Pierwsze wyjście w mundurze na ulicę, wyjazd oznakowanym radiowozem w rejon służbowy i cały ułożony w głowie obraz rozpada się w pył. Służba w Policji to nie są szalone pościgi, strzelaniny, walki wręcz i fajerwerki. W przypadku odniesionych w służbie sukcesów nie ma błysku fleszy. Ubrany w mundur jesteś cały czas „na świeczniku”. Najpierw musisz się oswoić z tym, że każdy na ciebie patrzy, każdy twój ruch jest obserwowany. Do myśli, że co najmniej połowa z tych obserwujących przeklina cię pod nosem, z czasem przywykniesz. Podejmując jakąkolwiek interwencję musisz kontrolować każde słowo, ruch. Każda podjęta decyzja musi być dobrze przemyślana a czasu na zastanawianie się nie masz. Musisz działać błyskawicznie. A do tego wciąż słyszane magiczne słowo: „wyniki!!!” oraz wszechobecna statystyka. W czasach, gdy ja służyłem, były jeszcze takie atrakcje jak ciągle psujące się radiowozy, brak paliwa, łączność radiowa pod psem, strzelanie z broni służbowej raz do roku. Taki przykład – w 1994 lub 1995 roku były okresy, że na 12 godzin służby mieliśmy limit 50 km do przejechania radiowozem. Bezwzględny limit. Pamiętam sytuację, jak z rejonu służbowego przez pół miasta jechałem do Komendy na wstecznym biegu, by skorzystać z toalety. Naprawdę. Na szczęście stare samochody miały prędkościomierz tak skonstruowany, że przy jeździe wstecz licznik cofał się. Czy o czymś takim można było mieć pojęcie przed wstąpieniem do Policji?
Z Mariuszem Jaszczukiem, byłym funkcjonariuszem Policji, który służył w pionie Prewencji i Wydziale Kryminalnym – rozmawia Anna Ruszczyk.
Dzień, w którym postanowiłeś wstąpić w szeregi Policji.
Trudno powiedzieć o jednym, przełomowym dniu. Ale sprecyzujmy – początek roku 1990. W maju matura, kończę naukę w Technikum Radiowo – Telewizyjnym. Niestety, pomimo kończenia nauki z całkiem niezłym wynikiem końcowym nie czułem się najlepiej w tym kierunku. W całej, czterdziestoosobowej i w pełni męskiej klasie, zaczął się okres giełdy – kto, gdzie idzie na studia. Nie miałem pomysłu na swoją przyszłość. Tym bardziej, że zostałem sam z mamą, gdyż tata poczuł drugą młodość i popędził za głosem serca. Trudna sytuacja materialna sprawiła, że dalszą naukę zarzuciłem. Milicja, Policja towarzyszyły mi od zawsze. Dziadek ze strony mamy był rencistą MO. Mama była jeszcze czynnym funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa. Podczas weryfikacji została zweryfikowana negatywnie. Fragment uzasadnienia, że jej wątpliwa moralność nie pozwala na dalsze pełnienie służby w Policji, doprowadził ją do wrzenia. Odwołała się, zweryfikowano ją pozytywnie. A wtedy, scena godna pierwszej części „Psów” Pasikowskiego – powiedziała, mając papier w ręku, że teraz to ma ich w d… i odchodzi na emeryturę. Tak zrobiła. Lata później obcięto jej, na mocy ustawy, emeryturę. Złożyła dokumenty do sądu. Z racji wieku odwołujących się, sąd nie spieszył się z rozpatrzeniem sprawy. W przypadku mamy metoda ta sprawdziła się – umarła.
Wracając do ciebie.
