadmiernej ingerencji w uczucia drugiego człowieka. Z drugiej strony, takie wywiady jak moje mają także dobroczynne oddziaływanie. Pamiętam jednego z osadzonych, który przyszedł na wywiad ze mną i wspomniał o swoim koledze z celi, z którym rozmawiałam kilka dni wcześniej. Pod wpływem wywiadu ze mną, zadzwonił do swojej córki, z którą się nie odzywał od kilku lat. Podjął się próby odbudowania relacji i ku jego zdziwieniu, córka nie rzuciła słuchawką. Inny mężczyzna zakończył wywiad słowami: „muszę sobie to wszystko przemyśleć co tu pani opowiedziałem. Bo nagle stanęło mi całe moje życie przed oczami. Muszę o tym pomyśleć, jak to wszystko się potoczyło, że jestem kim jestem i jestem gdzie jestem”. Inny więzień po prostu dziękował mi za namiastkę wolności mówiąc, że od kilku lat nie rozmawiał z nikim „tak normalnie”, bez lęku, że ktoś podsłuchuje, że zaraz skończy się czas odwiedzin czy rozmowy telefonicznej.

stawanie-sie-recydywista-kariery,pd,599908Jakie momenty, obrazy zapamiętane z rozmów z osadzonymi utknęły Pani w pamięci i dlaczego?

Nie było takich konkretnych momentów, które szczególnie zapamiętałam. Mam jednak wiele wspomnień własnych odczuć, jakie mi towarzyszyły podczas spotkań z tymi mężczyznami. Takie dominujące wrażenie, że to często zwykli, normalni ludzie, jakich się na co dzień spotyka w tramwaju. I wie pani, chyba to jednocześnie przeraziło mnie najbardziej. Właśnie to, że przestępczość, czasem zbrodnia ma takie normalne, przeciętne, ludzkie oblicze. To wrażenie chyba najbardziej mnie zaskoczyło i przygnębiło. Mogę natomiast powiedzieć czym ja ich zaskoczyłam. Wielu z nich wyrażało zdziwienie, że chce mi się słuchać o tym jak opowiadają o ukochanym psie z dzieciństwa, że mnie interesują ich długie wywody dotyczące rzeczy, które nie są związane z przestępczością, kiedy opowiadali o rodzinie, o swoich problemach z dziewczynami, pierwszych miłościach, rozstaniach i tak dalej. Zdarzało się, że często nie wytrzymywali i sami „pękali” – no to kiedy w końcu pani zapyta o tą moją przestępczość? A nie interesuje pani za co siedzę? A chce pani wiedzieć, jak doszło do tego, że stałem się recydywistą? A może opowiedzieć pani, jak pierwszy raz mnie złapali? Chyba właśnie dlatego, że nie drążyłam, że nie zadawałam konkretnych pytań opowiadali mi o rzeczach skrzętnie skrywanych przed otoczeniem i samym sobą często. O tym, jak się bali kiedy trafili pierwszy raz do więzienia, o strachu, który musieli przezwyciężać, o obawach i tak dalej. Wspomnienia tych wydarzeń, uczuć pojawiały się spontanicznie w czasie ich długich opowieści.

Kto i dlaczego trafia do więzienia, jakie czynniki mają wpływ na to, że dana osoba trafia za kraty?

Nie ma na to jednoznacznej i prostej odpowiedzi. Większość z tych mężczyzn to osoby z takimi typowymi drogami kariery przestępczej. Podejrzana dzielnica, na której się wychowywali, patologiczna rodzina, niepowodzenia szkolne i tak dalej. Byli jednak wśród moich recydywistów tacy, którzy pochodzili z tak zwanych normalnych rodzin. Tu uwagę moją zwracało coś, co czasem sami nazywali „adrenaliną”, „uzależnieniem od ryzykownych sytuacji”. Kradli nie dlatego, że to była norma w ich środowisku, ale dlatego, że towarzyszył temu przyjemny dreszczyk emocji. Dążyli do znajomości z „kryminalistami”, ponieważ byli zafascynowani tym światem, kojarzył im się z brawurą, odwagą, niezależnością, wolnością. Byli w końcu i tacy, którzy stali się recydywistami bezpośrednio w konsekwencji uzależnienia od narkotyków. Najpierw weszli w środowisko narkomanów, które często pozostaje na styku i zazębia się z „kryminalnym”.

Czy ci z dobrych domów mówili Pani o tym, jak ich postępowanie było odbierane przez ich najbliższych, rodziny?

Jak reagowali najbliżsi? Wszyscy tak samo – ubolewali, tłumaczyli, mieli poczucie porażki wychowawczej. Zdarzało się, że szukali źródeł przestępczego zachowania swojego syna…w zaburzeniach genetycznych, w jakiejś chorobie. Kiedy ich syn popadał w konflikt z prawem, najczęściej rodzice nie dowierzali, byli zaskoczeni, wstrząśnięci. W żadnym przypadku nie zdarzyło się jednak, żeby rodzina się odwróciła od mężczyzny. Zwykle była to „walka” do końca o to, by zahamować proces demoralizacji.

