Typowy podopieczny kuratora sądowego wygląda mniej więcej tak: mężczyzna o twarzy bez wyrazu z brakami w uzębieniu. Raczej się buja, niż po prostu chodzi, i ma mięśnie jak ten Popeye, co to szpinak pochłaniał w ilościach hurtowych. U dozorowanego dużo się jednak dzieje tylko w górnej części ciała, jakby zieleninę pakował tylko w ramiona. Do kompletu koniecznie tatuaż. Ze szkoły zrezygnował na poziomie edukacji elementarnej, nierzadko zdążył tam już jednak rok czy dwa przekiblować. Zawsze ciekawa rodzina: albo z wyrokiem sam tatuś, albo karani oboje, i matka, i ojciec. Niejednemu objętemu dozorem przyszło spędzić dzieciństwo w bidulu albo u bliskich, którzy na widok kolejnej gęby do wykarmienia nie zapałali wyjątkową radością. Standardowo raczej w wieku między dwadzieścia a czterdzieści lat niż po siedemdziesiątce. Tyle teorii.
Babinka miała osiemdziesiąt wiosen. Starsza niż węgiel. Wyszła na warunkowe, co oznaczało w tym wypadku, że po roku w zakładzie karnym czekały ją jeszcze dwa lata dozoru. Byłam w szoku. Ze zdjęcia, które zobaczyłam w bazie danych zawierającej informacje na temat osób osadzonych, staruszka uśmiechała się tak szeroko, jakby wszystkie wnuki się do niej zjechały na święta. A przecież był tylko jeden wnuk. Adres, pod którym mieszkała moja nowa podopieczna, świadczył o tym, że przyjdzie mi robić wycieczki na koniec świata. Ja to mam, kurwa, albo karę, albo szczęście. Daleko i same ciekawe przypadki! Jak nie duchowny, to złodziej kur. Jak nie bogobojny synuś, to tatuś dewiant. Taka robota.
Późna jesień była. Chciał nie chciał, trzeba było do staruszki wyruszyć. Co ja się nakrążyłam po okolicy! Dotarłam na miejsce dopiero po szesnastej, bo jak się potem okazało, na chatce był przekręcony numer z dziewięćdziesiąt sześć na sześćdziesiąt dziewięć, więc trafić długo nie mogłam! Poza tym w pobliżu domostwa nie było żadnej latarni czy lampy. Ciemno wszędzie, głucho nie, bo z oddali dobiegały ujadania wiejskich psów. Klimat jak u Hitchcocka.
Zapukałam. Nic. Zaczęłam w desperacji walić do drzwi, aż drzazgi w pięść powbijałam. Cisza. Wreszcie świecąc latarką z telefonu (nadal nie mam takiej porządnej, a przecież zawsze byłoby coś jeszcze do samoobrony oprócz długopisu), zlokalizowałam dzwonek. O nie, drugi raz się tu ciągnąć nie będę, wściekałam się w duchu. Zapukałam w okno. Wtedy dało się słyszeć szuranie i zaskrzypiały drzwi, a w nich ukazała się kobieta. W zasadzie to była baba, taka kaszląca i słaba, i jeszcze ta chatka maleńka… No, Kraszewski wiedział, co pisze!
Przekroczyłam próg i prawie wpadłam na wiadro cynkowe, które stało w przejściu. W izbie robiącej za kuchnię paliła się tylko świeca, a właściwie tylko ogarek, więc we wnętrzu było dość ciemno. Nad piecem wisiało pranie. W powietrzu czuć było zapach gotowanej kaszy, a może raczej swąd spalonej. Powiedziałam, po co przychodzę, i poprosiłam babinkę o dowód osobisty. Zawsze staram się mówić do moich podopiecznych zrozumiałym językiem. Górnolotne sformułowania lepiej zostawić na inne okazje. Powiedziałam pani, że ma dozór i kuratora, a ona w bezzębny śmiech! Myślała, że jestem z opieki społecznej i po wywiad do zasiłku przyszłam. Stwierdziła, że karę odsiedziała. Poza tym to w ogóle nie jej wyrok.
– Jaki kurator?! – zdziwiła się szczerze. – Chyba nie mój, paniusiu…
– To czyj? – zapytałam nieco zdezorientowana.
– Bo mnie wcześniej wypuścili z pierdla? Jakbym wiedziała, to bym do końca odsiedziała i już. Ciepło było. A jakie jedzonko! Pani kochana, lepszego w życiu nie miałam. Mortadelka, pasztecik…
Najpierw mnie zemdliło na myśl o tych rarytasach, ale jak do mnie dotarło, co kobieta chciała mi przekazać, to po prostu zdębiałam. Czy ona marzyła o tym, żeby dłużej zostać za kratami? Wtedy staruszka usiadła przy piecu, poprawiła fartuch upstrzony resztkami z obiadu czy z kolacji, odpaliła papierosa, nosem pociągnęła, a potem nakazała mi zająć miejsce naprzeciwko siebie. Później, raz po raz buchając mi dymem w twarz, podzieliła się ze mną swoją historią. Fajek nie znoszę, ale nie miałam czelności zwrócić staruszce uwagi.