Wracając do mnie, pojawił się pomysł na wstąpienie do Policji. Rozczarowanie? To nie było tak, że od dziecka bawiłem się w policjantów i złodziei, że marzyłem, by założyć mundur. Tak wyszło. Z drugiej strony, gdzieś tam przez cały czas nasiąkałem tym służbowym środowiskiem. Dziadek mało opowiadał. Pracował w latach 60 – 70 XX wieku. Pod koniec służby kilka lat był dzielnicowym na Starym Mieście (tutaj i ja się wychowałem). Pamiętam tylko, jak babcia opowiadała, że w swoim rejonie miał m.in. piekarnię i spółdzielnię cukierniczą. Pieczywa i czekolady w kilogramowych blokach w domu nie brakowało. Pamiętam też, jak na początku lat osiemdziesiątych miało miejsce takie zdarzenie: dziadek przechodził przez jezdnię na przejściu dla pieszych ze światłami. Na legalu, miał zielone. Młody wilk Mercedesem z piskiem opon zatrzymał się przed przejściem i naubliżał dziadkowi, gdyż mu się spieszyło, a mógł skręcić w prawo na strzałce warunkowej. Dziadzio, człowiek nerwowy, sprawnie laską rozwalił przedni reflektor auta. Młody wilk wyskoczył z łapami. Przy wejściu do pobliskiego spożywczaka, jak zwykle, pełniła dyżur grupa przedstawicieli lokalnej bohemy. Natychmiast podeszło kilku z tekstem: ”Panie dzielnicowy, jakiś problem?”. Wilk odjechał pospiesznie. Po tylu latach na emeryturze, wciąż o nim pamiętali. Takie czasy i taka dzielnica. Chyba wtedy, jako nastolatek, dostałem pierwszą lekcję, że zawsze warto być człowiekiem i należy każdego szanować. Kiedyś wróci to do nas.
Co dokładnie mogło wpłynąć na Twoją decyzję o wstąpieniu w szeregi Policji?
Sądzę, że na moją decyzję wpłynął również fakt, iż widziałem jakie relacje panowały w wydziale w którym pracowała moja mama. W 1989 roku przeprowadziliśmy się ze Starego Miasta na nowe osiedle – wszyscy pomogli nam w przeprowadzce. Podczas wieczornego opijania roboty pogadałem z chłopakami, posłuchałem opowieści. Fajni ludzie. Potem, gdy mama odeszła na emeryturę, docierały do nas strzępy informacji o ich losie. Kilku się rozwiodło, jeden rzucił służbę jeszcze przed weryfikacją i wyjechał do Szwecji. Inny z kolei nie dał rady i się powiesił, już po negatywnej weryfikacji. Przy okazji jeszcze jedna fajna historia. Jak mama już odeszła na emeryturę, bardzo lubiła chodzić do banku, w którym miała konto. Przy wejściu stał w charakterze ciecia jej były Komendant Wojewódzki, wtedy już na emeryturze. Dorabiał, bo mało mu było. Do jego obowiązków należało otwieranie drzwi klientom. Mama miała z nim na pieńku, więc dostawał piany na jej widok. Ale otworzyć musiał. Ten „pieniek” odziedziczyłem chyba po mamie. Te wszystkie skrawki złożyły się na całość – decyzję o podjęciu służby w Policji. Zresztą w szkole większość szła na studia a niemal wszyscy postrzegali Policję jako formację – spadkobiercę MO. Miłości w narodzie do niej to nie było.
Jaką wówczas posiadałeś wiedzę o tej formacji, o tym, jak faktycznie wygląda rzeczywistość służby w Policji?
Żadną. Tym bardziej, że decyzja dojrzewała we mnie, gdy było MO. Po 6 kwietnia 1990 roku okazało się, że wstąpię do Policji. Poza tym, z perspektywy czasu, wiem, że przed wejściem w „TO” nic nie można wiedzieć.
Dlaczego tak uważasz?
