Zbrodnia, która wstrząsnęła Bydgoszczą

Fot. wnętrze mieszkania rodziny Trieblerów, wykonane w trakcie oględzin lokalu dokonanych w dzień po zabójstwie (akta sprawy)

Sukces ma zawsze wielu ojców. Ostatecznie, to oczywiście milicjanci, dzięki sprawnej akcji doprowadzili do zatrzymania mordercy. Jednakże tu bohaterami są mieszkańcy Bydgoszczy, zwłaszcza kolejarze. To dzięki ich czujności samotny mężczyzna, dziwnie ubrany, idący nocą torami został zauważony i zgłoszony organom ścigania. Tylko dzięki ich czujności w niecałe 4 godziny morderca był w rękach milicji.

Z Krzysztofem Drozdowskim, autorem reportażu „Stryczek dla Rączki” – rozmawia Anna Ruszczyk.

Na rynku ukazała się Twoja najnowsza książka, a dokładniej reportaż „Stryczek dla Rączki”. Co sprawiło, że zdecydowałeś się na przybliżenie czytelnikom szczegółów zbrodni, do której doszło ponad sześćdziesiąt lat temu?

Od wielu lat badam historię swojego regionu. Dotychczas zatrzymywałem się na roku 1945 uznając, że historia okresu PRL jeszcze musi poczekać na swoją kolej. To się zmieniło w tym roku, po publikacji książki „Afery, skandale, morderstwa. Najgłośniejsze sprawy PRL”. Jednym z przygotowanych rozdziałów był właśnie ten dotyczący sprawy zabójstwa rodzeństwa Trieblerów. Ostatecznie do książki nie trafił, gdyż zdecydowałem że ta historia zasługuje na swoją własną książkę. I tak też się stało. Sprawa Tadeusza Rączki, pomimo że w Bydgoszczy dokonano kilku innych głośnych zabójstw, wstrząsnęła w 1960 roku wszystkimi mieszkańcami. Ta historia jest nadal żywa w starszym pokoleniu bydgoszczan. Chciałem, by również młodsi czytelnicy się z nią zapoznali.

Czy ta sprawa zapisała się w sposób szczególny na kartach kryminalnej Bydgoszczy?

Do tej pory powstało kilka artykułów prasowych, rozdział w jednej książce i kilka podcastów. We wszystkich jednak powtarzano praktycznie te same informacje. Jednakże Ilość tych materiałów już pokazuje, że jest to jeden z tematów, który odbił się szerokim echem w Bydgoszczy. Tak jak mówiłem, sprawa jest cały czas głośna. Dzieje się tak za sprawą ofiar, którymi były tak naprawdę jeszcze dzieci, i to pochodzące z szanowanej w mieście rodziny kamieniarzy. Na ich pogrzebie, według obliczeń ówczesnych dziennikarzy, pojawiło się około 50000 mieszkańców miasta, podstawiano autobusy, którymi można było dojechać na cmentarz. To było ogromne wydarzenie. Żaden mord wcześniej ani później tak dogłębnie nie odcisnął się na miejskiej historii. A przecież kilka lat później wypłynęła sprawa Stefana Rachubińskiego zwanego „Wampirem z Osielska”, który w brutalny sposób mordował prostytutki, o czym książka ukaże się w przyszłym roku. Myślę, że to kim były ofiary spowodowało ogólne oburzenie i wściekłość zarówno mieszkańców, dziennikarzy, jak i milicjantów prowadzących śledztwo.

Każdy z nas patrzy na zbrodnię z pewnej perspektywy, przez inny pryzmat postrzega ją lekarz medycyny sądowej, technik kryminalistyki, kryminolog czy psychiatra. Zastanawiam się, jak historyk bada i ocenia przeszłość sprawców, ich czyny. Co dla niego jest w zagadnieniu zabójstwa kluczowe, najważniejsze?

To było dla mnie ciekawe i dość nowe doświadczenie. Dzięki pracy nad tą książką znacząco poszerzyłem swój warsztat. Zetknąłem się z całkiem nowymi sprawami. A co najważniejsze, dotykałem rzeczy, które cały czas są w jakiś sposób dostępne w miejskiej przestrzeni. Piotr Triebler, czyli ojciec dzieci był w mieście cenionym architektem-kamieniarzem, cały czas powstają o nim publikacje. Zdecydowałem się też na taką formę tej książki z dwóch powodów. Po pierwsze takie przedstawienie tej historii wydawało mi się najodpowiedniejsze. Bez żadnych opinii, ocen, po prostu przedstawienie całej historii tak jak ona wyglądała. Po drugie wydaje mi się, że w ten sposób czytelnikowi będzie najłatwiej wczuć się w tamten czas, że czytelnik zapoznając się z kolejnymi składanymi zeznaniami sam wyczuje te kłamstwa i manipulacje antybohatera książki. Myślę, że to mi się udało, choć ostateczna ocena zawsze zależy tylko od czytelników.

