Porwanie księdza Popiełuszki

fragment okładki/ Andrzej Witkowski „Porwanie księdza Popiełuszki”

Zupełnie inaczej potoczyłyby się losy księdza Popiełuszki, gdyby posłuchał życzliwych napomnień braci w biskupstwie o złagodzenie retoryki podczas wygłaszanych homilii, porzucił treści „kłopotliwe” dla rządzących komunistów a działalność duszpasterską ograniczył do odizolowanego od reszty świata sacrum. A on przeciwnie. Sam wychodził do ludzi o zróżnicowanym statusie społecznym i zawodowym, niósł im duchową i materialną pomoc. Domagał się respektowania praw i poszanowania godności osoby ludzkiej. Urósł w oczach komunistów do rangi narodowego przywódcy, gromadząc w ośrodku żoliborskim krzewicieli myśli niepodległościowej, czyniąc zeń intelektualny przyczółek wolnej Polski. Dopominał się o prawa związku „Solidarność”, wspierał rodziny więzionych działaczy. Otwarcie żądał uwolnienia więźniów politycznych. Zapraszany był do wielu ośrodków w kraju, słuchały go coraz większe rzesze ludzi. Przy wciąż rosnącym znaczeniu i rozlicznych kontaktach w środowiskach opozycyjnych, dość szybko stał się łakomym kęskiem dla komunistycznych służb specjalnych.

Z Andrzejem Witkowskim, prokuratorem w stanie spoczynku, autorem książki „Porwanie księdza Popiełuszki” – rozmawia Anna Ruszczyk.

Nakładem Wydawnictwa Bollinari Publishing House ukazała się Pana najnowsza książka nosząca tytuł „Porwanie księdza Popiełuszki”. Na czym polega wyjątkowość tej publikacji, dlaczego warto po nią sięgnąć?

Trudno mi, jako autorowi, mówić tak wprost o wyjątkowości publikacji, którą przedłożyłem do oceny Pani i zainteresowanych osób. To już zależy od Państwa, jakie refleksje, uwagi dotyczące jej treści zostaną poczynione. Jeśli książkę tę kwalifikuje się jako noszącą cechę wyjątkowości w zestawie innych lektur poruszających tę tematykę, tym większe to dla mnie zobowiązanie, by w przyjętym pomyśle na zawartą w niej narrację trwać przy kolejnych pozycjach z tego cyklu, które w niedalekiej przyszłości zamierzam zaproponować do edycji. Zważmy: już w tytule opracowania jest mowa o uprowadzeniu księdza Popiełuszki w dniu 19.10.1984 r., potocznie mówiąc – porwaniu, nie zaś o uprowadzeniu i zabójstwie, które to czynności wykonawcze sprawców zbrodni podawano dotąd łącznie w zakresie jednego ciągu ich przestępczych działań, i to zaledwie w przeciągu dwóch ostatnich godzin tamtego krytycznego dnia. W książce zaprezentowałem ledwie część faktów i okoliczności – na resztę przyjdzie pora – o których publicznie mówię od ponad dwudziestu lat, że jednoznacznie wskazują, iż bieg tamtych wydarzeń przedstawiał się zgoła odmiennie. Owszem, w piątek, 19.10.1984 r. został ksiądz uprowadzony [porwany], ale zamordowano go z najwyższym stopniem prawdopodobieństwa w dniu 25.10.1984 r. Perspektywę pozbawienia życia kapelana „Solidarności” na dalszy czas po dniu, w którym został porwany, „przekładają” choćby dane z początkowych kart procesu toruńskiego, sygn. II K. 53/84. Wnikliwie je przeanalizowałem, wnioski nasunęły się same. Piszę o tym w książce, więc tutaj nie będę ich bliżej przytaczał. Wspomnę tylko, że jest rzeczą niewyobrażalną, jak dwie instancje sądowe w latach 80. mogły przejść do porządku dziennego nad tak licznymi sprzecznościami, lukami w materiale dowodowym, zaniechaniami przeprowadzenia koniecznych dowodów i w konsekwencji wydać oraz utrzymać w mocy wyrok oparty na „ustaleniach faktycznych” naginających [zafałszowujących] zaistniały stan rzeczy do tzw. wersji oficjalnej zdarzenia. Tę de facto wymyślono w ówczesnym Biurze Śledczym MSW i upubliczniono, siejąc dezinformację przy użyciu ogromnej machiny propagandowej komunistycznych mediów. Pogwałceniem procesowej zasady bezpośredniości było nie wezwanie na rozprawę sądową przesłuchanych w toku śledztwa naocznych świadków krytycznych zdarzeń, w wyniku uznania, jakoby okoliczności, o których zeznawali w śledztwie, miały charakter drugorzędny, zaś oskarżeni im nie zaprzeczali. To nieprawda! Absurd do „n – tej” potęgi nie spotykany w praktyce postępowań prowadzonych w warunkach normalności! Było bowiem dokładnie odwrotnie! Za to bezpośrednio przed sądem zeznawało łącznie 22. świadków, w tym aż 16. funkcjonariuszy resortu spraw wewnętrznych [14 MSW, 2 SUSW] i to ich zeznania w większości miały charakter drugorzędny dla wyjaśnienia sprawy! Protokoły zeznań pozostałych 52. świadków pod nieobecność tych osób na rozprawie – zaległy w aktach pozbawione w istocie jawnego charakteru. W książce po raz pierwszy nadałem im aż taki, w pełni należny publiczny wymiar. Innym novum „Porwania księdza…” jest narracja złożona z implantacji specjalistycznej metody nadzoru prokuratorskiego do lektury mającej w zamierzeniu nie sprawiać trudności interpretacyjnych, poprzez dostosowanie warstwy językowej, wprowadzenie swobodnych wynurzeń autora z nieobcym mu akcentem publicystycznym, w końcu przemycenie gdzieś między wierszami rzadkich tu treści wspomnieniowych. Ostrożnie, by sedno profesjonalnego przekazu pozostało nietknięte. Wreszcie, książka ukazuje następujące po sobie od dnia 12.09.1984 r. zdarzenia zaplanowane i przeprowadzone w ramach kombinacji operacyjnej realizowanej przez komunistyczne służby specjalne polskie i sowieckie. Ściśle utajniona sfera operacyjna jest tu sprzęgnięta z działalnością medialną pewnego moskiewskiego i pewnego warszawskiego dziennikarza oraz całych instytucji: Urzędu do Spraw Wyznań, KC PZPR, i Departamentu IV MSW w jego programowo – ideologicznej warstwie walki z Kościołem katolickim. Dopiero z tego wielopłaszczyznowego, uwidocznionego w książce pułapu można zrozumieć złożoność całego zagadnienia, gdzie osoba uprowadzonego [porwanego] księdza miała w zamyśle jego oprawców posłużyć do osiągnięcia celu operacyjnego i strategicznego w szerokim aspekcie politycznym. Ułożony w Biurze Śledczym MSW i wprowadzony w życie scenariusz procesu toruńskiego i prowadzona przy tej sposobności medialna hucpa miały oszukańczo wykazać, że zbrodnia na księdzu Jerzym miała charakter incydentalny i została dokonana przez trzech funkcjonariuszy departamentu IV MSW. Motywem zabójstwa miała być ich frustracja nieporadnością władz w ukróceniu „pozareligijnej działalności” księdza Popiełuszki.