Każdy, kto jest na zewnątrz firmy, jej obraz kształtuje sobie na bazie całego szeregu danych. Tak więc mamy doniesienia medialne, prasę, literaturę oraz filmy. Cały ten obraz ma się nijak do rzeczywistości. Pierwsze wyjście w mundurze na ulicę, wyjazd oznakowanym radiowozem w rejon służbowy i cały ułożony w głowie obraz rozpada się w pył. Służba w Policji to nie są szalone pościgi, strzelaniny, walki wręcz i fajerwerki. W przypadku odniesionych w służbie sukcesów nie ma błysku fleszy. Ubrany w mundur jesteś cały czas „na świeczniku”. Najpierw musisz się oswoić z tym, że każdy na ciebie patrzy. Każdy twój ruch jest obserwowany. Do myśli, że co najmniej połowa z tych obserwujących przeklina cię pod nosem, z czasem przywykniesz. Podejmując jakąkolwiek interwencję musisz kontrolować każde słowo, ruch. Każda podjęta decyzja musi być dobrze przemyślana a czasu na zastanawianie się nie masz. Musisz działać błyskawicznie. Jeżeli rozpoczniesz służbę w pionie kryminalnym jako „operacyjny”, to wtedy dopiero padną wszystkie twoje wyobrażenia o pracy w Policji. Zapomnij o tym, że będziesz jak Crockett w „Miami Vice”. Jeżeli chcesz być dobrym „operacyjnym”, to raczej będziesz jak żuk – gnojarz na wielkiej kupie. Dosłownie na kupie. A do tego wciąż słyszane magiczne słowo: „wyniki!!!” oraz wszechobecna statystyka. W czasach, gdy ja służyłem, były jeszcze takie atrakcje jak ciągle psujące się radiowozy, brak paliwa, łączność radiowa pod psem, strzelanie z broni służbowej raz do roku. Taki przykład – w 1994 lub 1995 roku były okresy, że na 12 godzin służby mieliśmy limit 50 km do przejechania radiowozem. Bezwzględny limit. Pamiętam sytuację, jak z rejonu służbowego przez pół miasta jechałem do Komendy na wstecznym biegu, by skorzystać z toalety. Naprawdę. Na szczęście stare samochody miały prędkościomierz tak skonstruowany, że przy jeździe wstecz licznik cofał się. Czy o czymś takim można było mieć pojęcie przed wstąpieniem do Policji?
Złożyłeś stosowne dokumenty i co było dalej?
Najpierw była WKL. Po wszystkich badaniach, już przed komisją orzekającą, jak jeden z jej członków z szyderczym uśmiechem powiedział, że mam A1 i idę do wojsk pancernych, to z ironią w głosie zapytał, czy mam jakieś inne życzenia. Powiedziałem, że tak, chcę odbyć służbę zastępczą w Oddziałach Prewencji Policji. Facet na to, z jeszcze większą ironią: co, do ZOMO chcesz, ludzi bić? Zapomnij! A ja spokojnie odparłem, że nie, idę do Oddziałów Prewencji Policji a nie do ZOMO i wiem, że tam pójdę, bo mama jest policjantką. Uśmiech z twarzy Pana doktora zniknął, coś zapisał i tylko rzucił: jeśli tak, to sobie pójdziesz do ZOMO. Wiedział, że jeżeli mam kogoś bliskiego w formacji i chcę służyć w Policji, to będę. Takie były niepisane zasady.
Czyli mama pomogła Ci dostać się do Policji?
Mama pomogła mi się dostać do formacji i to był pierwszy a zarazem ostatni raz, gdy mogłem się poczuć jak „plecak“. Inaczej skończyłbym w czołgu. A o tym, że od tego momentu byłem zawsze w Policji zdany tylko na siebie niech świadczy fakt, że do odbycia zastępczej służby wojskowej przydzielono mnie do OP KWP w Radomiu do Kompanii w Pionkach. Przydział miałem na wrzesień 1990. Bodajże wiosną 1991 roku taki sam oddział powstał w Lublinie. Mama zrobiła to specjalnie, o czym dowiedziałem się dużo później. Nie chciała, żeby ciągnął się za mną smród, że mam czyjeś „pchanie”. Za to jestem jej wdzięczny.
Pamiętasz pierwszy dzień służby?
I tu pojawia się mały problem. Nie, nie dlatego, że stawiłem się w jednostce pijany albo na kacu. Byłem trzeźwy jak świnia. Z biletem w ręku stawiłem się w KWP w Radomiu w wyznaczonym terminie. Końcówka września 1990 roku. Zbieraliśmy się na świetlicy. Gdy skompletowano naszą Kompanię (oczywiście, jak zawsze przy stawieniu się do wojska, kilku nie dojechało w terminie) sprowadzono nas do autokaru. Wsiedliśmy do niego i nic już nie było od tego momentu takie same. Praktycznie do dzisiaj. Pamiętam moment wyjścia z autokaru. A potem, potem się zaczęło. Przydział do sali, drużyny, plutonu, pobranie pościeli i sortów mundurowych. A, że wszystko odbywało się biegiem, na tempo, to trudno zapamiętać ten dzień jako pierwszy dzień służby. Początek mojej służby w Policji był swoistą mieszanką wojska i tejże Policji. Wtedy trafiał mnie szlag na myśl o tym. Teraz wiem, że to była najlepsza droga do dalszej służby.
