Mógłbym mordować i torturować swoich bohaterów ile wlezie

Andrzej Mathiasz

Nigdy nie byłem tym dobrym, więc nie znam towarzyszącej temu frajdy. Od małego, kiedy tylko słyszałem swoje nazwisko, to instynktownie się kuliłem, bo wiedziałem, że zaraz zapłacę za swoje niecne uczynki. Bo nic mi nie uchodziło na sucho i tak zostało już do dziś. Szmyt też chyba nie jest zbyt dobry, choć trzeba przyznać, że się stara. Dlatego więcej frajdy sprawia mi zło. Zresztą powszechnie wiadomo, że opisywanie złych emocji jest ciekawsze. O ileż ciekawiej niż niebo opisywane jest piekło. Ale tu tkwi pułapka, bo łatwo można przedobrzyć, przesadzić z krwią, szaleństwem, okrucieństwem. Zawsze staram się więc to zło jakoś sublimować i unikać epatowania zbyt drastycznymi opisami.

Z Andrzejem Mathiaszem, autorem najnowszej powieści „Zaprzaniec” – rozmawia Anna Ruszczyk.

 

Zwykło się mówić, że prawda wyzwala. Tymczasem, według opisu zamieszczonego na okładce Twojej książki, „Prawda nie wyzwala. Ona zabija”. Też tak uważasz?

Tak, jest taki rodzaj prawdy, i w „Zaprzańcu” właśnie o tym rzecz, który zabija. Prawda bolesna, gorzka, nie do zniesienia, tak bardzo przykra, że lepiej jej nie poznać. Niby się mówi, że lepiej poznać prawdę, choćby była najgorsza, ale ja wiem, na swój własny użytek, że to fałsz. Bo taka prawda zabija, niekoniecznie fizycznie, ale choćby i psychicznie. Może zabić miłość, związek, przyjaźń, marzenia, ideały. Ale często zabija też i drugiego człowieka. Dlatego wtedy lepsze jest kłamstwo, przemilczenie. To ratuje, przynajmniej przez jakiś czas, bo w końcu ta prawda i tak wypełznie spod łóżka jak jadowity wąż, ukąsi i zabije. Dokładnie jak w „Zaprzańcu”.

„Zaprzaniec” jest trzecim dzieckiem serii kryminalnej (wcześniejsze powieści to „Szlam” i „Maszyna losu”). Co Cię zainspirowało do stworzenia zbrodniczego Rudnika?

Akcja każdej z tych powieści toczy się w innym miejscu, jednak z każdym z tych miast jestem mocno związany. „Maszyna losu” dzieje się w Krakowie, gdzie się urodziłem i wychowałem, „Szlam” w Lublinie, gdzie teraz żyję, a „Zaprzaniec” w Rudniku nad Sanem, miasteczku, w którym spędzałem w dzieciństwie każde wakacje, a i teraz co roku tam bywam. Zainspirowała mnie jego specyficzna małomiasteczkowa atmosfera z unikalną historią w tle – mam tu na myśli dramatyczne losy rudnickich Orląt, szesnasto – siedemnastolatków, którzy podjęli walkę z panoszącym się zaraz po wojnie komunizmem, przyniesionym do naszego kraju na sowieckich bagnetach. A ponieważ przez ostatnie lata motyw patriotyzmu oraz polityki historycznej został nadmuchany jak balon, a przewartościowanie i pisanie historii od nowa zaczęło budzić bardzo mocne społeczne emocje, zaciekawiło mnie skonfrontowanie historii ze współczesnością. Oczywiście odbywa się to poprzez splątane losy bohaterów, nieczyste interesy, politykę i osobiste urazy i ambicje. A skoro są skrajne emocje, pojawia się i zbrodnia, w końcu to rasowy kryminał, nie żadna publicystyka historyczna i tak naprawdę wszystko ma swój dramatyczny finał we współczesności.

Andrzej Mathiasz

Czy problemy i rozterki bohaterów miały wpływ na Twoje samopoczucie? Zastanawiam się, jakie emocje towarzyszyły Ci podczas konstruowania fabuły?

