Aresztowanie generałów

fragm.okładki "Ścieżki Grozy IV. Aresztowanie Generałów" Andrzej Witkowski/ wyd. Bollinari

Zarząd Ochrony Funkcjonariuszy był jednostką elitarną, w skali kraju liczył stu kilkudziesięciu funkcjonariuszy, z czego w samej centrali ok. 30. Formacja ta była pomyślana jako coś na kształt ochrony kontrwywiadowczej organów MSW. Była znienawidzona przez milicjantów, którzy nazywali ją ubecją w ubecji. Właśnie tą największą sprawą realizowaną przez ZOF wespół z biurem śledczym MSW, było rozpracowanie operacyjne skazanych w procesie toruńskim i ich rodzin. O to w szczególności chodziło w powołaniu do życia tej służby. A że niejedną pieczeń upieczono na tym rożnie, to świadczy o mistrzostwie świata ministra Kiszczaka. W ten oto sposób „Teresa – Trawa – Robot” oznaczała w istocie ostatnie, pozaustawowe i nieformalne, utajnione stadium wykonawcze procesu toruńskiego.

Z Andrzejem Witkowskim, prokuratorem w stanie spoczynku, autorem książki „Ścieżki grozy” – rozmawia Anna Ruszczyk.

 

W styczniu bieżącego roku ukazał się czwarty tom „Ścieżek grozy” Pana autorstwa. Co było głównym bodźcem do podzielenia się z czytelnikami i czytelniczkami kulisami śledztwa zakończonego aresztowaniem generałów MSW?

W czerwcu 2016 roku na zawsze opuszczono zawodowy szlaban przed moim powrotem do prowadzenia śledztwa w sprawie kierowania wykonaniem zabójstwa ks. Popiełuszki przez osoby zajmujące w hierarchii partyjno – rządowej PRL wyższe stanowiska od generałów MSW Władysława Ciastonia i Zenona Płatka. Mając rozeznanie co do sposobu, w jaki postępowanie to prowadzono w prokuraturze IPN po drugim odebraniu mi tej sprawy w październiku 2004 roku, byłem pewien, że na akt oskarżenia przeciwko kolejnym [nad Ciastoniem] kandydatom na winowajców nie ma szans. Było tylko, w mojej ocenie, kwestią czasu, kiedy wydane zostanie postanowienie o umorzeniu śledztwa. Tymczasem upłynęły lata. Póki co, wciąż oczekuję na tę decyzję. Mam nadzieję, że doczekam dni, by się z nią merytorycznie rozprawić. Generałowie MSW Ciastoń i Płatek nie żyją. Pierwszy z nich zmarł w 2021 roku, drugi 12 lat wcześniej. Minister spraw wewnętrznych, gen. LWP Czesław Kiszczak umarł w 2015 roku, jego najwyższy [w PRL] szef, gen. LWP Wojciech Jaruzelski, zmarł w roku 2014. Po dostaniu od przełożonych w 2016 roku przysłowiowego „kosza” zostałem sam z unikatową wiedzą na placu boju w walce, już nie procesowej, ale tej w wymiarze moralnym. Był i jest to bój o prawdę o tym, kto, jak i dlaczego zdecydował o zamordowaniu księdza; ale też o to, kto, kiedy, gdzie i w jaki sposób dokonał czynności wykonawczej morderstwa. Wiedzy, którą na ten temat posiadłem nie mogłem i nie mogę trzymać w bezsilności, pod korcem, na łup nieznośnej, tkwiącej gdzieś w podświadomości goryczy, nieprzesypianych przez marę zawodowych wspomnień, nocy. Przyszła razu pewnego taka myśl: „śledztwa nigdy już nie dokończysz, niemniej w czasie, kiedy dane ci było je prowadzić, stawałeś się zarazem świadkiem osobiście dokonywanych ustaleń faktycznych, okoliczności, w jakich do nich dochodziłeś, skandali związanych z przyczynami i sposobem rugowania ciebie ze śledztwa; przecież nie chodziło o obywatela A.W. lecz o wykonującego ustawowe obowiązki prokuratora!”. Zrozumiałem, że stałem się świadkiem prawdy, i mam moralny obowiązek dzielić się nią z ludźmi w takim zakresie, na jaki pozwalają przepisy prawa. Pełnia szczęścia byłaby, gdyby pozwolono mi dokończyć moją pracę w charakterze czynnego zawodowo prokuratora. Odkąd stało się to niewykonalne, postanowiłem zejść na „Ścieżki grozy”. Ich czwarta odsłona to „Aresztowanie generałów”. Mam nadzieję, że ta – i kolejne książki – pozwolą badaczom historii wyjść naprzeciw rzeczywistości, a nie iluzji wytworzonej ministra Kiszczaka i jego ludzi. Ta bowiem znalazła wyraz we wciąż gloryfikowanej przez znaczące środowiska opiniotwórcze tzw. wersji oficjalnej uprowadzenia i zamordowania księdza, zaserwowanej światu przez toruński sąd wojewódzki w wyroku z 7.02.1985 r., utrzymanym w mocy przez Sąd Najwyższy 22.04.1985 roku. Liczę tu na opamiętanie, strząśnięcie pudru wiernopoddańczych peanów na cześć wspaniałomyślności Kiszczaka i Jaruzelskiego. Wszak ci, z twórców i tyranów stanu wojennego niepostrzeżenie przepoczwarzyli się w miłujących wolności obywatelskie reformatorów systemu komunistycznego. Miała im w tym „pomóc” i faktycznie „pomogła”, zbrodnia dokonana przez czterech funkcjonariuszy departamentu IV MSW, sfrustrowanych nieudolnością władz PRL w wyciszeniu nadużywającego ambony dla celów politycznych kapelana „Solidarności”.

Był Pan prokuratorem, którego próbowano zniszczyć. Nie udało się. Dlaczego?

Tak, podejmowano takie próby. W peerelu to było poniekąd „zrozumiałe”. Jako bezpartyjny i lektor w kościele akademickim KUL w końcowym okresie studiów prawniczych uznany zostałem przez SB za kandydata na wroga ludu. Splot dość dziwnych zdarzeń [w czasie pierwszej „Solidarności” i tzw. „odwilży”, w maju 1981 roku], które do dzisiaj nie są dla mnie do końca jasne [opisuję je w pierwszym tomie Ścieżek grozy] sprawił, że po ukończeniu pozaetatowej aplikacji przyjęto mnie do pracy w tej zawłaszczonej przez komunistów instytucji, mającej stać na straży praworządności. Po przemianach ustrojowych, w pierwszej połowie lat 90., parokrotnie starano się sprowadzić mnie „do parteru” i zmusić do rezygnacji z zawodu prokuratora. Nagonkę medialną rozpoczęto krótko po odebraniu mi po raz pierwszy śledztwa przeciwko generałom MSW Ciastoniowi i Płatkowi, w grudniu 1991 roku. Z pewnymi przerwami toczyła się ona do połowy ostatniej dekady minionego stulecia. Powodem ataków na moją osobę było to, że publicznie krytykowałem w mediach odebranie mi sprawy a później przedwczesne – w czerwcu 1992 roku – skierowanie do sądu aktu oskarżenia przeciwko Ciastoniowi i Płatkowi. Uczyniono to po wyeliminowaniu mnie ze śledztwa poprzez rozbicie w perzynę – w wyniku dyletanckich posunięć – dowodów, które zgromadziłem w toku prowadzonego przez 18 miesięcy śledztwa. Nastąpiło to m.in. poprzez wyłączenie do odrębnych postępowań materiałów w zakresie kluczowych wątków postępowania, na których planowałem oprzeć przyszłe oskarżenie [Ciastonia i Płatka], jednak z uwzględnieniem kolejnych, stojących wyżej od nich w hierarchii partyjno – rządowej funkcjonariuszy publicznych. A tak, sprawę „ucięto”, przerwano jej normalny procesowy bieg. Dokładnie tak, jak uczyniono w procesie toruńskim, kończąc „temat” na generale „in spe”, Adamie Pietruszce. Po 6. latach od zamordowania księdza znałem doskonale nowe akta sprawy, sam je współtworzyłem w kolejnej odsłonie, odpowiadałem głową za to, co robię. Ostrzegałem jeszcze w grudniu 1991 roku służbowych przełożonych, że oskarżenie jedynie Ciastonia i Płatka skończy się nie tylko porażką sądową, ale również kompromitacją prokuratury. Tak też się stało w 1994 roku. Parokrotnie moi ówcześni służbowi adwersarze próbowali bezskutecznie ukarać mnie dyscyplinarnie za publicznie wypowiadane słowa prawdy o ich pozamerytorycznych posunięciach, które jak czas pokazał, nieodwracalnie zamknęły drogę do satysfakcjonującego, pełnowymiarowego sądowego epilogu w sprawie zbrodni na księdzu Jerzym. Jednocześnie starano się w prymitywny sposób dezawuować moją osobę w miejscu pracy, co dla poniektórych, ku ich zaskoczeniu, skończyło się środowiskowym blamażem. Nie mając się tak naprawdę do czego przyczepić, nie mogli mi w niczym zaszkodzić. Broniła mnie jakość śledztw i sądowe sukcesy w sprawach o najcięższe zbrodnie o skomplikowanych stanach faktycznych, które w tym samym czasie prowadziłem w ówczesnej lubelskiej prokuraturze wojewódzkiej.