Co masz na myśli mówiąc, że od tamtego dnia nic już nie było takie same?
Służąc w Policji patrzysz na otaczający cię świat inaczej. Widzisz wszystko inaczej oraz przede wszystkim widzisz więcej niż inni ludzie. Poznajesz tę stronę życia, która jest niedostępna dla zwykłego śmiertelnika. To, co dla innych jest szokujące, odrażające, obrzydliwe czy nie do zaakceptowania, dla ciebie staje się codziennością, czymś zwykłym i normalnym. Groźba utraty życia oraz bliski kontakt ze śmiercią sprawia, że człowiek oswaja się z nią. Widząc ludzkie zwłoki, często okaleczone, uświadamiasz sobie, jak kruchą jesteśmy konstrukcją. Policjant jedzący posiłek przy ludzkich zwłokach to nie jest filmowy numer na pokaz. To normalka. Sam wielokrotnie jadłem kanapki przy zakrwawionych trupach. Ale to, że nic już nie jest takie same, nie ma w ogólnym bilansie zabarwienia negatywnego. Widzisz więcej. Obraz otaczającego ciebie świata staje się pełniejszy, kompletny. Dla zwykłego śmiertelnika grupa młodocianych kręcąca się przy centrum handlowym, dworcu, przystanku autobusowym to zbieranina nudzących się dzieciaków. Ty szybko wyłapujesz szczegóły, które wskazują na to, że to kieszonkowcy. Chłopak z telefonem przyklejonym do ucha, oczami wokół głowy tkwiący od godziny na rogu ulicy to nie jest wystawiony do wiatru randkowicz tylko handlarz narkotyków. Pani, od dłuższego czasu drepcząca w kółko po ulicy nie czeka na koleżankę tylko jest prostytutką i wypatruje klienta. Widzisz i czujesz więcej. Poprzez bliski kontakt z tak zwaną patologią zaczynasz rozumieć mechanizmy, które doprowadzają tych ludzi do takiego stanu. Jeżeli pracujesz w Wydziale Kryminalnym, masz możliwość poznania powiązań i zależności między przestępcami a środowiskiem biznesu i polityki. Zwykły zjadacz chleba nie ma o tym wszystkim zielonego pojęcia. Nic nigdy już nie będzie takie, jak przed wstąpieniem do Policji.
Jak wspominasz znajomych z firmy, ludzi, których spotkałeś na początku swojej drogi?
Bardzo dobrze. To, czego nauczyłem się od nich, tak naprawdę towarzyszyło mi przez cały okres służby i stało się na zawsze swoistym rodzajem katalogu metod i zasad postępowania. Trudno mówić tutaj o znajomych z firmy. Wtedy miał miejsce wyraźny podział na kadrę zawodową – od dowódcy drużyny po dowódcę batalionu – oraz na nas, funkcjonariuszy służby zastępczej. Ci pierwsi, w początkowym okresie służby byli od tego, żeby nas, jak to pięknie określa się w wojskowym języku, jebać 24 godziny na dobę i zrobić z nas najpierw żołnierzy, a potem policjantów. Później byli to nasi koledzy, ale zawsze z zachowaniem pewnego dystansu oraz należnego przełożonym i starszym stopniem, szacunku.
Jakie było kierownictwo w tamtym czasie?