Czy Pana zdaniem młode pokolenia chcą poznawać kulisy wydarzeń, które rozegrały się blisko czterdzieści lat temu?

Mam dla Pani dobrą wiadomość: w trakcie spotkań z ludźmi zainteresowanymi tematyką, o której rozmawiamy, miałem przyjemność poznać obok seniorów wiele młodych osób. Stawiano mi przy podpisywaniu książki ciekawe, o dużym stopniu znajomości rzeczy, pytania. Ostatnio w dniu 17.10.2022 r. na spotkaniu w Bydgoszczy, na dużej, wypełnionej po brzegi sali. A więc są przedstawiciele młodych pokoleń, które chcą poznawać prawdę o ostatnich dniach życia i męczeństwie księdza Jerzego. Z kolei ci najmłodsi zawsze są najbardziej podatni na płynące z różnych stron formy oddziaływania. Są niczym plastelina, którą można urabiać niekoniecznie w duchu respektowania zasad moralności i przywiązania do wartości patriotycznych. Ogromna tu rola wychowania w rodzinie i szkole. Ostatnio pewna dwudziestolatka zadziwiła mnie stwierdzeniem, że sprawą zabójstwa księdza Jerzego i samą postacią błogosławionego kapłana interesuje się od… trzynastego roku życia! Treść zawartą w pytaniu odczytuję szerzej. Mam na myśli złożone losy polskiej państwowości, czas jej utraty w okresie zaborów i narodowego zniewolenia. Warto w tym kontekście przytoczyć pogląd hetmana Jana Zamoyskiego, zawarty w akcie fundacyjnym Akademii Zamojskiej z 1600 roku. Brzmi on: „Takie będą Rzeczypospolite jakie ich młodzieży chowanie… Nadto przekonany jestem, że tylko edukacja publiczna zgodnych i dobrych robi obywateli”. I jeszcze jeden, niezwykle istotny aspekt postawionego tu zagadnienia. W nauczaniu księdza Popiełuszki na czoło wysuwa się wzgląd na prawdę, jej znaczenie dla rozwoju jednostki ale też całych zbiorowości, które organizowane na ideologicznym fałszu, prędzej czy później tracą tożsamość. Ksiądz Jerzy podkreślał, że prawda jest bardzo delikatną właściwością naszego rozumu. W człowieku jest naturalne dążenie do prawdy i niechęć do kłamstwa. Nic nie kosztują tylko plewy, a prawda ma swoją cenę – nauczał – dając jej świadectwo do ostatniego tchnienia. Prawda ma wielkie wzięcie u ludzi młodych, poznających ledwie alfabet otaczającego ich świata. W prosty sposób o nią pytają, szukają jej. Nie pomylę się chyba twierdząc, że kapelan „Solidarności” jest wielkim orędownikiem ich oczekiwań, dającym odpowiedzi, które stają się drogowskazami na resztę życia.