Śledztwo zostało Panu odebrane po raz drugi.

Tak, w okresie wrzesień – październik 2004 roku, śledztwo dotyczące zbrodni na księdzu Popiełuszce, które po raz drugi prowadziłem, tym razem w strukturze IPN, odbierano mi z zachowaniem dozy dyplomacji, pięknoduchostwa wykonujących wobec mnie swą powinność czynowników, a nawet publicznym chwaleniem mnie za zaangażowanie w sprawę. W białych rękawiczkach usiłowano przykryć brutalną, bezwzględną ingerencję czynnika politycznego w bieg śledztwa. Po to, by już beze mnie, dalej je „prowadzić”, de facto nie prowadząc! To bardzo specyficzna, wymagająca bujnej fantazji sztuka procedowania o charakterze na wskroś użytkowym! A zapowiadało się tak pięknie. Oto, w październiku 2004 zarzut współudziału w zbrodni miała ode mnie usłyszeć m.in. osoba, której „upiekło się” to w 1991 roku. Ten rodzaj niszczenia prokuratora czule ugłaskiwał moją w miarę obfitą [wtedy jeszcze] fryzurę; tłocząc zarazem w pokłady wnętrza identyczne jak przed trzynastoma laty poczucie wszechogarniającej zdrady. Towarzyszyło temu doświadczenie spotkania na ścieżkach grozy ludzi wielce godnych i utytułowanych, a zarazem słabych charakterologicznie i tchórzliwych, drżących o własne, i tak chwilowe, karierki. Dlaczego owym szemranym czynnikom z okresu PRL, potem z 1991 i 2004 roku, nie udało się zniszczyć prokuratora? Bo wykonywanie tego zawodu stało się jego życiową pasją. Skąd ją wynalazłem? Postaram się pokrótce odpowiedzieć. Poszukiwanie miejsca w zawodzie prawniczym przebiegało step by step. Zaczęło się od zagadnień formacyjnych w duszpasterstwie akademickim. Potem, w trakcie aplikacji prokuratorskiej tzw. pozaetatowej obok przedmiotów zawodowych studiowałem Sumę teologiczną św. Tomasza z Akwinu, niektóre dzieła ojca prof. Mieczysława A. Krąpca (m.in. Człowiek i prawo naturalne) oraz ks. prof. Karola Wojtyły (m.in. Miłość i odpowiedzialność). Dzięki temu stanąłem na nogi, na mocnym fundamencie wiedzy formacyjnej, stanowiącej intelektualne zaplecze do rozeznawania dziedzin szczegółowych. Kontakt z przedmiotem wykonywanego później zawodu nastąpił najpierw na studiach w ramach zajęć ze specjalizacji karnej. Szczególnie upodobałem sobie kryminalistykę i psychiatrię sądową. To chyba sprawiło, że jako miejsce studenckich praktyk zawodowych wybrałem prokuraturę a nie sąd. I wreszcie moja patronka na aplikacji, nigdy niezapomniana pani prokurator. Nie tylko przygotowała mnie perfekcyjnie od strony profesjonalnej, ale poprzez własne urzędowe świadectwo pokazała istotę i piękno prokuratorskiej misji w ludzkiej społeczności. Była wzorem skrupulatności i solidności, ale może przede wszystkim osobistej kultury, uczciwości i szacunku do drugiego człowieka – tutaj w bardzo trudnym położeniu, nie raz płaczącego, przeżywającego życiowy dramat pokrzywdzonego i z drugiej strony podejrzanego, nierzadko agresywnie nastawionego, przewrotnego, uwikłanego w prawne i moralne konsekwencje własnych złych czynów. Tak rodziła się we mnie zawodowa pasja. Pogłębiały ją kolejne powierzane mi śledztwa. Nikt, żadna ludzka siła nie jest w stanie tej pasji sponiewierać, zniszczyć. Dlatego tym, którzy tyle razy próbowali dokonać takiej destrukcji, nie udało się.

W książce „Aresztowanie generałów” przytacza Pan przykłady tajemniczych okoliczności śmierci księży w okresie przemian ustrojowych. Czy wspomniane śledztwa różniły się w sposobie ich prowadzenia od tych, gdzie ofiarami były osoby niezwiązane z Kościołem?