Kierownictwo oraz kadrę zawodową stanowili, mówiąc krótko, „zomowcy” z krwi i kości. Widzę w tym momencie skrzywienie na niejednej twarzy. Ja patrzyłem i patrzę do dnia dzisiejszego na tych ludzi inaczej. To spojrzenie różni się zdecydowanie od obrazu tej formacji i jej członków, który rysowany jest od trzydziestu lat. Nie muszę chyba przytaczać epitetów, którymi są oni aktualnie określani. Prawdą jest na pewno to, że w znacznej części byli to ludzie z wykształceniem podstawowym lub zasadniczym zawodowym. Matura, zdana w normalnym trybie a nie zaocznie, była rzadkością. Nie dotyczy to oczywiście kadry oficerskiej, chociaż ówczesne branżowe szkoły oficerskiej trudno raczej zaliczyć do uczelni wyższych. Ja jednak nigdy nie oceniałem ani nie szufladkowałem ludzi na podstawie ich wykształcenia czy pochodzenia lub statusu materialnego. To samo dotyczyło również tych, jak to określiłem, „zomowców”. Przede wszystkim liczy się to, czy ktoś jest człowiekiem. Owszem, byli tacy, których poziom inteligencji pozostawiał sporo do życzenia, tacy, którym najlepiej wychodziło operowanie pałą szturmową w tłumie techniką „na cepa”. Ale wszyscy, łącznie z tymi o prostej konstrukcji psychologicznej, mieli wspólną cechę – z nimi człowiek czuł się bezpiecznie zarówno w działaniach zbiorowych jak i w normalnej służbie patrolowej.
Czego nauczyłeś się w OP?
W OP nauczono mnie, że najważniejsze jest bezpieczeństwo kolegów oraz własne. Każdy odpowiada za każdego. Trzymaliśmy się tego wiernie przez cały okres służby. A nauczono nas tego wręcz przewrotnymi metodami. Gdy chodziliśmy na „lewiznę”, czyli opuszczaliśmy koszary nielegalnie, przeważnie w celu zakupu bądź konsumpcji alkoholu tudzież zawiązywania szybkich relacji z płcią przeciwną, często obrywaliśmy za to „pajdy”. Ale nigdy za ucieczki. Zawsze mówiono nam, że dostajemy za to, że daliśmy się złapać. Ale największe baty dostaliśmy, gdy na takim wypadzie zgubiliśmy kolegę. Chłopak tak upoił się wolnością, że film mu się urwał i zasnął na „mecie”. W drodze powrotnej nie sprawdziliśmy stanu osobowego i wróciliśmy bez niego. Pojawił się w jednostce nad ranem. Oszczędzę szczegółów, ale dzień na poligonie ciągnął się w nieskończoność. To był pierwszy i ostatni taki przypadek. Potem już zawsze wracaliśmy w komplecie. Nawet, jeżeli któregoś trzeba było nieść na rękach. Ta nauka pozostała mi na całe życie. Dowódca Kompanii pięknie nam to wytłumaczył w żołnierskich słowach: skoro zostawiacie kolegę z którym piliście i bawiliście się, to jak można wam zaufać, że nie zostawicie go, gdy otoczy was tłum rozwścieczonych kiboli z pałami? „Żołnierskość” słów polegała na tym, że co drugie, trzecie słowo leciała „kurwa”. Nigdy nie zostawiliśmy nikogo z naszych w tłumie samego. W OP poznałem również jak bezcenną wartość ma świadomość, że za mną stoi przełożony, którego mogę być pewny i w którym mam oparcie. Ci przełożeni to też byli starzy zomowcy. Dowódca kompanii i batalionu. Dwóch ludzi, dzięki którym w działaniach zbiorowych każdy z nas wiedział na czym stoi. Wiedziałem, że jeżeli wydano nam podczas odprawy konkretne polecenia, to jeżeli będę je realizował „od dechy do dechy”, to w żadnym momencie mój przełożony nie odwróci się ode mnie, nie zaprzeczy, że takie polecenia wydał a jeżeli w którymś momencie powinie mi się noga – on mi pomoże i wyciągnie mnie z każdego gówna. Później, w Wydziale Kryminalnym ta nauka wyniesiona z OP stanie się moim gwoździem do trumny.
Dlaczego?