Jakie emocje towarzyszyły Panu podczas pracy nad publikacją? Czy powrót do przeszłości był podróżą pełną sentymentów, czy raczej przypominał rozdrapywanie zagojonych ran?

Wyjazd służbowy w czasie, który upłynął, owszem, ale bez żadnych sentymentów. A rany w przeszłości zadawane w związku z tą sprawą zagoiły się. W miejscach po nich nawarstwiły się pokłady lodu i cokolwiek teraz publikuję, dzieje się to na chłodno, by świadectwo było obiektywne, pozbawione akcentów osobistych. Te, nawet jeżeli się pojawiają, służą czemuś większemu. Urozmaiceniu tekstu, jego lepszej percepcji, przyswajalności przez czytelników nie prowadzących śledztw w prokuraturze. Jako sługa nieużyteczny wykonuję teraz odłożoną w czasie na 38 lat prokuratorską robotę na zalegających w archiwach materiałach procesu toruńskiego. Gdyby wówczas zadziałał prokuratorski nadzór służbowy, w którego „buty” właśnie wszedłem pisząc tę książkę, akta z hukiem wróciłyby do referenta sprawy jeszcze w trzeciej dekadzie listopada 1984 roku. O żadnym akcie oskarżenia nie byłoby mowy dopóki kwestionowane „ustalenia” – pierwszą ich część przedstawiam w tekście publikacji – nie zostałyby raz na zawsze wyjaśnione. Tak się nigdy nie stało, skala i rodzaj uchybień, nad którymi sądy peerelowskie przeszły do porządku dziennego, jest porażająca. Patrząc na te kwestie z drugiej jakby strony nie będę przed Panią odgrywał kanciastego twardziela ze stalowymi trzonowcami sklonowanego z gier komputerowych. W psychice nie mogły nie utrwalić się ślady emocjonalne, które pozostaną do grobowej deski, a to w odniesieniu do tego, co onegdaj wyżsi decydenci wyprawiali ze śledztwem i z prowadzącym je prokuratorem. Zniszczyli owoce mojej i kolegów wielomiesięcznej pracy, skompromitowali prokuraturę w sądzie, i – co najgorsze – nie pozwolili na procesowe poznanie faktycznego przebiegu zdarzenia. Tak zupełnie prywatnie, gorszące wyczyny tych sezonowych koniunkturalistów, burzących dla przemijających karier walor prawdy, nigdy nie zapaskudziły mi piękna przeżywania zawodowej przygody przez kolejne lata prokuratorskiej służby.

Powierzono Panu prowadzenie śledztwa w sprawie zabójstwa kapelana „Solidarności” ks. Jerzego Popiełuszki. Z jakimi wyzwaniami, zagrożeniami i problemami w związku z tą sprawą musiał Pan się zmierzyć?

Z takimi samymi, jak w każdej innej sprawie o zabójstwo, które wcześniej prowadziłem. Wyróżniającą natomiast cechą tej, o którą Pani pyta, była strona motywacyjna działania sprawców ulokowana w sferze wielkiej polityki, dotykająca największych peerelowskich notabli. Paradoksalnie w związku z nią, a nie z samym procesem dochodzenia do prawdy powstawały w miarę upływu czasu coraz to nowe wyzwania i zagrożenia, stawiające pod znakiem zapytania kwestię dla śledztwa zasadniczą, a więc jego procesowy byt. Pierwszym akcentem tej sytuacji była szokująca wiadomość, którą usłyszałem 5.10.1990 r., że „jest zgoda na aresztowanie Płatka”, ale „na Ciastonia zgody nie ma”, podczas gdy dowody alternatywy nie pozostawiały tu żadnej. Dokumenty były przygotowane na jednego i drugiego, realizacja planowana na 8.10.1990 r. Z policjantką Gertrudą i prokuratorem Tadkiem jesteśmy „w blokach startowych”, a tu takie powalające novum! Po krótkim zastanowieniu odpowiedziałem, że w takim razie odstępuję od czynności wobec Płatka, i w ogóle od dalszego śledztwa, które traci w tych warunkach sens. Poskutkowało. Generałowie MSW Władysław Ciastoń i Zenon Płatek zostali tymczasowo aresztowani jak planowano, 8.10.1990 r., pozostając pod zarzutami kierowania wykonaniem zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki. Sąd Wojewódzki w Warszawie, po rozpoznaniu zażaleń obu podejrzanych, areszt tymczasowy wobec nich utrzymał w mocy. Inna sytuacja: jest marzec 1991 r. Z ekipą policyjną jestem w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej, gdzie po śmierci księdza Jerzego zdeponowano w pokaźnych rozmiarów skrzyni, jego rzeczy. Poprosiłem zatrudnionego tam księdza o udostępnienie skrzyni celem dokonania procesowych oględzin znajdujących się w niej przedmiotów. Odpowiedział po wykonaniu telefonu, że nam jej nie da bo ksiądz biskup nie pozwolił. Na to ja, że jest teraz taka a taka godzina, a on ma 30 minut na to, żeby ksiądz biskup swą decyzję skorygował. W przeciwnym razie zarządzam przeszukanie. Ksiądz z muzeum zostawił nas na krótko samych. Po powrocie oświadczył, że ksiądz biskup wyraża zgodę na otwarcie skrzyni. No i mogliśmy z policjantami bez przeszkód wykonać naszą pracę.