Może najpierw uporządkujmy pewne kwestie. Prowadzenie postępowania przygotowawczego w formie czy to dochodzenia, czy to śledztwa jest działalnością ludzką uregulowaną przez przepisy prawa karnego procesowego. W okresie, do którego nawiązujemy, charakter i cele każdego postępowania karnego określała zasada prawdy obiektywnej (zamiennie: materialnej) unormowana w art. 2 kpk z 1969 r. Stanowił on w par. 1 pkt. 2, że przepisy niniejszego kodeksu mają na celu takie ukształtowanie postępowania karnego, aby (…) podstawę wszelkich rozstrzygnięć stanowiły ustalenia faktyczne odpowiadające prawdzie. Pięknie, nieprawdaż? W odniesieniu do postępowania przygotowawczego zasadę tę precyzował art. 261 kpk z 1969 roku, stanowiąc w pkt. 1 – 3, iż ma ono na celu ustalenie, czy rzeczywiście zostało popełnione przestępstwo, wszechstronne wyjaśnienie okoliczności sprawy, wykrycie i w razie potrzeby ujęcie sprawcy. Dla porównania dodam, że obecnie zasadę prawdy obiektywnej (zamiennie: materialnej lub po prostu, prawdy) zawarto w art. 2 par. 2 kpk, w tym oto, nieco innym brzmieniu: „podstawę wszelkich rozstrzygnięć powinny stanowić prawdziwe ustalenia faktyczne”. Zatem, do każdego śledztwa w tej czy innej sprawie zastosowanie miała jedna i ta sama norma nakreślająca sposób jego prowadzenia i cele, które miało ono osiągnąć. Tak miało to wyglądać. Regułą są śledztwa prowadzone prawidłowo, osiągające stawiane przepisami prawa cele. Co jakiś czas ujawniane są jednak zatrważające wyjątki od tej reguły. Spróbuję teraz obrazowo nakreślić te patologiczne sytuacje. Po pierwsze, śledztwa w ogóle się nie prowadzi, kończąc postępowanie wyjaśniające przed wszczęciem śledztwa, podczas gdy zachodziły oczywiste podstawy faktyczne i prawne ku jego wszczęciu. Po drugie, śledztwo wszczyna się i formalnie – li tylko – prowadzi bez wytyczonego kierunku i szansy na osiągnięcie ustawowych celów. Wykonuje się przy tym dziesiątki de facto pozorowanych czynności procesowych o drugorzędnym charakterze, po to, by znany władzom śledczym krąg osób podejrzanych pozostał nietknięty. Publicznie za to wykazuje się, że oto tak wiele zrobiliśmy, tylu a tylu świadków przesłuchaliśmy, niestety, bez efektu. I to pomimo naszej jak najlepszej woli. W jakiejś tam perspektywie taka sprawa jest umarzana i z czasem popada w zapomnienie. Po trzecie, są takie postępowania, gdzie prowadzący śledztwo nie ma złych intencji, cokolwiek nawet skleci, ale co z tego, skoro osobowościowo nie nadaje się do tej roboty? Taki sam z siebie czerpie i z góry wie, jak było, nie widzi potrzeby dokonywania szczegółowych sprawdzeń. Gorzej, jeśli na bazie tej pychy trafi do więzienia człowiek niewinny. Utraconej wolności nikt i nic mu nie zwróci. No i po czwarte, dobijając do sedna zadanego przez Panią pytania. Tu śledztwo de facto jest wszczynane i formalnie prowadzone. Jednak również nie o postulaty procesowe w nim chodzi, lecz kosztem nich mają zostać zrealizowane cele polityczne i ideologiczne. I tu miała miejsce świadoma działalność funkcjonariuszy SB, którzy ingerowali w bieg postępowań przygotowawczych, dopuszczając się przestępstw przeciwko wymiarowi sprawiedliwości. Po to, by uniemożliwić dotarcie do prawdy, tworzyli oni fałszywe dowody, nakłaniali świadków do składania fałszywych zeznań, wywierali presję psychiczną na opiniujących biegłych, zakłamywali rzeczywistość na wszelkie inne sposoby. Wszystko to w celu ukrycia, że zgon denata nastąpił w wyniku dokonanego na nim zabójstwa, a do tragedii miało dojść rzekomo na skutek zdarzenia losowego o incydentalnym charakterze. SB miała „pod ręką” służalczo uległych prokuratorów. Bez zmrużenia oka umarzali oni postępowania przygotowawcze wobec nieprzyczynienia się osób trzecich do śmierci pokrzywdzonego. W tej właśnie grupie skrytobójczych mordów politycznych usytuować należy „tajemnicze” zgony księży i działaczy opozycji politycznej w latach 80. ubiegłego wieku. Metodyka tzw. prowadzenia (w sposób jak wyżej) śledztw w sprawach o te zbrodnie dokonane na przedstawicielach tak jednej, jak drugiej grupy ofiar, niczym się nie różniła. Niezależnie od tego, czy ofiarą był ksiądz, świecki wierzący czy osoba niezwiązana więzami wiary z Kościołem [ateista, agnostyk], ktokolwiek wciągnięty na listę wrogów ludu do fizycznej likwidacji. Kryterium zróżnicowania przebiegało gdzie indziej. Mord polityczny zawsze planowano i przygotowywano. Skala, zakres i charakter przedsięwzięć poprzedzających jego realizację zależała od zamierzonego celu operacyjnego. Wiązano go z rangą i znaczeniem danego księdza lub opozycjonisty, charakterem ich działalności publicznej, stopnia zagrożenia dla władzy ludowej w tej władzy, rzecz jasna, makiawelicznej ocenie. Od tej strony działania te przybierały zupełnie inny, obraz np. wobec ks. Jerzego Popiełuszki w porównaniu z tymi, w stosunku do Piotra Bartoszcze. Wiele szczegółów na ten temat zamieściłem w treści książki. Po zmianach ustrojowych w 1990 roku robiliśmy wszystko, by zafałszowane postępowania tej kategorii podjąć i kontynuować. Jak to zawsze określałem, przyświecał nam wzniosły cel przywrócenia w nich stanu sprawiedliwości.

Jakie najważniejsze przemiany zachodziły wewnątrz prokuratury na początku lat 90’?

Zacząć chyba trzeba od tych o charakterze instytucjonalnym. Ustawa z 29.12.1989 roku zmieniająca Konstytucję PRL nadała w art. 64 ministrowi sprawiedliwości tytuł prokuratora generalnego. Prokuratura włączona została w strukturę władzy wykonawczej. Zerwano z leninowskim modelem prokuratury. Zlikwidowana została dotychczasowa funkcja prokuratury w postaci prokuratorskiej kontroli przestrzegania prawa i ochrony własności społecznej. Obowiązującą wciąż, dawną ustawę o prokuraturze znowelizowano ustawą z 22.03.1990 roku. Ustrój prokuratury dostosowano do nadanego jej, nowego rządowego statusu. Zlikwidowano Prokuraturę Generalną, zastępując ją Departamentem Prokuratury Ministerstwa Sprawiedliwości. Nową strukturę prokuratury stanowili prokurator generalny [minister sprawiedliwości] jako naczelny organ prokuratury, pierwszy zastępca prokuratora generalnego, prokuratorzy w ministerstwie sprawiedliwości oraz prokuratorzy powszechnych i wojskowych jednostek organizacyjnych prokuratury. Unormowanie to zerwało z przypisaniem prokuraturze priorytetu w postaci ochrony ustroju politycznego. Wprowadzono zasadę działania prokuratorów w granicach obowiązujących ustaw. Z nastaniem tamtej, bardzo pięknej wiosny 1990 roku, dokonywano wymiany szefów prokuratur wojewódzkich, którzy funkcje te pełnili w okresie peerelu. Zastępowali ich prawnicy desygnowani przez przedstawicieli władzy już nie ludowej z komitetów obywatelskich. W Lublinie byli to dwaj wzięci adwokaci. Jeden z nich objął funkcje prokuratora wojewódzkiego, drugi jego zastępcy. W latach 80. spotykałem się z nimi na salach sądowych. Miałem o nich jak najlepsze zdanie jako wysokiej klasy profesjonalistach, osobach kulturalnych i uczciwych. Potwierdziło się ono podczas naszej współpracy w prokuraturze. Z ich nastaniem tamtej wiosny w roli szefów poszły dalsze zmiany w dół. A więc najpierw rozwiązywanie kwestii kadrowych. Nowo mianowani naczelnicy wydziałów, kierownicy jednostek rejonowych. Weryfikacja prokuratorów u nas prawie niezauważalna. Negatywnie dotknęła ona dwie osoby. Mężczyzna miał podobno „za kołnierzem” jakieś [nie wiem jakie] dokonania w czasach stalinowskich. Druga z nich, kobieta, wyleciała z firmy ponoć z przyczyn obyczajowych. I to było na tyle z tej kategorii spraw personalnych. Zanim zapadły owe rozstrzygnięcia, atmosfera zachodzących przemian negatywnie oddziaływała na samopoczucie poniektórych kolegów. Bo oto na jednym z pierwszych spotkań środowiskowych nowy prokurator wojewódzki zwrócił się z apelem, by zaprzestać pisania anonimów z kalumniami na kolegów, z którymi na co dzień wymieniamy się życzliwościami, bo on ich nie czyta i wszystkie lądują w wypełnionym już po brzegi koszu. Niedługo zabraknie w nim miejsca. No więc tak też bywało, jako, że ce’ est la vie. Z perspektywy prokuratora wydziału śledczego, polityczne przejście z epoki peerelu w tę postokrągłostołową, było od strony warsztatowej prawie niezauważalne. Poza, nazwijmy to w przenośni, koronkami i blichtrem, typu nowe nazwy instytucji czy unormowań pragmatyki służbowej. Zabójstwa, rozboje, gwałty, kradzieże i inne potworności nie podlegały i nie podlegają epokowym retuszom. Kiedy zabraknie sprawnie i w porę działających prokuratorów i policjantów z jakichś tam pozaprawnych powodów, będą w coraz większym wymiarze cierpieć niewinni ludzie pokrzywdzeni przestępstwami. Może jeszcze jedna, chyba nie aż tak ważna przemiana z tamtego okresu, symboliczna poniekąd. Oskarżyciel publiczny zasiadł wreszcie na sali rozpraw tam, gdzie jego miejsce, naprzeciw swego vis a vis w todze z zielonym żabotem. Nie musiał już okupować z pozycji na wywyższeniu skrawka sędziowskiego stołu, gdzie ledwie wygospodarowywano mu miejsce na otwarcie akt. Małym pocieszeniem było, że to ponoć model francuski. I to, wyobraźmy sobie, nawet dla obywatela peerelu.