W ogromnym skrócie: w Wydziale Kryminalnym zaufałem mojemu kierownikowi, naczelnikowi a także kierownictwu Komendy i garnizonu. Robiłem to, co do mnie należało i robiłem to najlepiej jak potrafiłem. Wszyscy wyżej wymienieni zapewniali mnie, że mam w nich oparcie. Akceptowali moje działania, sami wielokrotnie zwracali się z osobistymi sprawami, gdy na przykład ich znajomym bądź kuzynom skradziono samochód. Wprowadzili mnie do prokuratury, gdzie nawiązałem kontakty umożliwiające mi pełną realizację zadań operacyjnych. W Zakładach Karnych umożliwiali mi nieoficjalne widzenia z osadzonymi. Przez lata byłem uważany za świetnego policjanta, pochwały i podziękowania na piśmie nie mieściły się w gablocie przy gabinecie Komendanta. Gdy grupa złodziei, z jednej strony zmęczona moją upierdliwością i skutecznością a z drugiej strony chcąca uniknąć odpowiedzialności za swoje czyny „dała mnie na papier” pomawiając o szereg przestępstw, moi przełożeni odwrócili się ode mnie. Nie dość, że popadli w głęboką amnezję, to jeszcze stawali na głowie, by ani przed prokuratorem ani przed sądem nie powiedzieć prawdy. Dwa lata bez miesiąca w Areszcie Śledczym, niemal dziewiętnaście lat procesu. Wyrok i utrata emerytury. Emeryturę wstrzymano mi za wyrok za przestępstwa korupcyjne. Poważna sprawa. Udział przez kilka lat w zorganizowanej grupie przestępczej w zamian za korzyści materialne. Na podstawie zgromadzonych przez Prokuraturę materiałów oraz wyroku sądu zarobiłem na tym procederze samochodowy radioodtwarzacz produkcji dalekowschodniej oraz przedni reflektor do samochodu marki Polonez. Obłowiłem się. Te dwa przedmioty umożliwiły mi ustawienie się do końca życia. Były to nowe rzeczy, które kupiłem od mojego informatora, co on potwierdził przed sądem. Bardzo logicznie i spójnie wyjaśnił dlaczego mnie pomówił. To nie miało dla nikogo znaczenia. Wyrok skazujący. Winny. Jak widać, obłowiłem się, ale kosztowało mnie to wiele. Rozbita rodzina, utrata zdrowia, kompletne dno materialne. Próbowałem sił w działalności gospodarczej – długi, kredyty i utrata w związku z nimi mieszkania. Stałem się cywilnym trupem. A moi przełożeni, cóż, spokojnie dopracowali do emerytury, w międzyczasie awansując. Żaden z nich nigdy oficjalnie nie zrobił niczego, by pomóc mi oczyścić się z zarzutów. Przyjęli pozycję strusi – głowy w piasek, nic nie widzimy, nic nie pamiętamy, to i nas nie zobaczą i zapomną. O toczącej się sprawie wszyscy, łącznie ze mną, wiedzieli już wcześniej. Nawet próbowano mnie wyrzucić na margines garnizonu. Dostałem propozycję przejścia z WK Komendy Miejskiej do Komisariatu. Jak to pięknie określił mój ówczesny przełożony, na przeczekanie. Jak się wszystko rozejdzie po kościach, to wrócę na swoje stare stanowisko a jak mnie zawiną, to będzie mniejszy rozgłos, bo to tylko z Komisariatu. Piękne. Poczułem się od razu lepiej, wiedziałem, że mogę liczyć na pomoc… Odmówiłem. Od ręki napisałem raport, chyba pierwszy w historii garnizonu, o przeniesienie na niższy etat. Do Kompanii Patrolowej Komendy Miejskiej. Nie lubię, jak traktuje się mnie jak mebel. Raport rozpatrzono pozytywnie.
Czy któreś wydarzenie w początków służby w Policji utkwiło Ci szczególnie w pamięci?