Czy w tym śledztwie dawało się wyczuć presję?

Owszem, od kwietnia 1991 roku kierownictwo Departamentu Prokuratury zaczęło wywierać presję na szybkie zakończenie śledztwa i skierowanie aktu oskarżenia wyłącznie przeciwko aresztowanym generałom MSW, Ciastoniowi i Płatkowi. Stanowczo się temu sprzeciwiłem z uwagi na konieczność przedstawienia zarzutów kolejnym osobom, które zajmowały wyższe stanowiska w hierarchii partyjno – państwowej od Ciastonia i Płatka. Wszyscy oni mieli zostać łącznie objęci jednym aktem oskarżenia, co było nieodzownym warunkiem jego skuteczności. Kierownictwo departamentu trwało w uporze wywierając na mnie coraz to nowe formy presji i nacisków. Mój sprzeciw i interwencje u przedstawicieli najwyższych osób w państwie nie przyniosły pozytywnego efektu. Udało mi się jeszcze na krótko przekonać do mych merytorycznych racji ministra sprawiedliwości – prokuratora generalnego i do wystąpienia do Sądu Najwyższego z wnioskiem o przedłużenie okresu tymczasowego aresztowania Ciastonia i Płatka na okres powyżej roku. Sąd Najwyższy areszty wobec generałów przedłużył i w całej rozciągłości podzielił moją argumentację wskazującą kierunki dalszego śledztwa oraz czynności procesowe, które w związku z tym należy wykonać. W trzeciej dekadzie listopada 1991 r. przesłuchani zostali w Bydgoszczy świadkowie w osobach funkcjonariuszy służb obserwacyjnych WSW, którzy zataili znane im fakty i okoliczności istotne dla sprawy. Ówczesny pierwszy szef WSI zapewnił mnie osobiście, że wojskowi ci ponownie przesłuchani w Warszawie, na pewno powiedzą prawdę. Nie mieli okazji, bo za dwie godziny od tej rozmowy śledztwa w sprawie kierowania wykonaniem zabójstwa księdza Popiełuszki już nie prowadziłem. Tak, odebrano mi wtedy tę sprawę po raz pierwszy. Za pół roku inny prokurator skierował akt oskarżenia wyłącznie przeciwko Ciastoniowi i Płatkowi, co zakończyło się kompromitującą prokuratora porażką przed warszawskim sądem, przed czym zawczasu ostrzegałem moich służbowych przełożonych. W dniu 5.02.2002 r. wszczęto w tej sprawie w lubelskim oddziale IPN kolejne śledztwo tym razem dotyczące kierowania wykonaniem zbrodni na księdzu Popiełuszce przez osoby, które zajmowały wyższe stanowiska w hierarchii partyjno – państwowej od generałów Ciastonia i Płatka. Śledztwo to odebrano mi w dniu 13.10.2004 r., a więc po raz drugi uniemożliwiono mi w tej sprawie wykonanie ustawowych obowiązków prokuratora. Powody były identyczne jak w 1991 roku. Z Lublina akta trafiły najpierw do IPN w Katowicach, skąd po roku znalazły się w warszawskiej komisji IPN. W 2017 r. śledztwo przejął do prowadzenia prokurator IPN z Bydgoszczy. Toczy się ono do dnia dzisiejszego. Jak widzimy, zasygnalizowane wyzwania, zagrożenia i problemy dotyczą systemu i sposobu organizacji wymiaru sprawiedliwości w tej kategorii sprawach, w ogóle. Nie jest możliwe, by skutecznie podołał im pojedynczy prokurator. Może on tylko [na moim skromnym przykładzie] przysłowiowo „odbijać się od ściany”, dążąc do osiągnięcia procesowego celu w sprawie zbrodni dokonanej na ks. Jerzym Popiełuszce.