Co było najtrudniejsze w obnażaniu aparatu zbrodni i ukazywaniu działań resortowych morderców?

Po przemianach ustrojowych okresu 1989–90 prokuratura stanęła przed nie lada wyzwaniem. W dniu 17.08.1989 roku rozpoczęła prace Sejmowa Komisja Nadzwyczajna do Zbadania Działalności MSW, od nazwiska jej przewodniczącego określana mianem „komisji Rokity”. Przedmiotem jej prac było zbadanie zaistniałych w latach 80. przypadków zgonów przedstawionych przez Komitet Helsiński, co do których zachodziło uzasadnione podejrzenie, że nastąpiły one w wyniku zbrodniczych działań funkcjonariuszy resortu spraw wewnętrznych PRL. W dniu 26.09.1991 roku komisja przedstawiła sejmowi raport końcowy podsumowujący jej prace. Wynika z niego, że na łącznie przebadane 122 przypadki niewyjaśnionych zgonów działaczy opozycyjnych i księży, 88 zakwalifikowano jako efekt zbrodniczej działalności funkcjonariuszy MSW. W raporcie wskazano personalia ok. 100 funkcjonariuszy państwa komunistycznego, którym zarzucono związek z 91 przypadkami owych niewyjaśnionych zgonów. Komisja w trakcie swych prac współpracowała na bieżąco z prokuraturą i trzeba powiedzieć, że przebiegało to sprawnie. Akta zakwestionowanych przez komisję postępowań trafiały do departamentu prokuratury. Tu, po zapoznaniu się z nimi przez prokuratora, kierowane były do właściwych miejscowo jednostek prokuratury z wytycznymi podpisanymi przez pierwszego zastępcę prokuratora generalnego.

Czego dotyczyły te wytyczne?

Wytyczne dotyczyły podjęcia na nowo umorzonych w latach 80. postępowań przygotowawczych i ich kontynuowania z uwzględnieniem wskazanego ukierunkowania. Do prowadzenia na szczeblu centralnym przez departament prokuratury pozostawiono sprawy przestępstw, które najbardziej bulwersowały opinię publiczną w latach 80. Była to sprawa kierowania wykonaniem zabójstwa księdza Popiełuszki, sprawy zgonów Piotra Bartoszcze i ks. Sylwestra Zycha oraz sprawę pobicia ze skutkiem śmiertelnym Grzegorza Przemyka. Poprzez przesłuchania licznych świadków, analizy wielu tomów dokumentów prokuratorzy departamentu ustalili specyficzny modus operandi zbrodni popełnionych przez funkcjonariuszy resortu, o czym wspominałem. Wypracowaliśmy też metodykę efektywnego prowadzenia takich postępowań, które z powodu owych szeregu rozróżnień określaliśmy mianem „zbrodni esbeckich”. Tak, ale to była nasza wiedza, pracujących na co dzień w tych śledztwach prokuratorów departamentu. A koledzy w terenie? Skąd mieli ją czerpać? Mieli w referatach dziesiątki innych spraw, a tu spadało im z góry wyróżnienie zajęcia się tematem poniekąd wyobcowanym z charakteru ich codziennych zajęć. Byli koledzy prokuratorzy z terenu, którzy przyjeżdżali specjalnie do Warszawy po to, by te sprawy z nami konsultować, także tacy, którzy wprost „wisieli” z tego powodu na służbowych telefonach. Prokurator departamentu jeździł na narady do jednostek wojewódzkich prokuratury, gdzie tłumaczył specyfikę tych śledztw, udzielał kolegom koniecznej konsultacji. Tak, ale to była kropla w morzu potrzeb. Nie wypracowano odrębnej specjalizacji, instytucjonalnego mechanizmu wyselekcjonowania tych spraw we wszystkich jednostkach prokuratury. Pozostawiono je w referatach prokuratorów wespół z innymi postępowaniami, w których nie trzeba było „przebijać się” przez zafałszowaną dokumentację procesową, wychwytywać „poucinane” u zarania wątki tematyczne, nawiedzać archiwa, zgłębiać charakter i specyfikę działania komunistycznych służb specjalnych. Ostatecznie w końcu grudnia 1990 roku zlikwidowano nawet tę jedyną specjalistyczną komórkę śledczą funkcjonującą w łonie departamentu prokuratury. Zostałem w niej sam ze sprawą zbrodni na księdzu Popiełuszce. Tej nie ważono się tknąć z powodu tymczasowego aresztowania stosowanego wobec generałów MSW Ciastonia i Płatka. Wszystko to, o czym piszę, sprawiło, że w skali ogólnokrajowej, globalnej można by rzec, obnażanie aparatu zbrodni i ukazywanie działań resortowych morderców stało się bardzo trudne, w ogromnej większości przypadków niewykonalne. Śledztwa z komisji Rokity podjęte na nowo w ramach wytycznych pierwszego zastępcy prokuratora generalnego po raz kolejny umarzano i odkładano na półki. Leżą na nich do dzisiaj, o ile ktoś w międzyczasie nie wpadł na pomysł ich „wybrakowania”. Trend ustrojowych przemian, na którego fali podjęto próbę zorganizowanego ścigania zbrodniarzy komunistycznych z lat 80, wyhamował. Dowodem na to jest chociażby ustawa z 4.04.1991 roku o zmianie ustawy o GKBZH w Polsce – IPN, na mocy której powołano do życia GKBZpNP. Jej art. 2a unormował pojęcie zbrodni stalinowskiej, jako przestępstwa na szkodę jednostek lub grup ludności popełnionego w okresie do 31.12.1956 roku przez władze państwa komunistycznego lub przez nie tolerowanych. Art. 2b pkt. 1 stanowił, że zbrodnie stalinowskie nie ulegają przedawnieniu. A co ze zbrodniami komunistycznymi popełnionymi w latach 80.? A no nic. Tamta ustawa na ich temat nawet się nie zająknęła. Właściwe proporcje czasowe i merytoryczne dla prawnej oceny całego okresu PRL z punktu widzenia popełnionych w tym czasie zbrodni komunistycznych wprowadziła ustawa o IPN – KŚZpNP z 18.12.1998 roku. W praktyce „uruchomienie” pionu śledczego IPN nastąpiło dopiero w trzeciej dekadzie września 2000 roku. O jedenaście lat za późno. A można było o wiele szybciej i prościej.

Kto i w jakim celu inwigilował skazanych w procesie toruńskim i ich rodziny?