Mnie, w przeciwieństwie do moich bohaterów, towarzyszyły przy konstruowaniu tej powieści bardzo dobre emocje. Raz, że poznając tragiczne losy rudnickich Orląt czułem się jak odkrywca bezludnej wyspy. Jak ktoś, kto stawia na niej pierwsze kroki. Im bardziej poznawałem tę historię, tym mocniej się przekonywałem, że to świetny motyw. A co najważniejsze, w sferze wartości oraz emocji bardzo aktualny. Zewsząd teraz się słyszy kto jest patriotą, prawdziwym Polakiem, bohaterem, a kto przeciwnie, zdrajcą, zaprzańcem. Poza tym dobrze się bawiłem wymyślając te wszystkie sceny i wkładając je w znane mi miejsca oraz przypisując bohaterom charakterystyczne, lokalne nazwiska. Bo chciałem, żeby były one tamtejsze, a gdy mi już brakło już pomysłu, to będąc w Rudniku szedłem na cmentarz i spisywałem z grobów. Raz z cmentarza udałem się na tamtejszy komisariat policji, zobaczyć jak ten przybytek wygląda, ponieważ chciałem się w miarę trzymać realiów. Gdy wszedłem, wszystko było otwarte. Stalowe drzwi i krata, więc wszedłem dalej, jak do siebie. Przechadzam się luzacko, w końcu w którymś z pokojów natknąłem się na jakichś młodych mundurowych. Jak podskoczyli na mój widok, złapali za kabury i w krzyk. Jakby to był z mojej strony napad. Zabawnie było i tak też opisałem to w „Zaprzańcu”.

Empatia pisarza, pomaga czy szkodzi powieści kryminalnej?

Prawdę mówiąc nie wiem, bo ja nie mam krzty empatii. Mógłbym mordować i torturować swoich bohaterów ile wlezie. Powstrzymuje mnie przed tym jedynie niechęć do zbytniego dramatyzowania, które uważam za kiczowate.

Ponad pół tysiąca stron, solidny kawał literatury. Jak wyglądała praca nad książką, co było największym wyzwaniem, z którym musiałeś się zmierzyć?

Przepraszam za taką objętość, ale nie miałem zielonego pojęcia, że wyjdzie tyle stron. Jakoś błędnie przeliczałem sobie na druk i nawet bałem się, że będzie za cienka, cieńsza od poprzednich tomów. Największym wyzwaniem dla mnie jest zawsze czas. Niestety ja piszę dość długo. Raz, że mam na to zwykle mało czasu, bo pisanie to moje hobbystyczne zajęcie. Urywam sobie zwykle godzinę, czy półtorej rano, w ulubionej kawiarni przy kawie. Dwa, bo nigdy nie udaje mi się wymyślić i skonstruować wszystkiego od razu, nawet kiedy próbuję ułożyć jakiś plan powieści. Niestety ja wymyślam wszystko stopniowo, potem zmieniam, poprawiam, przekładam, dopisuję. Trochę jak malarz, który ciągle coś domalowuje do krajobrazu, a to jakiegoś ludzika, a to zmienia kolor liści, wreszcie słońce przekształca w księżyc, żeby jednak z powrotem zrobić z niego słońce, a w końcu całkiem zakryć niebo chmurami. Czasem to aż się naprawdę wnerwiam na siebie, gdy wymyślę jakąś zmianę, która jest fajna, ale wymaga przeredagowania sporego fragmentu książki: A nie mogłeś tak napisać od razu? To teraz siedź nad tym tydzień! Potem daję tekst komuś do czytania oraz wysyłam do dwóch wybranych blogerek, które na przykład pisały o poprzedniej mojej książce, żeby skrytykowały. I znów poprawiam. Tym razem już taką własną metodą, mianowicie lektor IVONA mi czyta, a ja wyłapuję kiksy na słuch. To długo trwało, ale to zaowocowało, bo pierwszy raz tekst po redakcji wrócił do mnie praktycznie bez poprawek. Kiedy mnie to zaniepokoiło, dostałem odpowiedź, że nie było w nim co poprawiać. Mam nadzieję, że to prawda. No a potem kilkumiesięczny proces wydawniczy i tak upłynęły dwa lata od momentu ukazania się poprzedniej części: „Maszyny losu”.

Zemsta jest słodka, w Twojej najnowszej powieści mamy kilku bohaterów, którzy chcieliby się odegrać. Czy łatwo jest kierować tak trudnymi emocjami bohaterów, jednocześnie nie zdradzając zakończenia poszczególnych wątków?

Każdy z moich bohaterów doświadczył kiedyś zdrady. W sumie tak jest przecież w prawdziwym życiu. Bo kto z nas nie został kiedyś przez kogoś zdradzony. I kto choć raz samemu nie zdradził kogoś lub czegoś, choćby nawet siebie – własnych młodzieńczych ideałów. Budując akcję i stwarzając bohaterów zawsze mam dylematy, co zdradzić (nomen omen) teraz, a co później. Wreszcie, co zachować na sam koniec. No i czego jednak wcale nie zdradzić, nawet na końcu, zostawiając to w domyśle czytelnika lub jako zabawkę na następną cześć. Nie zawsze udaje mi się dobrze zdecydować, zresztą pewnie nie tylko mnie, i wtedy pomocni są tutaj bardzo pierwsi czytelnicy. W początkowej wersji „Zaprzaniec” kończył się całkiem inaczej, same wydarzenia przebiegały trochę inaczej, w związku z czym emocje bohaterów nie miały czasami mocnych podstaw. Dopiero uwagi pierwszych czytelników uświadomiły mi te braki i pomogły przepracować całość. Więc reasumując: niełatwo!