Czy zdarzały się przypadki, że Pani rozmówca chciał opowiedzieć o sobie, lecz potrzebował na to więcej czasu, na przemyślenia, wyszedł w trakcie rozmowy, a potem do tego wróciliście?

Nie. Tak jak mówiłam – to były spontaniczne opowieści. Czasem, ale rzadko – zdarzało mi się, że rozmówca prosił o możliwość spisania takiej historii.

Jakie są początki więziennej kariery, czy część z osadzonych była wcześniej w tzw. poprawczakach?

Nie wszyscy recydywiści mają za sobą doświadczenie pobytu w placówce resocjalizacyjnej, ale rzeczywiście taka zależność jest częsta. Trafienie do więzienia dla wielu z nich było czymś nieuchronnym, czymś z czym się liczyli od dzieciństwa. Siedział ich dziadek, tata, wujek i starszy brat. Pesymistyczne jest to, że poprawczak, a nawet ośrodek wychowawczy jest dla nich już takim konkretnym „sprawdzeniem się” jak sobie dadzą radę w więzieniu. Przestają się go obawiać. Jeden z recydywistów powiedział mi – „poprawczak nie różni się niczym od więzienia. No, może tylko tym, że w poprawczaku było dużo wódki, a w więzieniu nie ma. Ale za to można ćpać ile się chce”. Oczywiście to nadmierne uproszczenie, jedynie wrażenie tego konkretnego więźnia, z którym rozmawiałam, ale dość symptomatyczne porównanie można powiedzieć…

Czy w tych rozmowach nie pojawiła się nuta żalu, że stracili jakąś szansę na inne, być może lepsze życie?

Oczywiście, że tak i to bardzo wyraźnie. Zawsze związane to było z poczuciem straty czasu, utraty życia przez to, że wiele lat siedzi się w więzieniu. Jeśli mój rozmówca miał dajmy na to 50 lat i przebywał w różnych instytucjach, jak ośrodki wychowawcze, poprawczaki, więzienia łącznie 35 lat, z krótkimi, kilku czy kilkunastomiesięcznymi przerwami na wolności, to trudno by się nie pojawił żal i poczucie straty życia. Często też wyrażali ubolewanie, że jakiś członek ich rodziny – młodszy brat czy syn – trafił do ośrodka wychowawczego. Mówili – „wiem czym to się skończy. Już zaczął taką samą karierę jak ja. Straci życie”. Trzeba jednak zaznaczyć, że takie refleksje silnie pojawiają się u starszych mężczyzn. Ci młodsi mają wrażenie, że jeszcze wszystko przed nimi, że jeszcze wiele mogą, zdążą ze wszystkim.

Jak więźniowie z którymi Pani rozmawiała wspominali swój pierwszy pobyt za murami więzienia? Jakich emocji doświadczali i jak to wydarzenie wpłynęło na ich dalsze życie?

Kiedy trafiają do więzienia pierwszy, czasem jeszcze drugi raz – boją się. Nawet jeśli wcześniej byli w poprawczakach – więzienie jest pewnym symbolem, wyraźną granicą, którą się przekracza, pewną wysoko postawioną poprzeczką na rzecz sprawdzenia się. Mają świadomość, że jeśli nie zdobędą dobrej pozycji w grupie innych osadzonych podczas pierwszego pobytu, to „zła sława” (że sobie nie poradzili, że byli ofiarami), będzie się za nim wlec przez każdy kolejny pobyt. No właśnie – ciekawe jest to, że moi recydywiści idąc do więzienia pierwszy raz, mieli już głębokie przekonanie, że to nie jest jednorazowa wpadka, że będą kolejne wyroki. Pierwszy pobyt w więzieniu to maskowanie swojej niepewności, ukrywanie lęku, strachu. I zasada jest prosta – zwycięża ten, który najlepiej ukryje ten lęk, poczucie osamotnienia. Przegrywa ten, który sobie nie radzi z emocjami. Kierunek tej swoistej pracy nad emocjami jest następujący – uczucia lęku i niepewności trzeba umieć zamienić na ekspresję złości. Służą temu różne sposoby. Można pozbywać się lęku, poprzez znęcanie się nad innymi, można „kupować” sobie spokój papierosami, kawą. Można też liczyć na wsparcie „znajomych” ze środowiska i eksponować różne powiązania. Trzeba też wiedzieć, że siła fizyczna nie jest najważniejszym atrybutem współczesnego więźnia. Ważniejszym jest spryt, inteligencja, umiejętność prowadzenia pewnego rodzaju strategicznej gry w grupie. Ci „doświadczeni” recydywiści posiadają konkretne umiejętności – na przykład szacowania „z kim się ma do czynienia”, świadomości przyczyn oraz celu czyjegoś zachowania i tak dalej.

Co różni starych recydywistów od młodych?