Proces toruński był finalną odsłoną kombinacji operacyjnej polskich i sowieckich służb specjalnych w związku z zamordowaniem ks. Popiełuszki. Celowo nie przywołuję w tym kontekście faktu uprowadzenia. Łączono je bowiem z ewentualnym werbunkiem i pozyskaniem księdza do współpracy agenturalnej. Tylko pod tym warunkiem ksiądz mógł zachować życie. Odmówił. Przymusił zbrodniarzy, by dalej „grali” już nie nim, lecz jego zwłokami. Jednak na wypadek, gdyby wyszedł z tego żywy z wiadomym statusem, sztab operacji specjalnej miał przygotowany odrębny wariant kombinacji operacyjnej. Dlaczego o tym wspominam? Ława oskarżonych toruńskiego sądu „obsadzona” była co najmniej od 15.09.1984 roku. W tym dniu za Piotrowskim, Pietruszką, Pękalą i Chmielewskim ruszyły wojskowe służby obserwacyjne. Minister Kiszczak byłby dyletantem, gdyby nie brał pod uwagę, że ziści się najczarniejszy dla MSW scenariusz, czyli fiasko werbunku. Tylko on jako jedyny w hierarchii ministerstwa, bez możliwości zastępstwa, był władny zarządzić obserwację za funkcjonariuszami resortu. Piotrowskiego i Pękalę zatrzymano do tej sprawy 23.10.1984 roku, Chmielewskiego dzień później. Ks. Popiełuszkę zamordowano z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością w nocy na 25.10.1984 roku. Adam Pietruszka, pomimo sprzeciwu, dał się [nie]chwilowo zamknąć w dniu 2.11.1984 roku. Bo, jak podkreślił minister, był w hierarchii służbowej najbliżej Piotrowskiego. A Ciastoń i Płatek już starzy, przed emeryturą, więc nie można psuć im życia, usłyszał pan Adam za jakiś czas z ust szefa biura śledczego płk. Zbigniewa Pudysza. Naprawdę chodziło Pudyszowi o to, że Ciastoń i Płatek, a zwłaszcza ten pierwszy, byli w hierarchii MSW zbyt blisko Kiszczaka. Z ustaleń, które poczyniłem prowadząc to śledztwo, wynika, że Piotrowski, Pękala i Chmielewski dokonali uprowadzenia księdza i przekazali go osobom podejrzanym o dokonanie morderstwa, udzielając im w ten sposób pomocy w popełnieniu zbrodni. Dopuszczając się tego czynu funkcjonariusze departamentu IV mieli świadomość, że ksiądz zostanie zabity przez tych, którym go przekazali, jeżeli nie zgodzi się na współpracę agenturalną. Ostatecznie to jednak Piotrowskiemu, Pękali i Chmielewskiemu przypisano role bezpośrednich wykonawców morderstwa, na co musieli przystać. Tak, jak Pietruszka miał „przykryć” dalszych sprawców kierowniczych, tak ci trzej, sprawców czynności wykonawczej, niewykrytych do dzisiaj. Obrazowo mówiąc, skazanym w procesie toruńskim przypadły role tzw. „słupów”. W człowieku, mającym z natury impuls wolności, nawet w tym upadłym, pod warstwami gęstego błota w pokładach wnętrza, rodzi się bunt przed każdą niesprawiedliwością. To byli inteligentni ludzie, wiedzieli, że biorą na siebie odium społecznego potępienia za czyny nie tylko własne, ale też innych i to za te napawające największą grozą. Takie zapewne odczucia towarzyszyły skazanym w procesie toruńskim. Po zatrzymaniu umieszczono ich w pawilonie III aresztu na Mokotowie, który był do stałej dyspozycji biura śledczego. Minister Kiszczak doskonale zdawał sobie sprawę z ich położenia, możliwej agresji, buntu i w efekcie ujawnienia na zewnątrz całej prawdy o tym, co faktycznie stało się z księdzem Jerzym. A ta prawda zagrażała wielką katastrofą, nie tylko kierownictwu MSW, ale również komitetowi centralnemu, ekipie tzw. reformatorów z gen. LWP Jaruzelskim na czele, „otwartych” na dialog z biskupami. Rozróżnienia wymagają tu oczekiwania, jakie resort pokładał w Piotrowskim i Pietruszce, od sposobu, w jaki traktowano Pękalę i Chmielewskiego. Ci pierwsi przyjęli w przedstawieniu toruńskim dodatkowe role obrońców resortu spraw wewnętrznych i jego partyjnych mocodawców, stali się oskarżycielami zamordowanego księdza i Episkopatu Polski. Z kolei Pękala z Chmielewskim mieli do spełnienia role „cyngli”. Na sali rozpraw byli potrzebni do wygłoszenia wyuczonych wcześniej kłamstw na temat przebiegu zdarzenia zgodnie z jego nieprawdziwą, tzw. toruńską wersją oficjalną. Ażeby przebiegało to bez zakłóceń szprycowano ich środkami psychoaktywnymi, o czym piszę w książce. Celem tych zabiegów było pozbawienie tych ludzi swobody wypowiedzi, możliwości niezależnego prezentowania faktów. Gdyby coś poszło nie po myśli scenarzysty, ktoś z oskarżonych zacząłby „wypadać” z odgrywanej roli – to od czego był przewodniczący rozprawom prezes Artur Kujawa? Natychmiast ogłaszał przerwę „dla odpoczynku”. Ława oskarżonych ewakuowała się „na dołek”. Edukacja last minute w wykonaniu funkcjonariusza biura śledczego przywracała delikwentowi pamięć i twórczą inwencję. Po kwadransie oskarżony ten kontynuował wyjaśnienia bez krzty wątpliwości i zawahań, promieniejąc przypływem dobrego nastroju. Proces toruński był tak ważny dla sprawujących w państwie władzę polityczną, że w pełni świadomi odgrywanej mistyfikacji, nie mogli za cenę własnych skalpów dopuścić, by choć rąbek prawdy o okolicznościach zbrodni ujrzał światło dzienne. Zadbali o to w zakresie wcześniej niespotykanym w praktyce rodzimych służb specjalnych. Rozpracowanie operacyjne skazanych w procesie toruńskim i ich rodzin pod kryptonimem „Teresa – Trawa – Robot” rozpoczyna się z początkiem 1985 roku. Ostatnie czynności operacyjne w jego ramach przeprowadzono w marcu 1990 roku. Przeciąg czasu doprawdy imponujący. W 1990 roku badałem kilkadziesiąt tomów akt tego postępowania. W ostatniej chwili udało się uratować je przed zniszczeniem przez byłych już funkcjonariuszy SB; rzutem na taśmę, powiedziałbym. Zawierały niezliczone ilości dokumentacji czynności operacyjnych wobec skazanych i członków ich rodzin. Raporty z obserwacji, rozmów z agenturą, stenogramy PT (podsłuchów telefonicznych), PP (podsłuchów pokojowych) i PDF (podglądu filmowego), wyciągi z kontroli korespondencji, inne; wyciągane i analizowane najmniejsze detale, drobiazgi codzienności. Dosłownie wszystko było dla nich najważniejsze. Wymieniam to z pamięci. W jednym przypadku wobec najbliższych skazanego (nazwisko zachowam w tajemnicy) posunięto się do niewyobrażalnej podłości, angażując do określonych działań funkcjonariusza departamentu I MSW (wywiadu). Wszystkie nieomal raporty zawarte w tych aktach opatrzone były w górnej części strony tytułowej zamaszystymi, sięgającymi niekiedy do połowy pierwszej strony (tej tytułowej), dekretacjami i podpisami ministra Kiszczaka. Zawierał on w nich własne stanowisko co do treści raportu, był twórczy i kreatywny w dalszym ukierunkowaniu eksponowanych wątków. W celu m.in. realizacji tak szeroko zakrojonego przedsięwzięcia, jak omawiane rozpracowanie operacyjne, pod pretekstem „dbania o bezpieczeństwo” funkcjonariuszy MSW, Kiszczak powołał do życia 15.12.1984 roku odrębną wewnętrzną formację o nazwie Zarząd Ochrony Funkcjonariuszy. Rozwiązał ją dopiero w lutym 1990 roku. Przez rok ZOF stanowił jego przyboczną gwardię, nad którą sprawował władzę absolutną. Dopiero, kiedy sytuacja na linii konfrontacji z buntującymi się Pietruszką i Piotrowskim była względnie opanowana, 6.12.1985 roku Kiszczak włączył ZOF w struktury SB. Od strony formalnej zadania ZOF określono niejednoznacznie, w czym minister zwykł celować. Według zarządzenia, jednostka ta miała prawo podejmowania czynności operacyjnych i sprawdzających wobec funkcjonariuszy resortu. Na takie działania nie zezwalała obowiązująca wówczas ustawa o Urzędzie Ministra Spraw Wewnętrznych. Ale to był dla ministra Kiszczaka najmniejszy problem.