W „Zaprzańcu” dochodzi do serii zabójstw, ale i innych kryminalnych zdarzeń. Co Tobie dostarczało więcej frajdy, bycie tym dobrym czy złym?

Ja nigdy nie byłem tym dobrym, więc nie znam towarzyszącej temu frajdy. Od małego, kiedy tylko słyszałem swoje nazwisko, to instynktownie się kuliłem, bo wiedziałem, że zaraz zapłacę za swoje niecne uczynki. Bo nic mi nie uchodziło na sucho i tak zostało już do dziś. Szmyt też chyba nie jest zbyt dobry, choć trzeba przyznać, że się stara. Dlatego więcej frajdy sprawia mi zło. Zresztą powszechnie wiadomo, że opisywanie złych emocji jest ciekawsze. O ileż ciekawiej niż niebo opisywane jest piekło. Ale tu tkwi pułapka, bo łatwo można przedobrzyć, przesadzić z krwią, szaleństwem, okrucieństwem. Zawsze staram się więc to zło jakoś sublimować i unikać epatowania zbyt drastycznymi opisami. Jednak to nie znaczy, że znajduję jakąś frajdę w byciu dobrym, bo niby jaką?

Szmyt mógł w swojej powieści wyżyć się, oczyścić, wyrzucić z siebie wszystkie lęki. Pisanie może być pewną formą terapii, odreagowania?

Oczywiście, jak każde działanie, zwłaszcza kreatywne. A pisanie to kreacja do kwadratu. Tu trzeba stworzyć cały kompletny świat. Pisarz jest trochę jak taki bóg, powołujący do życia ludzi z ich słabostkami i namiętnościami. Stwarzający ulice z kolorami w słońcu, czy z szarościami w deszczu. Wydobywający zapachy i smaki, upał i mróz. Wreszcie tworzący to najważniejsze: wartości, ciągi wydarzeń wraz z ich sensami i bezsensami. Od początku do nieuniknionego końca. Oczywiście to brzmi bardzo poważnie, więc nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z okazji, żeby sobie na ten temat u Szmyta w „Zaprzańcu” trochę poironizować. I to zarówno z czynności pisania jak i z procesu terapii. Swoją drogą nie wiem, czy nie powinna się tu pojawić informacja, że „jeśli potrzebujesz pomocy” itp.

W Twojej najnowszej powieści mamy dużo mrocznych, rodzinnych tajemnic z historią w tle, a do tego sporo kryminalnych zagadek i galerię przestępców. Czy zawsze warto wracać do przeszłości, docierać do prawdy i mówić „sprawdzam”?

Pewnie nie zawsze, bo jak wcześniej mówiłem, prawda zabija, ale akurat do tej historii, moim zdaniem, bardzo było warto wrócić. Po pierwsze, bo akurat ta historia jest praktycznie całkiem zapoznana. Po drugie dlatego, że jest naprawdę ciekawa i pasjonująca, a w dodatku bardzo plastyczna, więc udało mi się – mam nadzieję – całkiem zgrabnie wpleść w prawdziwe wydarzenia wymyśloną przez siebie fikcję. Wreszcie po trzecie warto, a nawet w pewnym momencie trzeba, ponieważ życie wokół nas ciągle skierowane jest wstecz i wygrzebuje przeszłość, tyle że ją nieustannie fałszuje i wykoślawia, manipuluje nią i szczuje nią jednych na drugich w niecnych celach. Pomyślałem że dobrze jest, przy okazji konstruowania kryminalnej akcji, pokazać ten mechanizm – choć jest on tu w skali mikro, w małomiasteczkowej społeczności, to jakby skupia w soczewce najistotniejsze i uniwersalne mechanizmy. Najważniejsze jednak dla mnie było to, że ta pasjonująca przeszłość stała się pożywką do stworzenia emocjonującej kryminalnej i przygodowej historii dziejącej się współcześnie, bo to teraźniejszość jest tutaj główną przestrzenią dla akcji, która podrywa na nogi senne wcześniej miasteczko.

Wiele przemyśleń bohaterów „Zaprzańca” trafiło do mojego serca i umysłu, zupełnie jakbyśmy się doskonale znali i podobnie patrzyli na świat. Zaintrygowało mnie zdanie: „Uśpione wcześniej wspomnienia wstawały z mogił jak upiory i straszyły”. Czyżby klucz do trzymających w napięciu historii tkwił w nas samych, w koszmarach, których doświadczyliśmy?