Jakimi mitami i legendami obrosła z biegiem czasu sprawa zabójstwa księdza Jerzego?

Fiasko ustalenia prawdy o uprowadzeniu, ostatnich dniach życia i śmierci księdza Jerzego w wyniku prowadzonych w wolnej Polsce postępowań karnych dotyczących okoliczności tej zbrodni bez mała przez 30 lat, doprowadziło do utrwalenia się w opinii publicznej – w tym części historyków, publicystów i dziennikarzy – postaw sprzecznych z rzeczywistością, gloryfikujących ogłoszoną światu w dniu 7.02.1985 r. przez toruński sąd w zapadłym wyroku, tzw. wersję oficjalną zdarzenia. Według niej, ksiądz miał zostać zamordowany w dwie godziny po uprowadzeniu, 19.10.1984 r. Wyłącznymi sprawcami zbrodni mieli być trzej funkcjonariusze MSW i ich przełożony w randze zastępcy dyrektora departamentu IV. To jest pierwszy z narosłych latami mitów, skutecznie implementowany przez propagandę PRL na okres po 1990 roku, aż do dzisiaj. W rozdziale pt. Proces?, książki, o której rozmawiamy, zaprezentowałem artykuł pt. Wielki proces czy wielkie oszustwo?, zamieszczony w marcu 1985 r. w podziemnym krakowskim piśmie Bez dekretu przez autora posługującego się pseudonimem Hubert Wroński. Jeszcze przed wydaniem przez Sąd Najwyższy orzeczenia w II instancji [w dniu 22.04.1985 r.] wąskie grono osób mających dostęp do tej publikacji, zgłębiło nad wyraz profesjonalnie opracowany tekst nie pozostawiający wątpliwości, że spektakl toruński był pokrętną mistyfikacją resortu spraw wewnętrznych, wypaczającą rzeczywisty przebieg zbrodni. Wroński de facto utwierdza czytelnika w przekonaniu, że prawidłową odpowiedź na pytanie postawione w tytule artykułu zawierają słowa znajdujące się tam po spójniku czy. Mimo to kwestię tę pozostawia otwartą odwołując się do inteligencji odbiorców przekazanych treści. Informacje o tym, kim był autor artykułu, jaką profesją się parał, zamieściłem w książce. Byłoby nieciekawie dla osób, które po nią sięgną, gdybym uchylił tu choćby rąbka pewnej tajemnicy. Do rangi mitu urosło wpajane ludziom przez partyjną propagandę przekonanie o rzekomo rzetelnym śledztwie z 1984 roku. W jego toku funkcjonariusze Biura Śledczego MSW oraz wyznaczeni przez ten resort prokuratorzy mieli uporać się przez 52 dni z wyjaśnieniem stanu faktycznego o wyjątkowej wadze i zawiłości. Prawda jest natomiast taka, że w związku z tym postępowaniem funkcjonariusze publiczni popełnili szereg przestępstw przeciwko wymiarowi sprawiedliwości. Dopuszczali się niedozwolonych metod śledczych. Tworzyli fałszywe dowody. Gromadzono je w sposób tendencyjny oraz wybiórczy, niszcząc, zatajając, zakłamując i naginając zaistniałe fakty i okoliczności do wskazań tzw. wersji oficjalnej zdarzenia, sztucznie preparowanej na użytek toruńskiego sądu. Swoistym ewenementem było wywieranie w tym celu presji psychicznej w stosunku do czterech podejrzanych, „uczenie” ich i wpajanie „odpowiedniej treści” wyjaśnień w celu późniejszego wydeklamowania na sali rozpraw. Czynności procesowe, które źle „rokowały” dla utrzymania tzw. wersji oficjalnej, przerywano u samego zarania bez podania w protokole przyczyny ich zakończenia. Nigdy później do nich nie wracano. Dla zilustrowania tej patologicznej sytuacji dodam, że w ciągu 48 dni śledztwa, Grzegorza Piotrowskiego [licząc od dnia zatrzymania] przesłuchiwano – pomijając udział w konfrontacjach – 30 razy; Leszka Pękalę – 31 razy i Waldemara Chmielewskiego, w ciągu 47 dni od zatrzymania – 27 razy, zaś Adama Pietruszkę, w ciągu 38 dni od zatrzymania – 18 razy, nie uwzględniając konfrontacji. To były praktyki odbiegające od wszelkiej procesowej normy, rzucające z samej istoty podejrzenie na ich zgodny z prawem cel i przebieg. Opinię publiczną od 1985 roku systematycznie infekowano spreparowanym przez generalicję PRL mitem o rzekomym sprawstwie kierowniczym do zbrodni na księdzu Jerzym ze strony ówczesnego, wysokiego funkcjonariusza PZPR, członka Biura Politycznego odpowiedzialnego w tym ponurym gremium za sprawy bezpieczeństwa. A więc miał to być ktoś spoza resortu spraw wewnętrznych, wrogo nastawiony do jego kierownictwa oraz ówczesnej „proreformatorskiej” ponoć linii prezentowanej przez pierwszego sekretarza KC PZPR. W dniu 25.10.1984 r., kiedy ściśle wtajemniczeni wiedzieli już, że ksiądz Jerzy nie żyje, dwaj generałowie LWP pod czujnym okiem generała armii i pierwszego sekretarza KC PZPR w jednej osobie, wskazali palcem [dosłownie] tegoż towarzysza, wybierając go z listy członków Biura Politycznego. Uznali, że będzie „najbardziej odpowiedni” do odegrania roli inspiratora zbrodni. Odbijając ewentualne zarzuty od samego siebie, pierwszy sekretarz KC PZPR wybór przyklepał, no i ogary poszły w las, parafrazując pierwsze słowa „Popiołów” Żeromskiego. Owemu „twardogłowemu” towarzyszowi, okrzyczanemu jako „przeciwnik reform” publicznie przypisano haniebną motywację prowokacji politycznej mającej na celu odsunięcie ówczesnej ekipy rządzącej w PRL od władzy. Tyle, że wobec wyznaczonego przez partię na inspiratora, „twardogłowego” towarzysza, nie przeprowadzono wówczas żadnych czynności procesowych. Nie przesłuchano go nawet w charakterze świadka.