Mógłby Pan coś więcej opowiedzieć o ZOF?

ZOF był jednostką elitarną, w skali kraju liczył stu kilkudziesięciu funkcjonariuszy, z czego w samej centrali ok. 30. Formacja ta była pomyślana jako coś na kształt ochrony kontrwywiadowczej organów MSW. Była znienawidzona przez milicjantów, którzy nazywali ją ubecją w ubecji. Właśnie tą największą sprawą realizowaną przez ZOF wespół z biurem śledczym MSW, było rozpracowanie operacyjne skazanych w procesie toruńskim i ich rodzin. O to w szczególności chodziło w powołaniu do życia tej służby. A że niejedną pieczeń upieczono na tym rożnie, to świadczy o mistrzostwie świata ministra Kiszczaka. W ten oto sposób „Teresa – Trawa – Robot” oznaczała w istocie ostatnie, pozaustawowe i nieformalne, utajnione stadium wykonawcze procesu toruńskiego. Kompleksowa ocena dokonań toruńskiego sądu nie może stronić od tej konstatacji. Minister Kiszczak zaliczył jedno z największych osiągnięć w wieloletniej karierze. Języki skazanych w Toruniu rozwiązały się na publicznym forum dopiero po przemianach ustrojowych w 1990 roku. Ale i tym niedogodnościom ex minister skutecznie podołał.

Jakie niedozwolone metody śledcze stosowano w okresie PRL?

Termin „niedozwolone metody śledcze” ma charakter ogólny i zbiorczy, sformułowany został w doktrynie dla potrzeb praktyki karno – procesowej. W szczególności posługują się nim prokuratorzy IPN – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, jeśli chodzi o okres PRL, do którego odnosi się pytanie. Jako taki termin ten nie stanowi expressis verbis zapisanej, odrębnej normy. Ustawowej rangi nadają mu zakazy dowodowe określone obecnie w art. 171 par. 5 i 7 kpk. Odnoszony jest do sytuacji, gdy przesłuchiwany świadek lub podejrzany pozbawiani są przez wykonującego czynność funkcjonariusza publicznego możliwości zachowania swobody wypowiedzi. Zakres przedmiotowy owych „niedozwolonych metod” jest szeroki i różnorodny jeśli chodzi o sposoby fizycznego i psychicznego oddziaływania na osobę przesłuchiwaną w celu wymuszenia od niej określonej treści zeznań lub wyjaśnień. Swoboda wypowiedzi to taki stan, w którym przesłuchiwany zachowuje pełną i niczym nieskrepowaną możliwość wypowiedzenia oświadczenia dowodowego zgodnie ze swoją wolą. Brak swobody wypowiedzi zachodzi w sytuacji, kiedy nie jest ona wyłącznym przejawem woli przesłuchiwanego lecz na jej treść wpływają inne czynniki. Sytuacja taka ma miejsce, gdy przesłuchiwanego doprowadza się do takiego stanu, w którym nie może on w pełni autonomicznie zapanować nad takiej a nie innej treści zeznaniami lub wyjaśnieniami, albo gdy nie jest w mocy niezależnie i według własnej woli zdecydować, czy będzie zeznawał [np. świadomie obciążając osobę najbliższą], albo, czy będzie składał wyjaśnienia, jeśli mowa o podejrzanym. Uszczegóławiając, „niedozwolone metody śledcze” to sugestywne i podstępne oddziaływanie wobec przesłuchiwanych, ale też ciężkie kryminalne przestępstwa dokonywane w zbiegu z tymi o urzędniczym charakterze, polegające na stosowaniu przymusu psychicznego lub fizycznego, narkoanalizy, gróźb karalnych, wyzywania wulgarnymi słowami, bicia, kopania, zrywaniu paznokci obcęgami, łamania palców rąk szufladą, wyrywaniu włosów, sadzaniu podczas przesłuchania na nóżce taboretu, całodobowe przesłuchiwania podejrzanego bez odpoczynku, uniemożliwianie snu w celi, wkładanie ołówka do penisa, rażenie prądem. Doprawdy, trudno tu o zamknięty katalog niedozwolonych metod, które były często wyszukane w okrucieństwie, eksponując wynaturzoną w zadawaniu cierpień wyobraźnię oprawców. Stosowano je w szczególności w postępowaniach przeciwko członkom podziemia antykomunistycznego, działaczom niepodległościowym, opozycjonistom, robotnikom więzionym za udział w strajkach, duchownym Kościoła katolickiego. W ogóle ktokolwiek się nawinął, nawet przypadkowy przechodzień, który wpadł w łapska ZOMO hasającego bezkarnie po ulicach i placach polskich miast, doświadczał owych metod. Po zatrzymaniu był „łamany” na komendzie, musiał przyznawać się do niepopełnionych czynów przeciwko władzy ludowej, bo jak nie, to bito go, kopano nie raz do utraty przytomności. Zdarzenie o podobnych okolicznościach opisałem w 1. tomie „Ścieżek grozy”. Oprawcy pomylili i wzięli pewnego chłopaka za tego, którego szukali, ale dopiero po tym jak swą ofiarę skatowali okazało się, że to nie ten. Cóż po tym biedakowi, skoro niewiele brakowało, a zatłukli by go na śmierć przy użyciu szturmowych pał, przy których pałka dzielnicowego przypominała dziecinną zabawkę. Były przypadki pobić ze skutkiem śmiertelnym w przebiegu zdarzeń o tym charakterze. Może dla pewnej ilustracji „niedozwolonych metod śledczych w PRL” przytoczę fragment zarzutu, dotyczącego czynu z końca lat 40., postawionego funkcjonariuszowi Urzędu Bezpieczeństwa: przekroczył swoje uprawnienia w ten sposób, że (…) stosował niedozwolone metody śledcze polegające na fizycznym i moralnym [obecne nazewnictwo: psychicznym] znęcaniu się nad aresztowanym (…) w celu uzyskania określonej treści wyjaśnień przez to, że w trakcie wielogodzinnych i męczących przesłuchań (…) bił go metalowym prętem po piętach w stanie całkowitej bezbronności pokrzywdzonego, gdy zmuszony był do przyjęcia pozycji kucznej po włożeniu mu między kolana metalowego pręta bądź drewnianego kołka i związaniu rąk na tym kołku poniżej kolan oraz kopał go po całym ciele.” Kiedyś świadek, zeznający przede mną na okoliczności znęcania się fizycznego i psychicznego nad nim przez UB w latach 50., rozpłakał się. Słuchałem go i słuchałem, mógł mówić w nieskończoność. Chyba poczuł w środku, że w państwowej instytucji ludzie tym razem mu współczują, oficjalnie przywracają mu ludzką godność, honor, elementarne poczucie sprawiedliwości. Ale też, jednoczą się z nim w bólu. Potem, już prywatnie, pisał do mnie co jakiś czas, telefonował. Zaprosił mnie do domu, kiedy wiedział, że niedługo umrze. Jestem pewien, że odszedł uspokojony, w pokoju ducha. Był jednym z wielu, bardzo wielu.

Czego, na podstawie śledztwa w sprawie zbrodni na księdzu Jerzym Popiełuszce, mogą nauczyć się kolejne pokolenia prokuratorów?