To wnuk kradł prąd. Czy można ukraść coś, czego nie widać…? – przeszło mi przez myśl, ale widać można. Na lewo się podłączył do sąsiadów i tak przez rok ciągnął na krzywy ryj, a że domek, w którym mieszkał, był na nią zapisany, to jej przyklepali czyn. Dużo już widziałam w terenie, ale ciągle mnie coś w tej robocie zaskakuje! Jak to możliwe, że ona została ukarana za wnuka? Dowiedziałam się, że babinka nie miała ani siły, by szarpać się z gnojem, ani kasy na papugę, jak mówiła, więc pokornie karę przyjęła. Dostała aż osiemnaście miesięcy na twardo, żadne tam zawiasy. Widuję bandziorów, zepsutych do szpiku kości i niereformowalnych, którzy dostają tylko karę w zawieszeniu, a babcia, choć nie była dotąd karana, od razu miała iść do mamra. Ciekawe, według jakiego klucza dobierali ją tam do współwięźniarek! Po roku odsiadki z orzeczonych osiemnastu miesięcy pozbawienia wolności niemal siłą wy- pchnęli ją na warunek, pewnie żeby im śmiercią w celi statystyk przypadkiem nie zepsuła. Wychowawca pomógł napisać wniosek, sąd ustosunkował się pozytywnie i kobiecina przeszła pod opiekę kuratora.
Im dłużej rozmawiałyśmy, tym bardziej wczuwałam się w jej historię i chęć… pozostania w cieplarnianych warunkach. Namawiano ją jednak do wyjścia. Czasami nie mam pomysłów, o czym rozmawiać z moimi podopiecznymi, ani przymiotników, które by dobrze oddały tę bidę z nędzą, w jakiej egzystują. Ta kobieta żyła w potwornym ubóstwie, nawet prądu nie miała. W kącie izby dostrzegłam rozpadającą się wersalkę. Jak rozpaliła w piecu, robiło się na tyle ciepło, że mogła jakoś funkcjonować. Ponuro było w jej chacie, niemalowanej od dwóch dekad, okopconej, wypełnionej starymi gratami i z koszem gałązek na rozpałkę stojącym przy piecu. A ze ściany jeszcze straszyło monidło.
Jak z czasem ustaliłam, pani umiała jednak korzystać z pomocy społecznej. Dostawała celówki, czyli zasiłki celowe, i okresówki – na dany okres, na przykład kilka miesięcy, i nimi jakoś tę swoją nędzę łatała. Wnuk nie dzwonił ani nie odwiedzał. Może dobrze. Nie wyglądała babcia na swoje lata, jak to roczniki zahartowane trudną historią. Wciąż miała krzepę i mogłaby pewnie wnusiowi złość okazać, a że była w próbie, czyli na warunkowym przedterminowym zwolnieniu, to za taki czyn trafiłaby za kraty. Wystarczająco dużo już przeszła: rok jesieni życia w pierdlu wystarczył, choć babince na wolność się nie spieszyło, jak zaznaczała w czasie rozmów.
Siedziałam u niej, słuchałam cierpliwie wszystkiego, co mówiła, i myślałam nad tym, że wciąż jeszcze nie potrafię pogodzić się z niesprawiedliwością życia. Kurator nieraz widzi w terenie takie obrazy, których nie da się odzobaczyć. Widzi krzywdę wyrządzaną dzieciom, ale i tę, której doświadczają osoby starsze. Te pierwsze nie zawołają o pomoc, te drugie… często też nie. Z poczucia dumy, z niewiedzy, nieśmiałości. Rodzą się wtedy pytania: Co nie zagrało? System? Rodzina? Czy życiowy pech był zbyt duży? Gdzie tu godność, gdzie zaspokojenie podstawowych potrzeb? O takiej bidzie to na pasku TVN-u rzadko informują, a ona jest obok nas i ciągle ma się dobrze niestety. Istnieje tyle „instytucji wsparcia”, „programów pomocowych”, „działań naprawczych”, a nędzy nie potrafią wytępić.
Wracałam przez ten mój cholerny las i głowa mi pracowała na najwyższych obrotach. Chaty jej nie odmaluję, myślałam, drewna nie nawiozę, ale żeby chociaż lepiej pojadła, bo święta tuż, tuż. Z samego rana zadzwoniłam do znajomego kuratora, który działał w Caritasie. Obiecał, że pomoże zorganizować paczkę. Postanowiłam sama też się zakupami podzielić po cichu. Oficjalnie babinka będzie wdzięczna Caritasowi, a ja będę miała satysfakcję, że pomogłam. Kolega miło mnie zaskoczył, zatowarował pół mojego samochodu! No, robi się w takich sytuacjach jakoś cieplej na sercu.