W pamięci utkwiło mi jedno szczególne zabezpieczenie. Mecz piłki nożnej Radomiak – Cracovia. Parę setek przyjezdnych kibiców, brak zapowiadanego wsparcia z batalionu stołecznego. Dowódcą zabezpieczenia był ówczesny dowódca naszego batalionu. Bardzo jasne i konkretne wytyczne. Z dworca PKP prowadzimy kibiców do stadionu. Przyjezdni idą wyłącznie jezdnią w naszej eskorcie. Nawet jedną nogą nie wchodzą na chodnik. Doprowadzamy do sektora dla gości, otaczamy kordonem. Odpalona raca, petarda bądź rzucona np. butelka – o ile uda się komuś te przedmioty przemycić podczas szczegółowego sprawdzenia przed stadionem – bezwzględne wyrwanie delikwenta z tłumu i wyautowanie poza stadion. Bez przebierania w środkach. Gości z Krakowa przeprowadziliśmy przez miasto bardzo sprawnie. Gdy któryś wchodził na chodnik – jedno ostrzeżenie. Jeżeli nie skutkowało, wpierdol pałą szturmową bez stosowania zasady, że użyte środki muszą być dostosowane i współmierne z zaistniałym zagrożeniem. Zastosowane środki miały przede wszystkim uzmysłowić kibolom, że nie mają żadnych szans w starciu z nami a każda próba łamania określonych zasad, naszych zasad, zakończy się dla nich bardzo źle. Pamiętam, jak dwójka z nich, chłopak i dziewczyna, przemknęli przez kordon do kiosku „Ruchu” po, jak się potem okazało, papierosy. Zdołali tylko położyć pieniądze i złożyć zamówienie u sprzedawcy. Na moich oczach paru moich kolegów dosłownie wmiotło ich pałkami ponownie w prowadzoną kolumnę pieszych. Utkwiła mi w pamięci zdziwiona pani z kiosku, która tylko zdążyła powiedzieć: „a papierosy?” Ktoś z naszych odkrzyknął, że oni już po zakupy nie wrócą. Zgroza, prawda? Ile tu pogwałceń wolności obywatelskich. Niestety, tylko takie postępowanie było skuteczne. Tuż przed stadionem podbiegł do mojego radiowozu jeden z kibiców i zapytał czy może zadać mi pytanie i czy może być szczery i nie zostanie za to pobity. Gdy go kilkukrotnie zapewniłem, że bezpiecznie może pytać o wszystko, powiedział, że w Krakowie mecze z ich udziałem zabezpiecza kilkukrotnie większa liczba policjantów a i tak zawsze wszystko kończy się dużymi burdami i nie mogą sobie dać rady z kibicami. Zapytał, czy my dostajemy przed taką akcją amfetaminę, bo działamy jak w amoku. Roześmiałem się, odpowiedziałem, że nie i kazałem mu wracać do kolumny, co też grzecznie biegiem zrobił. Mecz przebiegł w miarę spokojnie. Kilka rzuconych w kierunku kibiców Radomiaka butelek okupili kibice gości zebraniem bezwzględnego omłotu i wyciągnięciem z sektora. Nietrzeźwi do Izby Wytrzeźwień a trzeźwi w radiowozach poddani czynnościom w kierunku wniosków do kolegium o ukaranie.
Ty również musiałeś interweniować?
Osobiście interweniowałem raz. W części sektora gości, który zabezpieczała moja drużyna, kilku kiboli dorwało się przy płycie stadionu do ławek, próbując je wyłamać. Szybko doskoczyliśmy do nich. Błyskawiczne użycie siły fizycznej oraz pałek służbowych sprowadziło agresorów do parteru. W tym momencie grupa młodych ludzi zajmujących miejsca dla gospodarzy, stawiła się w ich obronie. Krzyczeli coś o prawach człowieka i inne takie tam. Wywiązała się między nami krótka szamotanina. W jej trakcie jednemu z awanturników rozerwałem ucho, łapiąc za kolczyk. Na płytę boiska wyjechały nasze „Nysy”. Mecz przerwano, podpici kibice zostali wywiezieni do Izby a obrońcy praw człowieka, na polecenie dowódcy zabezpieczenia, wylegitymowani i zwolnieni. Po kilkunastu minutach zostałem wezwany do dowódcy zabezpieczenia. Na miejscu grupa młodych ludzi, w tym wspomniany obrońca praw człowieka, któremu naderwałem