To, co nasuwa mi się od razu na myśl, przy uwzględnieniu całej, ponad 30. letniej historii postępowania, o którym rozmawiamy, to problem praktycznej realizacji zasady niezależności, na którą spośród innych zasad działania prokuratury chciałbym w kontekście Pani pytania położyć szczególny akcent. Otóż mówi ona, że prokurator przy wykonywaniu czynności określonych w ustawach jest niezależny. Zasada ta obwarowana jest kilkoma zastrzeżeniami w zakresie wewnętrznego urzędowania. Generalnie rzec można, nic nikomu do tego, jaką decyzję podejmuje prokurator w toku śledztwa, które prowadzi, a kto nie jest upoważniony do zajęcia stanowiska przez przepisy procedury karnej i ustawy prawo o prokuraturze. Ale tak jest tylko na papierze. Tymczasem całe nieszczęście tej i szeregu innych, powszechnie znanych spraw z tzw. świecznika, wynika z nieformalnej ingerencji w bieg postępowania czynnika politycznego, względnie innych grup interesu i koterii. Ostatnim ogniwem łańcuszka powiązań, oddziaływań, „dobrych” rad czy dorozumianych sugestii staje się wykreowany na chłopca do bicia prokurator prowadzący śledztwo. Albo grzecznie ziści żywione względem niego oczekiwania, podejmując przy wykonywaniu czynności określonych w ustawach, satysfakcjonującą grupy nacisku, ale nie jego samego, decyzję procesową, albo odmówi z tą konsekwencją, że cywilnie już „nie żyje”. No bo sprawę z dnia na dzień odbiera mu się i nazajutrz wysyła w delegację do wykonywania czynności służbowych w innej jednostce prokuratury. Śledztwo przejmuje inny prokurator, czyniący w śledztwie to, co mu każą. Nie znając kilkudziesięciu tomów akt, podejmuje narzuconą z zewnątrz decyzję procesową, odrzuconą przez poprzednika, niwecząc dorobek wielomiesięcznej, ciężkiej pracy całych zespołów ludzkich. Przy użyciu tych dokładnie metod uniemożliwiono w rozsądnym czasie, na początku lat 90. ub. wieku i już z większym poślizgiem kilkanaście lat później, postawienie przed sądem wszystkich wykonawców morderstwa oraz sprawców kierowniczych zbrodni dokonanej na ks. Jerzym Popiełuszce. Jest to zatrważające doświadczenie. Drastycznie przez lata unicestwiano ustrojową zasadę niezależności prokuratora. Rzucono go na żer sił politycznych i powiązanych z nimi, wysoko postawionych gremiów oraz czynników urzędowych. Nauka stąd taka, że kolejne pokolenia prokuratorów powinny poczynić starania de lege ferenda nad stworzeniem gwarancji nienaruszalności zasady niezależności. Wiąże się ona ściśle z wykonywaniem w państwie władzy sądowniczej. Wpływa znacząco na kondycję wymiaru sprawiedliwości. Dodam, że śledztwo w sprawie kierowania wykonaniem zabójstwa księdza Popiełuszki jest wciąż na biegu. Mam nadzieję, że doczekam czasu, kiedy po jego formalno – prawnym zakończeniu będę mógł wrócić do tej wypowiedzi poszerzając jej zakres o kwestie natury stricte merytorycznej.

Czy poznaliśmy już wszystkie elementy toruńskiej mistyfikacji?

Z pewnością, nie. Te dotychczas ujawnione są wynikiem prowadzonej wnikliwej analizy dokumentacji procesowej udostępnionej przez IPN opinii publicznej. Stanowią ją akta główne śledztwa Prokuratora Wojewódzkiego w Toruniu, sygn. Ds 4/84/S oraz materiały postępowania sądowego, które toczyło się po skierowaniu aktu oskarżenia, tworzące całość w postaci akt Sądu Wojewódzkiego w Toruniu, o sygn. II K 53/84. Kolejnym, równie istotnym źródłem identyfikacji toruńskiego wielkiego oszustwaktóre z pełnym przekonaniem zasugerował prof. dr hab. Andrzej Gaberle [pod pseudonimem Hubert Wroński] z UJ, już w marcu 1985 roku – są akta śledztwa Departamentu Prokuratury Ministerstwa Sprawiedliwości, prowadzonego w latach 90. ub. wieku, o sygn. DP PR 3/90 przeciwko generałom MSW W. Ciastoniowi i Z. Płatkowi oraz późniejsze – po odebraniu mi tej sprawy w grudniu 1991 roku – postępowania tak prokuratorskie, jak i sądowe, będące wynikiem przewlekłego i letniego procedowania. Tak je zwykł określać znany pisarz i publicysta Krzysztof Kąkolewski. Dość powiedzieć, że Sąd Wojewódzki w Warszawie potrzebował na tę sprawę aż trzech sygnatur: VIII K 84/92, VIII K 192/96 i VIII K 320/98. IPN udostępnił także odtajnione akta kontrolne WUSW w Toruniu, o nr RSD – 17/84, dotyczące śledztwa z 1984 roku. Dysponujemy aktami rozpracowania operacyjnego Biura Śledczego MSW o kryptonimie „Teresa – Trawa – Robot”, o których wspominałem. Innym źródłem informacji są w ogólności rzetelne pozycje książkowe, publikacje medialne, w tym relacje złożone przez osoby, które w trakcie rozpraw przed toruńskim sądem zasiadały w ławach dla publiczności. Nie ma wątpliwości co do tego, że dalsze badania nad tymi chociażby zasobami źródłowymi dostarczą nowej wiedzy o kolejnych elementach toruńskiej mistyfikacji. A są jeszcze materiały dotyczące tej sprawy, z którymi zapoznawałem się prowadząc po raz drugi śledztwo, tym razem w prokuraturze IPN, w latach 2001 – 2004. To też jest kopalnia wiedzy o różnorakich meandrach i zakolach tego postępowania, mówiąc najbardziej obrazowo. Aktualnie prawo nie pozwala na ich ujawnienie z uwagi na tajemnicę śledztwa. Prowadzone jest ono nieprzerwanie od 5.02.2002 roku. W obecnej odsłonie, od 2017 roku, przez kolejnego prokuratora, tym razem z IPN – OKŚZpNP w Gdańsku. Pozostaje w sferze niepotwierdzonych oczekiwań, że kolejnym źródłem danych, o które Pani zapytała, są materiały czynności procesowych przeprowadzonych w jego toku. Od czasu, kiedy śledztwo zabrano mi po raz drugi 13.10.2004 roku, wiedzę o stanie tego postępowania czerpię jak każdy zainteresowany obywatel, z oficjalnych komunikatów IPN. Tutaj więc stawiam duży znak zapytania.

Na koniec chciałabym zapytać Pana o współczesne oblicze prokuratury. Jak Pan ocenia jej aktualny stan, jakich zmian wymaga i czego dziś najbardziej potrzebują prokuratorzy?

