O początkach „Tygrysów”

Piotr Zimny

Pamiętam, że miałem kiedyś taką nieprzyjemną sytuację, w której szarpałem się z pewnym gościem. Powiedział mi, bym się odpieprzył. Musiałem z nim inaczej porozmawiać. Złapałem go za wszarz, na podłogę, wyjąłem pistolet i kazałem wszystkim się położyć. Jego wyprowadziłem i była krótka piłka. Wszyscy widzieli, że się dzielnicowy nie pie….li i nie da sobie w kaszę dmuchać.

Z Piotrem Zimnym, emerytowanym funkcjonariuszem Policji, byłym dowódcą plutonu, a następnie Kompanii Wywiadowczej w Wydziale Kryminalnym KWP w Gdańsku tzw. Tygrysów jedynej jednostce tego typu w Polsce w tamtym czasie – rozmawia Anna Ruszczyk.

Spotkałam się z Tobą, aby poznać historię tworzenia się pomorskiej Policji. Spróbujmy cofnąć się w czasie….

Trzeba by zacząć od czasów ZOMO i tych głupich historii opisywanych na temat podawania narkotyków, co było totalną bzdurą, nieprawdą. Znałem także kolegów, którzy już mieli dłuższy staż w ZOMO z mojego miasta. Gro chłopaków, którzy byli ze mną na kompanii w 83 roku, nie byli ludźmi stąd. Prawie nikt nie był z Gdańska, byli z okolic, z Tczewa, Kościerzyny, Starogardu oraz Elbląga lub Słupska. Tutaj nikt się nie pchał, rzadkością na kompanii był ktoś z Gdańska. To była służba w ramach wojska. Większość chłopaków myślało o tym, aby te dwa lata odbębnić zarobić kasę i nie zmarnować dwóch lat, a tylko nieliczni ok. 20-30 zostawało na funkcjonariuszy zawodowych.

Jak wyglądała ta służba?

Na początku przechodziliśmy szkolenie unitarne. Ja trafiłem na takie szkolenie, które odbywało się na ulicy Kartuskiej (w dawnej jednostce ZOMO), obecnie jest tam komisariat Policji oraz Wydział Ruchu Drogowego gdańskiej Policji. Było to szkolenie wojskowe, podstawowe. Większość moich kolegów trafiła do innych jednostek w Polsce. W tej jednostce, w której Ja się szkoliłem była kadra wojskowa (z jednostki WOP w Gubinie), oddelegowana do nadzoru nad szkoleniem dwóch kompanii. Zajęcia to głównie musztra wojskowa poligon, poligon i jeszcze raz poligon. Wymarsze na poligon, który to kiedyś mieścił się na gdańskim Chełmie (obecnie rejon ulic Cieszyńskiego, Cebertowicza, a także Łańcuckiej. Tam gdzie niegdyś była strzelnica jest obecnie piękny park i staw. Czasem jak tamtędy przejeżdżam to mam takie dziwne odczucie, że kiedyś tam strzelałem, ćwiczyłem, a teraz są tam osiedla. Krótko mówiąc szkolono nas, a my „bawiliśmy się w wojnę.”

Co się działo po szkoleniu unitarnym?

Pojechaliśmy na przysięgę do jednostki wojskowej WOP do Nowego Portu na ulicę Oliwską. Tam też mieściła się jednostka WPO-u (Wojsko Ochrony Pogranicza) i cały sztab. Tam nas przebrano w inne mundury tzn. wojskowe nowe moro tylko na okres przysięgi. Stanęliśmy w szeregach z innymi kompaniami WOP, złożyliśmy przysięgę wojskową. Potem zdjęliśmy mundury, przebraliśmy w mora milicyjne i wróciliśmy do swojej jednostki na ulicę Kartuską. Potem była kolejna unitarka, szkolenie typowo milicyjne. Trwało to około 3 miesięcy, potem była przeprowadzka do nowej jednostki na Złotą Karczmę, gdzie złożyliśmy ślubowanie milicyjne. W czterech blokach (4p) na każdym piętrze mieściła się kompania. Były cztery bataliony. Po zakończeniu szkolenia milicyjnego poszliśmy do służby.

Jaki był podział rejonowy?

Rejon służb był zgodny z zapotrzebowaniem z poszczególnych komend. Przez ponad rok mieliśmy służby patrolowe w Gdyni. Jeden pluton jechał na Chylonię, drugi do Śródmieścia, kolejny na Witomino zgodnie z grafikiem służb. Bywały sytuacje w których kierowano kompanie w inne rejony zgodnie z aktualnym zapotrzebowaniem.

Jak Was traktowano?

Tak jak szkółkę, która przyjechała. Wiadomo, młodzi byliśmy, mieliśmy nowe mundury. Z czasem nasz wygląd się zmieniał, urosły nam wąsy, kompania się lekko zestarzała, już było inaczej. Niektórym doszły stopnie starszego szeregowego, inni pojechali na szkołę kaprali.

Generalnie pełniliście służby na mieście?