ucho. Dowódca zabezpieczenia pyta się go, czy rozpoznaje tego policjanta, który go zranił. Wskazał mnie. Dowódca zabezpieczenia, człowiek niezwykle spokojny, odparł do tego mężczyzny, że kłamie, bo mnie do tej chwili nawet nie było na stadionie. Kazał tamtym odejść, jeżeli nie chcą mieć większych kłopotów a mi polecił wrócić do swoich zadań. Po meczu czekała nas droga powrotna na dworzec PKP. Taktyka taka sama jak poprzednio. Było ciut goręcej, gdyż do miasta dotarła spora grupa kibiców gości z wyprowadzonych, dosłownie i w przenośni, w pole, autokarów. Koledzy z WRD mieli konwojować kilka autokarów z kibicami Cracovii od granic miasta do stadionu. Doprowadzili je, ale na leśny parking daleko od miasta. Zabrane dokumenty od autokarów uziemiły je na dobre. Dzięki temu mieliśmy łatwiejsze zadanie podczas samego meczu. Dotarliśmy do dworca, stado kibiców zebraliśmy w upatrzonym wcześniej miejscu – plac z trzech stron ogrodzony murami budynków z wyjściem wyłącznie z jednej strony, którą siłą całej kompanii zajęliśmy my. Na polecenie dowódcy poinformowaliśmy eskortowanych, że z uwagi na kilkugodzinne oczekiwanie na pociąg mają pół godziny na ewentualne zrobienie zakupów w pobliskim sklepie spożywczym. Po zakupy mogą, w naszej eskorcie, pójść grupy po pięć osób, wyłącznie dziewczyny. Wszystko przebiegło sprawnie. Po około godzinie oczekiwania w tłumie zaczęło się gotować. Pojawili się tacy, którzy natychmiast chcieli coś dokupić. Wyraźne polecenie dowódcy – nie ma takiej możliwości, był na to czas. W pewnym momencie podchodzi do mnie oficer, jak się okazało Komendant Komisariatu Kolejowego i wyraźnie gardząc moimi „gołymi” pagonami oraz statusem funkcjonariusza w zastępczej służbie wojskowej i poleca mi przepuszczenie przez kordon grupy kibiców, którzy chcą iść po zakupy. Idę do dowódcy zabezpieczenia, relacjonuję mu temat. Szybko mi wyjaśnia, że nie ma takiej możliwości a Komendantowi KKP mam przekazać od niego, żeby spierdalał. Upewniłem się, czy słuch mnie nie zawiódł, wróciłem i polecenie wykonałem. Mina Komendanta – bezcenna…
A atmosfera wśród kibiców pewnie coraz bardziej gęstniała?
Dokładnie tak, po jakimś czasie sytuacja stała się jeszcze bardziej napięta. Grupa kibiców postanowiła sprawdzić się z nami w bezpośrednim starciu. W ruch poszły płytki chodnikowe. Momentem przełomowym okazało się trafienie naszego kolegi w głowę taką właśnie płytką. Kask uratował mu zapewne życie, ale krew zalała mu twarz. Dwóch kiboli, którzy tak urządzili naszego kolegę, uciekło w róg placu. Wleźli na przybudówkę przy jednej ze ścian, na około 3 metry wysoką. Próbowaliśmy ich ściągnąć lub wejść do nich. Bezskutecznie. Kilku naszych kolegów szukało innej drogi do tych dwóch skurwieli. Przez okno, bodajże dwie kondygnacje wyżej, zrzucili na przybudówkę dużych rozmiarów betonowy krawężnik. Żaden z kiboli nie oberwał bezpośrednio ale dach przybudówki zawalił się i obaj wpadli do środka. Błyskawicznie nasi rozwalili drzwi przybudówki i ze środka wyrwali dwóch kiboli. Mieli potem zarzuty czynnej napaści i uszkodzenia ciała. Numer z krawężnikiem był bardzo ryzykowny i niebezpieczny, ale skuteczny. Podczas odprawy, po zakończeniu zabezpieczenia dowódca kompanii stwierdził, że kreatywność również jest ważnym elementem w służbie. To zabezpieczenie było pierwszym naszym tak poważnym zadaniem po zakończeniu szkolenia. Potem było jeszcze takich i podobnych wiele. Podczas każdego z nich ja i moi koledzy byliśmy pewni, że mamy za sobą prawdziwego przełożonego z wielkimi jajami, na którego zawsze możemy liczyć.
Dziękuję za rozmowę