Pozwoli Pani, że zacznę od ostatniej części pytania. Prokuratorzy dzisiaj najbardziej potrzebują spokoju i rzeczowej, merytorycznej atmosfery wokół dochodzeń i śledztw, które nadzorują i prowadzą. Także stabilnej sytuacji wokół siebie samych jako wykonujących ciężką, nie limitowaną czasem pracy służbę w interesie publicznym. Stres i obciążenia związane z prowadzeniem postępowań, których ilość w jednym referacie potrafi porażać, przeżycia – bo jakże by nie! – związane z ludzkimi dramatami rozgrywającymi się po drugiej stronie ich biurek, to często aż nadto jak na barki pań i panów w togach z czerwonym żabotem. Poza służbą mają domy, rodziny, różnorakich obowiązków bez liku. Dochodzą całodobowe dyżury pod telefonem, kiedy to niezależnie od okoliczności, trzeba być przygotowanym na wyjazd na miejsce zdarzenia. I tak dalej, i tak dalej. Kiedy firma działa bez zakłóceń, tryby wewnętrznego urzędowania funkcjonują normalnie, wiadomo, jakie przepisy obowiązują oraz kto jest szefem, a kto przestał nim być, wreszcie, gdy mamy pewność, że „prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość [z dzieła Kwiaty polskie Juliana Tuwima]”, wtedy jest normalka i nikt na nic nie narzeka, choćby się nosem podpierał kilkanaście godzin na dobę. I jakoś te sprawy biegną, kończą się wyrokami, często wieloletnią odsiadką skazanych. Bardzo źle się dzieje, kiedy ten ład ustrojowy a zarazem delikatny consensus wzajemnego zrozumienia prokuratorów wszystkich szczebli zostaje z tych czy innych powodów zachwiany. I tu przechodzę do pozostałych zagadnień poruszonych w zadanym przez Panią pytaniu. Spróbujmy przyjrzeć się im z szerszej nieco perspektywy. Od zawsze było tak, że prokuratura, w tym kształcie, jak ja ją pamiętam, czyli od końca lat 70. ub. wieku, stanowiła łakomy kęsek dla określonych sił politycznych. W okresie PRL nikt nie miał wątpliwości jakie ugrupowanie rządzi prokuraturą, sądami, służbami mundurowymi i w ogóle każdą dziedziną życia. Wówczas prokurator generalny funkcjonował jako samodzielny urząd. Mocno to i dobrze wybrzmiewa, ale co z tego, skoro przegrywa konfrontację z realiami tzw. wielkiej polityki. Z drugiej strony my często zadowalamy się pozorami. Lubimy je. One uspokajają, budują, oby tylko nienaruszalną, naszą małą stabilizację. A więc wystarcza nam, by to i owo „dobrze wybrzmiewało”. Reszta w zamyśle się poukłada. A w przypadku, który teraz przytoczę „poukładało się” m.in. tak, że od 1.01.1984 roku prokuratorem generalnym PRL przestał być Franciszek Rusek zaś dr Henryk Pracki jego zastępcą. Z jednego prostego powodu. Obaj odmówili kierownictwu partii i państwa, czyli Kiszczakowi i Jaruzelskiemu tworzenia fałszywych dowodów w śledztwie dotyczącym pobicia ze skutkiem śmiertelnym Grzegorza Przemyka. Ruska zastąpił Józef Żyta. Ten, jako niezależny i samodzielny prokurator generalny nigdy nie zawiódł partyjnych pryncypałów. Wykonywał wiernie rozkazy obu generałów do marca 1990 roku. Dla przykładu, ustalił wespół z Kiszczakiem, Rakowskim, Czyrkiem i gen. Janiszewskim [od Jaruzelskiego] treść wyroku w procesie toruńskim [szerzej pisał o tym red. Piotr Litka w „Plus Minus” z 6.06.2018 roku]. Potem sąd w Toruniu „orzekł” dokładnie tak, jak ustalono w gabinecie Kiszczaka i ogłosił światu wydany tą drogą i sposobem wyrok. Przyłożył do tego rękę Sąd Najwyższy utrzymując go w mocy w drugiej instancji. Czy słowa: „sąd, prokurator, prokurator generalny” przy całej tej partyjno – resortowej otoczce cokolwiek znaczą? Nic nie znaczą lub znaczą tyle, co nic. W mojej ocenie, z punktu widzenia praktyki w systemie demokracji parlamentarno – gabinetowej, w jakim funkcjonuje nasze państwo, ewentualne, ponowne utworzenie odrębnego urzędu prokuratora generalnego – a takie zmiany są obecnie rozważane – powinno być uwarunkowane wpisaniem prokuratury do Konstytucji RP. Dopiero wtedy moglibyśmy zastanawiać się, czy wprowadza się w istocie nową jakość. Obecnie takiego zapisu konstytucyjnego nie ma. Samodzielność i niezależność wyłączonej ze struktury rządu prokuratury miałaby charakter bardziej deklaratywny niż rzeczywisty. Pozostając w strukturach rządowych prokuratura jest pośrednio organem konstytucyjnym poprzez urząd ministra sprawiedliwości – prokuratora generalnego. To ma swoje znaczenie, na przykład w konfrontacji z wyrafinowanymi grupami przestępczymi o charakterze mafijnym. Często jest to także decydujący asumpt do przydziału koniecznych środków budżetowych, by walka z przestępcami była w ogóle możliwa. Zapis konstytucyjny to też kwestia pozycji ustrojowej prokuratora generalnego i podległych mu prokuratorów w systemie organów państwowych. Przekłada się generalnie na skuteczność działania i częstokroć poważne traktowanie tej instytucji. To smutna konstatacja w odniesieniu do niektórych spraw z tzw. najwyższej półki, którym przyglądałem się jako prokurator nadzoru w prokuraturze apelacyjnej w latach 2010 – 2015. Miało wtedy być tak pięknie, bo prokuratura generalna była wyłączona z ministerstwa sprawiedliwości. Z innej beczki oceniając, pamiętam próbę istotnego pomniejszenia roli prokuratury, kiedy to jej szef pełnił urząd ministra sprawiedliwości. Otóż z końcem lat 90. pojawił się na forum oficjalnym czyjś obłąkańczy pomysł uczynienia z prokuratorów urzędników na w poły operacyjnych, ze statusem zrównanym z funkcjonariuszami UOP. Na szczęście sprawujący wówczas władzę państwową opamiętali się i koncepcja upadła w fazie wewnętrznych dyskusji. Zarzucanie przez wędkarzy różnych parlamentarnych opcji, spiningów z okraszoną przywilejami i synekurami przynętą, nie przestaje być dla poniektórych prokuratorów pokusą, której nie są w stanie przezwyciężyć. W efekcie doszło przez lata do podzielenia środowiska prokuratorskiego na odłamy przybierające formy stowarzyszeń i nieformalnych paktów, kontestujących na przemian przywództwo polityczne jednych i wynoszące na piedestał drugich kreatorów sceny politycznej. Prokuratury zainfekowano sporami toczonymi na parlamentarnych forach. Nie ma nic gorszego dla kondycji tej instytucji. Ale przede wszystkim dla obywateli, których sprawy są tutaj załatwiane. Tymczasem reguła tego zawodu jest nieubłagana: prokurator w wykonywaniu swojej funkcji musi być apolityczny. W przeciwnym razie traci azymut praworządnego działania. Dla prokuratora jedynym sposobem eksponowania własnych poglądów politycznych jest wypełniona przezeń karta do głosowania wrzucona do urny wyborczej. Rozpolitykowana, demontowana przez wewnętrzne podziały prokuratura to gwóźdź do trumny porządku demokratycznego. Dla prokuratorów czy członków każdej z formacji politycznych, niezależnie od podziałów i różnic, niekwestionowanym faktem prawnym jest obecnie sprawowanie urzędu przez prokuratora generalnego, powołanego w następstwie demokratycznego wyboru. A poza tym, jak mawiał Heraklit z Efezu: „pantha rei kai ouden menei” [gr. „wszystko płynie – wszystko jest nietrwałe, zmienne”]. Skala wyzwań stojących przed tą instytucją jest więc przeogromna. Jednym z nich jest doprowadzenie do stabilizacji kadrowej. W sferze marzeń pozostaje, by każda jednostka organizacyjna prokuratury miała pełną obsadę prokuratorów i pracowników administracyjnych godziwie nagradzanych. W interesie służby jest, by prokuratorzy z wieloletnim doświadczeniem zawodowym objęli kluczowe funkcje i stanowiska lub powrócili na nie z delegacji do jednostek niższych szczebli. Te są odpowiednim miejscem do wdrażania się w arkana zawodu przez młodszych wiekiem i stażem kolegów. W minionych latach w wielu przypadkach te proporcje zostały odwrócone. I ostatnia uwaga. Jednym z ustawowych zadań prokuratury jest stanie na straży praworządności. Praworządność to taki stan w państwie, w którym wszystkie organy władzy publicznej działają zawsze w granicach prawa. Tak ma też działać w szczególności prokuratura. Ma przecież świecić przykładem, pilnować, by inne organy państwa przestrzegały przepisów prawa.

Dziękuję za rozmowę

Facebook