Czy dziś możemy powiedzieć, że prawda o tamtych zdarzeniach, o tym co stało się 19 października 1984 roku wreszcie ujrzała światło dzienne?

Uważam, że o tym, co stało się z księdzem Jerzym w dniu 19.10.1984 r., w ogólnym zarysie – tak. Tu prawda ujrzała światło dzienne. I to jest jakiś sukces w wieloletniej pracy nad tą sprawą. O szczegóły związane z samym uprowadzeniem księdza wciąż jednak pytamy, zdając się, póki co, na domniemania. Jest to wynikiem wybiórczego i tendencyjnego sposobu gromadzenia materiału dowodowego w toku śledztwa z 1984 roku. Najwięcej wartościowego „urobku” wytworzyli w jego toku toruńscy prokuratorzy i funkcjonariusze organów ścigania pod nadzorem prokuratora wojewódzkiego Mariana Jęczmyka. Gdyby jego oceny i plany decyzji procesowych w kwestiach absolutnie kluczowych zostały zrealizowane, dowody uzyskiwano by rzetelnie i w sposób profesjonalny, wszyscy sprawcy porwania prawdopodobnie szybko znaleźliby się pod kluczem, a życie księdza być może zdołano by uratować. Jęczmyk był jednak zmuszany do służbowych zaniechań. Prokuratura generalna zablokowała jego procesową inicjatywę. W końcu postępowanie przejął do osobistego prowadzenia prokurator prokuratury generalnej, zaś z dniem 23.10.1984 r. trafiło ono pod bezpośrednią „kuratelę” Biura Śledczego MSW. Ustalenia miały być dokonywane dalej tak, by eksponowały i utrwalały komponenty tzw. wersji oficjalnej zdarzenia, nie mającej nic wspólnego z prawdą o jego przebiegu. Mechanizm tego procederu ujawniłem po części w treści książki.

Jak duża przepaść znajduje się między oficjalną i nieoficjalną wersją zbrodni?

Miano oficjalnej nosi wciąż ta wersja zdarzenia, którą zapodał światu w wyroku z 7.02.1985 r. Sąd Wojewódzki w Toruniu. Ponieważ jak dotąd żaden właściwy organ Rzeczypospolitej Polskiej nie zakwestionował jej prawdziwości wydanym z urzędu orzeczeniem, walor oficjalności przylgnął do „twórczości” Biura Śledczego MSW z okresu 19.10.1984 r. – 22.04.1985 r., można rzec, na złe i na dobre czasy. „Nieoficjalną wersją” jest natomiast ta, którą prezentowałem opinii publicznej w treści urzędowych komunikatów najpierw Departamentu Prokuratury MS, a po dziesięciu z górą latach Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN w Lublinie, jako prokurator prowadzący śledztwo w sprawie kierowania wykonaniem zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki w wolnej Polsce, najpierw przez rok i sześć miesięcy [zaraz po odzyskaniu niepodległości], a później przez trzy lata pierwszej dekady lat dwutysięcznych. W 2002 roku informowałem opinię publiczną w oficjalnym komunikacie IPN zatwierdzonym wcześniej przez Dyrektora Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, że w śledztwie przesłuchano świadków, z których zeznań wynika, iż zwłoki księdza Popiełuszki wrzucono do Wisły na tamie we Włocławku nie 19 lecz 25.10.1984 r. Późniejsze, kolejne czynności procesowe fakt ten w pełni potwierdziły. W świetle tych ustaleń, wydarzenia związane z uprowadzeniem i zabójstwem księdza przebiegały odmiennie, niż przyjął to toruński sąd w „wersji oficjalnej” zdarzenia. Przy zastosowaniu praw logiki do zagadnienia postawionego w Pani pytaniu stwierdzam, że prezentowana przeze mnie jako niezależnego prokuratora RP „wersja nieoficjalna” zdarzenia ma się do tzw. „oficjalnej wersji” komunistycznego areopagu zarządzanego przez wojskową juntę, tak, jak prawda do fałszu. Zatem obie hipotezy dzieli przepaść przeogromna, niemożliwa do przeskoczenia, ale też do przejścia nad nią do porządku dziennego.