Podjechałam pod chatkę na cztery dni przed świętami Bożego Narodzenia. Śnieg był taki, że ledwo dobrnęłam samochodem na miejsce. Okna babinki pomazane szronem. Otworzyła drzwi na oścież, ubrana w kurtkę, bo miała zimno w chałupie. Chwilę potem co do jednego miałam już pewność: pani umiała dary przyjmować, choć nie była przy tym wylewna. Obejrzała produkt po produkcie, delektując się ich widokiem. Na koniec złamałam swoją żelazną regułę, żeby się nie spoufalać z dozorowanymi, i życzyłam podopiecznej dobrego świątecznego czasu. Powiało groteską, kiedy powiedziała, że będzie sama. Oczy miała szkliste. Spojrzałam na wazon stojący na stole. Były w nim gałązki udekorowane bombkami, takimi z dawnych lat: muchomorkami i szyszkami, zupełnie jak u mojej babci. Musiały pamiętać lepsze czasy, może jeszcze rodzinne. Może dekorowały choinkę, a pod spodem wylegiwał się kot. Odpędziłam te myśli, pożegnałam się i odjechałam. Kolejna wizyta miała się odbyć za dobre dwa miesiące, bo babinka naprawdę nie wymagała żadnych działań resocjalizacyjnych ani naprawczych. Poza tym, nie ukrywam, że chciałam też odpocząć od tego domu bez prądu, od tej starowinki i jej koszmarnie smutnej historii.
Jak tylko zajechałam ponownie, babinka otworzyła drzwi i zapytała, czy coś dla niej przywiozłam. Zdębiałam. Poczułam niezręczność zawisającą pomiędzy gankiem a izbą. Na szczęście kobiecina rozbroiła bombę, dodając z bezzębnym uśmiechem, że żartowała. Wyraźnie ucieszyła się z mojej wizyty. Nie miała na co dzień z kim pogadać, więc w dozorze dostrzegła pozytyw. Nie była sama. Miała towarzystwo. Chociaż raz na jakiś czas. Z tego samego powodu nie mówiła źle ani o pobycie w więzieniu, ani nawet o wnuku! Przez rok nie marzła i żyła wśród ludzi, nieco patologicznych, ale jednak. Miała też zapewnione regularne posiłki, udział we mszy, a nawet dostęp do biblioteki i świetlicy. Dlatego nie narzekała nigdy na odsiadkę, ale to dotarło do mnie po czasie. Że można być aż tak biednym i samotnym, żeby w więziennych murach dostrzec namiastkę domu.
W czasie rozmowy wyjawiła mi, że paczka bardzo ją wtedy ucieszyła, a jeszcze drugą dał ośrodek pomocy społecznej i ona zawartością obu podzieliła się z… wnukiem. Tym wnukiem, który wrobił ją w przestępstwo i posłał do pierdla! Wysłała część żywności na jego ostatni adres. Słuchałam i myślałam, jak dojmującym doświadczeniem musi być samotność, jak potwornie musi boleć. Samotna starość wydaje się szczególnym okrucieństwem losu. Na pewnym etapie życia jesteśmy przecież komuś potrzebni, dostajemy od bliskich kartki na Dzień Mamy, później na Dzień Babci, a jak źle się życie poukłada, to na Dzień Seniora od obcych nadawców. Czasem ani słowa od nikogo. W ciszy czterech ścian, gdy sił coraz mniej, pojawia się wtedy samotność i chłód. Ta babinka marzła przecież nie tylko z braku opału, ale i relacji.
Kończyłam ten dozór z poczuciem żalu, a jednocześnie z przekonaniem, że zrobiłam tyle, ile mogłam. Nie jako urzędniczka, ale jako człowiek. Byłam dla tej podopiecznej kimś znaczącym. Ona chciała rozmawiać, a ja mogłam słuchać. Rzadko się zdarza, żeby ktoś czekał na kuratorkę. Wiedziałam jednak, że wraz z upływem dozoru moja rola się kończy. Czasem o myślę o tej mojej starowince. Zastanawiam się, czy żyje, bo przecież w tym wieku może być różnie. Mam nadzieję, że „za piecem z cicha kryjówki sobie szuka…”, a śmierć, znudzona, tymczasem postanowiła odpuścić.
Powyższy fragment pochodzi z książki Hanny Flary „Kuratorka sądowa. Patologia przemoc i dramaty w polskich domach” Wydawnictwo Feeria. Autorka dzieli się swoimi doświadczeniami, rzucając światło na ciemne strony polskich domów, gdzie codziennie dochodzi do dramatów. Książka łączy w sobie elementy reportażu z osobistymi opowieściami, ukazując realia, z jakimi borykają się osoby żyjące na marginesie społeczeństwa.