Dotarłeś do akt sprawy Tadeusza Rączki. Jakie wrażenie wywarła na Tobie ich zawartość, czego szukałeś i co udało się znaleźć?

Muszę przyznać, że pierwszy raz zetknąłem się z aktami sądowymi dotyczącymi Stanisława Modzelewskiego, a następnie wspomnianego już Stefana Rachubińskiego. Sprawa Tadeusza Rączki była trzecią z kolei taką sprawą, więc już wiedziałem czego można się spodziewać. Najważniejsze w takich aktach są oczywiście zeznania zarówno świadków, jak i oskarżonego składane w trakcie śledztwa. To, co dzieje się już na sali sądowej, jest tylko dopełnieniem całości, choć i tu, tak jak w tym przypadku, możemy mieć do czynienia ze zwrotami akcji. Ważne dla mnie w takich aktach są zdjęcia i szkice miejsca zbrodni. Znając doskonale teren jadę w te miejsca, prowadzę obserwację, analizuję. Znam już wtedy całą historię, wszystkie jej mankamenty, a to pozwala mi się jeszcze bardziej w nią wczuć. Zaskoczyło mnie w aktach sądowych dotyczących Tadeusza Rączki, że nie istnieje żadne jego zdjęcie. Jedyny wizerunek, który mamy, pochodzi z prasy. W trakcie śledztwa wszystkie zeznania oprócz tego, że były stenografowane, były również nagrywane. Niestety, w tym przypadku te nagrania się nie zachowały. A szkoda, bo dzięki usłyszeniu głosu jesteśmy w stanie powiedzieć dużo więcej o charakterze danej osoby. Tego mi tu zabrakło.

Który z aspektów analizowanej zbrodni wydał Ci się najciekawszym lub najbardziej zagadkowym?

Wydaje się, że była to zbrodnia jedna z wielu, które popełniano wówczas w Polsce. Oprócz tego, że dotyczyła dzieci, co szczególnie zbulwersowało tzw. opinię publiczną, to w niczym się nie różniła. Ale jest jeden aspekt w tej sprawie, który mnie zastanawia. Otóż, jest to niewyobrażalna głupota sprawcy mordu. Wszedł do mieszkania przy ul. Długosza w celu rabunkowym. Wydaje mi się, że może być prawdą to, że wcale nie zamierzał zabić tych dzieci. Był głodny, bo prawie od dwóch dni nic nie jadł. W tym czasie chłopiec, który za chwilę stał się jego ofiarą, zajadał się jakimiś chrupkami i nie chciał się podzielić, wyśmiewając wręcz gościa, że meneli tu nie potrzebują. To przepełniło czarę goryczy i doszło do mordu. Potem panika i ucieczka z miejsca zdarzenia. Pamiętajmy, że Rączka ukradł jedynie zegarek, aparat fotograficzny i kobiece futro. Gdyby nie plamy krwi, które miał na sobie, musiał wyglądać komicznie. Dlaczego szedł wzdłuż torów, gdzie był doskonale widoczny, dlaczego wchodził do strażnic kolejowych? Przecież narażał się na natychmiastowe zatrzymanie. I tak też się stało, gdyż pościg za nim trwał niecałe 4 godziny. Analizując zachowania różnych zbrodniarzy epoki PRL wydaje mi się, że ten był zwyczajnie najgłupszy.

W książce „Stryczek dla Rączki” dokonałeś pełnej rekonstrukcji tragicznych zdarzeń, do których doszło w rodzinie Trieblerów. Czy tym morderstwom można było zapobiec?

Pisząc książkę i analizując kolejne zeznania przesłuchiwanych osób, w tym głównie matki czyli Cecylii Triebler wydaje mi się, że tak. Po pierwsze zadziałała tu chęć zysku. Zamiast załatwić cały rzekomy interes w zakładzie przy ul. Dworcowej, kobieta zaprasza nieznajomego mężczyznę do swojego domu na godz. 21:00 mówiąc mu, że wcześniej jej nie będzie. Dała tym samym już nieświadomą zachętę. Rączka doskonale wiedział, że w mieszkaniu zastanie jedynie dzieci, był przygotowany, gdyż nosił z sobą łom. Wiedział, że to starcie może wygrać. Po drugie Cecylia Triebler mogłaby znaleźć się w domu znacznie wcześniej. Te kilkanaście minut wystarczyłoby do tego, by sprawca może odstąpił od swojego zamiaru. Miałby wówczas do czynienia z trzema osobami, co znacząco utrudniłoby mu zadanie. Zawiniła jednak miejska komunikacja, tramwaj przyjechał znacznie opóźniony. I trzecia kwestia, wydaje się najważniejsza. To zwykła sąsiedzka znieczulica. W książce zawarłem relacje sąsiadów, którzy słyszeli krzyki, wołanie o pomoc, uderzanie w podłogę. Jednakże żaden z nich nie zareagował. Jeden nawet się obruszył, że mu te hałasy żonę obudzą. Gdyby któryś z nich wykazał się empatią i zainteresował sprawą, do tragedii może by nie doszło. To oczywiście gdybanie, ale pokazuje jak ważna jest sąsiedzka czujność.