Który z wątków tej sprawy w sposób szczególny utkwił w Pana pamięci?

Jest ich wiele. Można powiedzieć, że u zarania każdego tkwiły ustalenia faktyczne obalające fałsz tzw. „wersji oficjalnej”. Ich procesowe badanie było wielką, niepowtarzalną i dalece za krótką zawodową przygodą. Świadomie przerwaną wbrew mej woli przez służbowych przełożonych, realizujących decyzje polityczne. Opowiem o jednym, zdaje się mało znanym wątku śledztwa dotyczącym zwłok księdza Popiełuszki. Zeznania rybaków z tamy we Włocławku o tym, że wrzucono je do Wisły 25.10.1984 r., znalazły sytuacyjne potwierdzenie w wydarzeniach dnia następnego. Wspominany już Marian Jęczmyk, ówczesny prokurator wojewódzki w Toruniu, zeznał przede mną w 2004 r. w charakterze świadka, że w piątek, 26.10.1984 r. w godzinach przedpołudniowych powiadomiony został telefonicznie, że na tamie we Włocławku wyłowiono z Wisły zwłoki mężczyzny. Zdarzenie dużej wagi, nie wystarcza obecność na miejscu prokuratora szczebla rejonowego. Jęczmyk bezzwłocznie wydaje polecenie natychmiastowego udania się na tamę prokuratorowi prokuratury wojewódzkiej w Toruniu, Wiesławowi Merkelowi. Ten pojawił się tam najszybciej jak było to możliwe. Zastał ekipę milicyjnych płetwonurków. I cóż stwierdził? Ano to, że wyłowione zwłoki mężczyzny znikły, ulotniły się, już ich po prostu nie ma. Funkcjonariusze SB odprawili Merkela z kwitkiem z powrotem do Torunia uniemożliwiając zadanie pytań i wyjaśnienie kuriozalnej sytuacji. Ten zdaje relację służbowemu przełożonemu, sporządza notatkę urzędową. Z dalszych zeznań prokuratora wojewódzkiego Jęczmyka wnioskujemy, że po wyłowieniu z Wisły zwłoki księdza Popiełuszki przewieziono do prosektorium we Włocławku. Tam poddano je „pierwszej sekcji”. Po zaprotokołowaniu tej wypowiedzi świadka musiałem przez chwilę odetchnąć, ze zdwojoną uwagą baczyć na palce ślizgające się na klawiaturze laptopa. By dotrzymać tempa piętrzącym się rewelacjom. To przecież mówił szef prokuratury, na tamte czasy ważna szycha! Ależ tak, świadek oczywiście wie, że sekcja zwłok została wykonana w Białymstoku. Uśmiecha się, kiedy o tym napominam. Nie, on niczego tu nie miesza, jest pewien, że się nie myli – zwłoki poddano „pierwszej sekcji” we Włocławku. Jęczmyk mówił prawdę. Jego zeznania zostały potem potwierdzone innymi dowodami. Powstaje pytanie, co prokurator Jęczmyk rozumiał pod określeniem „pierwszej sekcji”. On tego terminu jednoznacznie nie doprecyzował, „uciekał” od moich szczegółowych pytań dotyczących tej kwestii. Nie była nią na pewno interwencja lekarska połączona z otwieraniem powłok ciała, badaniem narządów wewnętrznych, pobieraniem ich wycinków do dalszych badań. Te nastąpiły podczas tej „właściwej” już sekcji zwłok w Białymstoku. Z dużym stopniem prawdopodobieństwa można postawić tezę, że we włocławskim prosektorium resortowy fachowiec „dostosowywał” wygląd zwłok księdza do ich obrazu stwierdzonego później w toku oględzin wewnętrznych i zewnętrznych dla potrzeb „wersji oficjalnej”. Bo zważmy, zgoła inaczej wyglądają zwłoki wydobyte z wody po jedenastu dniach zalegania w środowisku wodnym, niż po pięciu. Tak więc kreatorzy procesu toruńskiego musieli dokonać, nie wiem, jakichś „charakteryzatorskich zabiegów”, by ukrócić ewentualne podejrzenia z sądowo – lekarskiego punktu widzenia, czy w istocie księdza wrzucono do Wisły 19.10.1984 r. a nie znacznie później. To nie mogło się udać esbeckim specjalistom, nawet oni nie byli w stanie zafałszować naturalnego przebiegu zmian pośmiertnych. Trzej wybitni profesorowie – biegli z zakresu medycyny sądowej, których w 2002 roku powołałem do wypowiedzenia się w kwestii tego zagadnienia, stwierdzili w oparciu o badania aktowe, że stan zwłok księdza nie przeczy, iż znalazły się one w wodzie w dniu 25.10.1984 r. [przypomnę: „oficjalnie” wyłowiono je 30.10.1984 r.]. Określone przez prokuratora Jęczmyka mianem „pierwszej sekcji” działania miały zapewne również na celu bliższe fachowe rozpoznanie charakteru i umiejscowienia obrażeń zadanych księdzu przez okres od uprowadzenia do dokonania zabójstwa, a to na użytek tejże konstruowanej w tym okresie przez Biuro Śledcze MSW „wersji oficjalnej” zdarzenia. Wątek, o którym tu rozmawiamy ma swój dalszy ciąg, ale myślę, że jego kontynuację przełożymy na późniejszą okazję. Powstałoby z tego całe odrębne opracowanie.