Bardziej może w wyobraźni. Mając rozbudzoną wyobraźnię nie trzeba samemu doświadczać jakichś koszmarów, bo można je usłyszeć, o nich przeczytać, albo je po prostu wymyślić, choćby bazując na tym, co gdzieś kiedyś wcześniej usłyszeliśmy i przeczytaliśmy. Rzadko na własnej skórze doświadczamy tortur, morderstw, raczej nie widujemy duchów i nieczęsto przeżywamy wielkie porywy miłości, czasem nawet nigdy. A jednak dajemy radę to wymyślać i o tym pisać. Oprócz wyobraźni potrzebny jest też pewien rodzaj elastyczności, żeby umieć tak przekształcać emocje, wypadki i bohaterów jak nam w danym momencie to pasuje. Bo czasem w całkiem niestrasznej sytuacji może tkwić najgorszy horror i trzeba umieć go stamtąd wydobyć. Moja pierwsza powieść „Druga rzeczywistość” powstała (wiele lat temu) z inspiracji krótką informacją o tym, że sieci telefoniczne niszczą SMS-y, które na skutek jakichś awarii czy zakłóceń nie dotarły na czas do adresata. To całkiem niewinna informacja, ale nagle, ni stąd ni zowąd, uruchomiona nią moja wyobraźnia wymyśliła „Drugą rzeczywistość” wraz z całą historią o zbliżającej się koszmarnej zagładzie świata przez…. sztuczną inteligencję – dzisiaj by się powiedziało.

Masz już pomysł na dalsze losy prokuratora Szmyta?

Tak, powoli myślę o czwartym tomie, definitywnie zamykającym cykl o Szmycie. Sądzę że Szmytowi należy się huczny finał, taki z „pluskiem”. W październiku wybieram się w końcu na urlop i wtedy zacznę nad tym koncepcyjnie najpierw pracować. Równocześnie w wydawnictwie przygotowuję do wydania „Zapiski Dobrego Łotra”, no ale to całkiem inna historia, coś w rodzaju zwariowanego apokryfu, pomieszanego z traktacikiem filozoficznym i dygresyjną opowiastką o początku i zarazem końcu świata. Całość z dużym przymrużeniem oka – trochę śmiesznie, trochę strasznie.

Korzystając z możliwości przeprowadzenia tego wywiadu z Tobą, chciałabym na samym końcu naszej rozmowy zapytać Cię o kondycję rynku książki oczami pisarza. Jak jest i jakie są rokowania?

Niestety, tutaj Cię rozczaruję, gdyż jak wspomniałem, raczej nie jestem pisarzem sensu stricte, bo piszę w sumie hobbystycznie. Nawet chyba nie znam osobiście żadnego pisarza, nie uczestniczę też w życiu pisarskim, spotkaniach autorskich czy targach. (Przepraszam, byłem raz, tylko dlatego, że były w Krakowie i to mi wystarczy. Zwłaszcza że wróciłem z covidem i ledwo się potem nie przekręciłem). Poza tym, gdybym jednak tak z tej mojej zaburzonej, niezbyt pisarskiej perspektywy przypadkiem zaczął się zastanawiać nad kondycją rynku pisarskiego w naszym kraju, to od razu chyba przestałbym pisać. Zwłaszcza że rokowania są, tak coś czuję, niezbyt wesołe. Paradoksalnie, gdyż niby pisarstwo kwitnie, bo tyle się teraz rzeczy ukazuje, rozwijają się nowe formy: książki na czytniki, audiobooki. A mimo to, a może dlatego, przez tę mnogość książki żyją krócej. Są jak takie jętki jednodniówki. Zwłaszcza książki autorów spoza podium, czyli także i moje. Książek coraz więcej, a czytelników coraz mniej, bo przechodzą na stronę rolek, tik-toków itp. Ale jak mówię, to moja, niekoniecznie prawidłowa diagnoza. Prawdę mówiąc zastanawiam się, czy po zamknięciu w następnym tomie losów Szmyta, a będzie to zapewne w 2026 roku, nie dać sobie spokoju z pisaniem. Tylko co tu jest sens jeszcze robić innego, skoro na scenę wkroczyła sztuczna inteligencja i zaczyna nas zalewać „swoimi” wytworami ze wszystkich dziedzin, nie oszczędzając literatury? Kiedyś stworzyłem taki żartobliwy mem, po tym, jak w zeszłym roku ukazała się prima aprilisowa informacja, że do literackiego nobla została przyjęta powieść stworzona przez AI: „Rok 2023 – Komitet Noblowski poinformował, że wśród nominowanych znalazła się powieść napisana przez sztuczną inteligencję. Rok 2026 – Komitet AI Noblowski poinformował, że wśród nominowanych znalazła się powieść napisana przez człowieka. Tyle dobrze, że na pewno nie będzie to ostatni Szmyt, ha ha!

Dziękuję za rozmowę

Facebook