Sprawca dość szybko został schwytany, ale czy można pokusić się o stwierdzenie, że była to zasługa i sukces organów ścigania?

Sukces ma zawsze wielu ojców. Ostatecznie, to oczywiście milicjanci, dzięki sprawnej akcji doprowadzili do zatrzymania mordercy. Jednakże tu bohaterami są mieszkańcy Bydgoszczy, zwłaszcza kolejarze. To dzięki ich czujności samotny mężczyzna, dziwnie ubrany, idący nocą torami został zauważony i zgłoszony organom ścigania. Tylko dzięki ich czujności w niecałe 4 godziny morderca był w rękach milicji. Milicja tylko musiała zasadzić się w odpowiednim miejscu i pojmać uciekiniera, czyli nie zrobiono nic ponadto, co czyni się zawsze w takich przypadkach.

W jaki sposób MO w latach 60’ była postrzegana przez społeczeństwo? Czy ludzie chętnie współpracowali z funkcjonariuszami, mieli do nich zaufanie, wiedzieli, że mogą liczyć na ich pomoc?

I tu znów nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Z jednej strony, oczywiście kiedy sytuacja absolutnie tego wymagała, kierowano się do milicji o pomoc. Jednakże należy pamiętać, że był to aparat opresyjny i upolityczniony, zwłaszcza jeśli mówimy o najwyższych stopniem funkcjonariuszach, którzy oprócz wzorowej służby musieli się wykazać odpowiednim zacięciem ideologicznym. Natomiast wśród nich było całe mrowie funkcjonariuszy niższego szczebla, którzy traktowali swoją służbę dla społeczeństwa z całą powagą i poczuciem misji. Im zależało na dochodzeniu do sprawiedliwości. Niejednokrotnie widzimy, że odznaczali się wysoką wiedzą operacyjną i byli fachowcami w swoim zawodzie. Obecnie jednak, również na ich pracy, kładzie się cieniem odium komunizmu i służalczości wobec Moskwy. Jednakże w analizowanych przeze mnie przypadkach, kiedy chodziło o schwytanie osoby zagrażającej dobru społeczeństwa, ta współpraca była na najwyższym poziomie. Wszyscy rozumieli, że dzięki współpracy z milicją i prokuraturą zwyrodniałe jednostki zostaną wyeliminowane ze społeczeństwa.

Twoim zdaniem, Tadeusz Rączka był z natury złym człowiekiem, zdolnym do popełnienia tak okrutnej zbrodni, czy się nim stał wskutek działania różnych czynników?

Jak pokazują różne badania człowiek jest tak samo z natury zły jak i dobry. To, która z naszych stron przeważy, zależy od wielu czynników, rodziny, środowiska, w którym się wychowujemy, towarzystwa, w którym się obracamy i wielu innych czynników. Ciężko powiedzieć, by ktoś miał naturalne predyspozycje do mordowania. Wydaje mi się, że antybohater mojej książki był ofiarą czynników, które na niego zadziałały. Rozpoczął swoją przestępczą wędrówkę już w wieku dojrzewania. W jego przypadku kluczowe wydaje mi się lenistwo i chęć szybkiego zarobku. Miał dobry zawód kamieniarza, pracował nawet na Wawelu, zarabiał więcej niż większość w tamtym czasie. Jednak postanowił, że woli iść na skróty, lepiej napaść, ukraść i zyskać, niż po prostu, jak większość osób w tamtym czasie ciężko pracować na swoje utrzymanie.

Na końcu naszej rozmowy chciałabym poruszyć kwestię związaną z wymiarem sprawiedliwości i karą śmierci. Czy presja społeczna i medialna w przypadku bydgoskiej zbrodni miała wpływ na surowość wyroku?

Z analizy doniesień prasowych oraz z rozmów z ludźmi, którzy pamiętają te wydarzenia mogę powiedzieć, że zdecydowanie tak. Od samego początku, praktycznie na następny dzień po odkryciu zbrodni w prasie pisano, że społeczeństwo oczekuje rozprawienia się z mordercą w tzw. trybie doraźnym. Był to tryb, w którym sądzony nie mógł liczyć na niższy wyrok, niż 3 lata pozbawienia wolności, a tak naprawdę raczej okazywał się zwyczajnie wyrokiem śmierci. Nie znam przypadku sądzenia mordercy w tym trybie, który został skazany na mniejszy wyrok. Pytanie pozostaje na ile było to oczekiwanie dziennikarzy, a na ile rzeczywiste oczekiwanie społeczeństwa. Z przeprowadzonych rozmów z osobami doskonale pamiętającymi tę sprawę mogę powiedzieć, że rzeczywiście zdecydowana większość domaga się sprawiedliwości w myśl kodeksu Hammurabiego, czyli śmierć za śmierć.

Dziękuję za rozmowę

Facebook