Czy tej zbrodni można było zapobiec?

I tak, i nie. Zupełnie inaczej potoczyłyby się losy księdza Popiełuszki, gdyby posłuchał życzliwych napomnień braci w biskupstwie o złagodzenie retoryki podczas wygłaszanych homilii, porzucił treści „kłopotliwe” dla rządzących komunistów a działalność duszpasterską ograniczył do odizolowanego od reszty świata sacrum. A on przeciwnie. Sam wychodził do ludzi o zróżnicowanym statusie społecznym i zawodowym, niósł im duchową i materialną pomoc. Domagał się respektowania praw i poszanowania godności osoby ludzkiej. Urósł w oczach komunistów do rangi narodowego przywódcy, gromadząc w ośrodku żoliborskim krzewicieli myśli niepodległościowej, czyniąc zeń intelektualny przyczółek wolnej Polski. Dopominał się o prawa związku „Solidarność”, wspierał rodziny więzionych działaczy. Otwarcie żądał uwolnienia więźniów politycznych. Zapraszany był do wielu ośrodków w kraju, słuchały go coraz większe rzesze ludzi. Przy wciąż rosnącym znaczeniu i rozlicznych kontaktach w środowiskach opozycyjnych, dość szybko stał się łakomym kęskiem dla komunistycznych służb specjalnych. Wiele sobie po nim obiecywano, gdyby przystał na współpracę agenturalną z SB. Prowadzono w tym kierunku szczególne działania, a kiedy te nie przyniosły najmniejszego efektu, od września 1984 r. wdrożono wielopłaszczyznowe przedsięwzięcie w postaci kombinacji operacyjnej. Ukierunkowane na to, by go w końcu złamać, a jeżeli nie, to zabić. Ksiądz Jerzy, jeszcze w okresie służby wojskowej w Bartoszycach, nie wykonał rozkazu zdjęcia z palca różańca za cenę psychicznego i fizycznego udręczenia. Motywował to później stwierdzeniem, że on patrzy głębiej. W tej postawie pozostał do ostatniej chwili życia. Więziony i torturowany odrzucił haniebną ofertę judaszostwa i zdrady. Wybrał śmierć. W ówczesnych politycznych uwarunkowaniach, wszechwładzy i dyktacie komunistycznych zbrodniarzy, a z drugiej strony, przy świętości ich ofiary świadomie przyjmującej męczeństwo w imię prawdy, zbrodni tej – my, ludzie – nie mogliśmy wtedy zapobiec.

Jak Pan sądzi, jak długo przetrwa w pamięci narodu ks. Jerzy Popiełuszko?

Wreszcie optymistyczny akcent. Pamięć o błogosławionym księdzu Jerzym nie tylko, że przetrwa na zawsze, ale w miarę upływu czasu będzie narastał i zyskiwał na znaczeniu jego kult jako przyszłego polskiego świętego. Męczeństwo, które poniósł stawia go w rzędzie nigdy niezapomnianych bohaterów narodowych. Był nim tak dla wierzących jak i agnostyków, jednocząc wszystkich w imię najwyższych wartości. On nas, ciemiężonych wrogą ideologią obywateli PRL, nierzadko błądzących i zagubionych, jednoczył swą życzliwością i dobrocią. Dla mnie osobiście, jest on santo subito. W tamtych burzliwych czasach nauczył mnie, jak kochać prawdę.

Dziękuję za rozmowę

Facebook