Pewien 70-letni recydywista w trakcie wywiadu powiedział mi, że dzisiejsi złodzieje to już nie są tacy jak kiedyś. Wspomniał, że jak w młodości wraz z kolegami poszli okraść aptekę to na widok milicjanta uciekali. Dla nich honor polegał na tym, żeby się nie dać złapać milicji, a milicjant był od tego, żeby ich gonić. Dziś widzi, że nie dość że złodzieje nie uciekają przed policjantem, to jeszcze wdają się z nim w walkę, choć wiadomo jak taka akcja się skończy – trafią na dołek. Jego zdaniem to jest postawa niehonorowa, wynikająca ze wzorowania się na filmach amerykańskich, a także nadużywania narkotyków. Jeśli chodzi o samo więzienie, to jedną z różnic jest to, że starsi recydywiści „nie uprawiają już” tak zwanej podkultury więziennej, zdystansowali się do niej, natomiast młodsi niewiele o niej wiedzą, mają często tylko mgliste wyobrażenie, informację z drugiej czy nawet trzeciej ręki, ale próbują budować strukturę osadzonych odwołując się go „grypsowania”. Jednocześnie łamią najważniejsze zasady tej podkultury lub po prostu ich nie znają.

Jak wygląda hierarchia więzienna? Kto zyskuje szacunek innych więźniów, a kto musi się liczyć z potępieniem?

Na tym polu bardzo dużo się pozmieniało ostatnimi laty. Kiedyś można było „nic nie znaczyć na wolności”, a być „panem w więzieniu”. Dziś już raczej takie coś nie ma miejsca. Liczy się bardzo to jakie się ma znajomości „przestępcze”. Posiadanie pieniędzy, różnych dóbr materialnych w więzieniu (np. karty telefoniczne, kawa, papierosy) jest również bardzo ważne. Może ułatwić życie, pozwolić przetrwać tym, którzy nie dysponują niczym innym. Na pewno jednak szacunek łączy się z rodzajem prowadzonej przestępczości, tym jakie zyski ona przynosi lub może przynosić. Osadzeni stanowią bardzo zróżnicowaną grupę przestępców. Są wśród nich tacy, którzy działają w zorganizowanych grupach przestępczych i zyskują ogromne dochody ze swojej działalności, ale są też tacy, którzy dostali wyrok za kolejny „włam” do budki z warzywami. Co do potępienia…recydywiści, z którymi rozmawiałam zdecydowanie źle się wyrażali o osadzonych, którzy odbywają karę za przemoc w rodzinie. Nie obdarzają również szacunkiem osób, które na co dzień borykają się z bezdomnością i trafiają do więzienia na zimę, by przetrwać chłody. Zdarzają się bowiem i takie sytuacje. Oczywiście na potępienie mogą liczyć pedofile, ale z tymi na co dzień recydywiści nie mają żadnego kontaktu. Współcześnie nie ma szansy, by w jednej celi znaleźli się sprawcy przestępstw seksualnych i kradzieży. Takie historie miały miejsce w więzieniach minionej epoki. Jeden ze starszych recydywistów przy okazji opisu zachowań personelu więziennego w „socjalistycznym kryminale” opowiadał mi, jak w latach 70. funkcjonariusze wepchnęli do jego celi pedofila sugerując osadzonym „co mają z nim zrobić”. Pedofil ledwie przeżył to „potępienie”, a…swoją drogą – sami osadzeni dostali dotkliwe kary za znęcanie się i dodatkowe lata odsiadki. Dziś takie historie zdecydowanie nie mają najmniejszej szansy na zaistnienie w więzieniu. Jak bardzo się zmieniły relacje między recydywistami i funkcjonariuszami świadczy chociażby to, że kiedyś wśród mężczyzn, którzy remontowali mi mieszkanie zidentyfikowałam byłego osadzonego. Rozpoznałam go po specyficznych tatuażach więziennych, jakie były charakterystyczne wiele lat temu. Strasznie mi dziś głupio, nie powinnam tego robić, ale to było silniejsze ode mnie. Zagadnęłam go o jego przeszłość. Jego reakcja nie była sympatyczna i wcale mu się nie dziwię. Po kilku dniach sam wrócił do tematu. Ostatni raz siedział w więzieniu w latach 80. Mówił: „podobno się wiele pozmieniało w więzieniach. Mówi pani, że tam czasem bywa…”. Opowiadam, że dziś bez problemu można mieć telewizor w celi, że można pisać skargi, że nie trzeba uczestniczyć w resocjalizacji, jeśli się nie chce…on słucha słucha, kiwa głową i pyta: „ a wie pani, czy to prawda, bo słyszałem gdzieś…czy to może być prawda, że funkcjonariusze mówią dziś do więźnia per pan?”. Potwierdzam, a on robi wielkie oczy, kręci głową z niedowierzaniem i mówi: „nie no, to brzmi jak koniec świata! Nie ma już kryminału, to nie jest już prawdziwe więzienie!”. To zszokowało go najbardziej.

Dziękuję za rozmowę

dr Renata Szczepanik, adiunkt na Wydziale Nauk o Wychowaniu Uniwersytetu Łódzkiego. Autorka kilkudziesięciu opracowań poświęconych resocjalizacji penitencjarnej i nieletnich. W ciągu ostatnich lat prowadziła badania w więzieniach dla recydywistów. Wyniki badań opublikowała w książce pt. Stawanie się recydywistą. Kariery instytucjonalne osób powracających do przestępczości (Łódź 2015).

Facebook