Tak, czasem te służby się zmieniały, jak było jakieś zdarzenie na przykład związane z zaginięciem dziecka lub z innymi sprawami kryminalnymi poza Gdańskiem. Bywało tak, że wyjeżdżaliśmy w jakieś rejony penetracji wiosek, terenów zielonych lub leśnych. Nie oszukujmy się, że każda kompania miała po kilka radiowozów. To były czasy, gdy dysponowaliśmy radiowozami służbowymi takimi jak Nysa, Uaz, STAR-WT do przewożenia większej ilości funkcjonariuszy. Oddziały zwarte zawsze brały udział w pomocy w jednostkach podrzędnych np. w Starogardzie, Szemudzie, Wejherowie, Pucku, Pruszczu Gdańskim itd.

Należy także pamiętać o tym, że pełniliśmy także służby wartowniczo-ochronne przy ważnych obiektach usytuowanych w mieście Gdańsku takie jak Wydział Paszportów, budynki WUSW Okopowa 9 i 15, a także magazyny amunicji, uzbrojenia milicji oraz miejsca obsługi serwisu samochodowego MO i SB.

Gdańskie oddziały ZOMO wykorzystywano do zabezpieczania imprez masowych, sportowych oraz podczas wizyt różnych ważnych osobistości innych państw. Zabezpieczania różnego rodzaju pochodów i manifestacji. Ponadto do tych nielegalnych w szczególności.

 stare8

Jak wówczas wyglądała struktura przestępczości, z jakimi problemami musieliście się zmierzyć?

Mieliśmy kontakt głównie z przestępstwami pospolitymi. Pora nocna to głównie były włamania do różnego rodzaju obiektów (kioski, sklepy, lokale gastronomiczne). To był również taki okres, gdy tak naprawdę niewiele było w sklepach. Włamania były do kiosków po papierosy, do sklepów po alkohol oraz artykuły żywnościowe.

Poważniejszymi przestępstwami wówczas się nie zajmowaliście?

Nie podczas pełnienia służby w tym okresie. Należy przyjąć, że było i nadal jest coś takiego jak okres przygotowawczy-próbny, tak więc w trakcie tego okresu nie braliśmy udziału w takich sprawach. Zatrzymywaliśmy sprawców włamań i kradzieży. Zwłaszcza dużo było włamań do samochodów, kradzieży z samochodów głównie kół z maluchów, dużych fiatów i innych aut. Kradziono akumulatory, radia oraz podstawowe wyposażenie obsługi każdego samochodu lub całe samochody. Praktycznie co noc w danym plutonie czy kompanii, po powrocie ze służb wymienialiśmy się informacjami. Ktoś zatrzymał podejrzanego na gorącym uczynku przy włamaniu do kiosku, sklepu czy samochodu, inni zatrzymali nocnych złoczyńców z pełnymi torbami z artykułami alkoholowymi, tytoniowymi lub spożywczymi z włamania do pobliskiego sklepu.

Domyślam się, że nie było wówczas żadnych baz danych, systemów informatycznych. Gdzie zatem były te wszystkie zdarzenia odnotowywane?

Statystyki były już prowadzone, to w sumie była najważniejsza rzecz, jak do tej pory. Mogę powiedzieć, że tej prawdziwej, operacyjnej pracy policyjnej (wówczas milicyjnej) to doświadczyłem dopiero jak poszedłem do pracy do komisariatu.

Jak wyglądały początki pracy na komisariacie?

Do tej pracy poszedłem jako dzielnicowy. Chciałem się nauczyć typowej pracy policyjnej, poznać ludzi w swojej dzielnicy oraz ich problemy. Trafiłem do komisariatu II na ulicę Piwną. Był tam bardzo fajny referat, prawie połowa ludzi to byli starsi i doświadczeni policjanci, reszta to młodzi. W sumie to Ja byłem najmłodszy w tym referacie i musiałem się od wszystkich uczyć.

Chętnie dzielili się wiedzą?

Tak. Trzeba wspomnieć, że w chwili gdy wyraziliśmy akces, że chcemy zostać funkcjonariuszami zawodowymi, skierowano nas do Szkoły Podoficerskiej, która wówczas mieściła się na terenie jednostki na Złotej Karczmie. Po kursie podoficerskim dostaliśmy nominacje i przydziały w zależności kto, gdzie mieszkał. Nie stwarzano nikomu kłopotów z tego co pamiętam. Mnie praca w Gdańsku bardzo odpowiadała, ponieważ w tym mieście się kształciłem a następnie do czasu wstąpienia do milicji pracowałem w stoczni. Połączenie komunikacyjne z Tczewem z którego pochodziłem było lepsze niż dzisiaj.

Jak wspominasz swoje pierwsze wyjścia do ludzi w roli dzielnicowego?

Dostałem swój rejon z którym zapoznał mnie kierownik referatu. Do rejonu wprowadził mnie mój poprzednik, przekazując dokumentację oraz informację o samej dzielnicy. Powiedział mi również o moich obowiązkach. Przyznam, że był to człowiek bardzo poukładany, szczery i komunikatywny. To, czego mógł mnie nauczyć, to z pewnością mi przekazał. Zawsze mi pomagał, tłumaczył jak należy się w różnych sytuacjach zachować, gdzie mogę uzyskać w rejonie pomoc. Moim rejonem była ulica Kartuska od szpitala MSW, poprzez Poliklinikę, Biuro Paszportów, aż do starej jednostki ZOMO oraz uliczki poboczne i cmentarz Łostowicki wraz z Osiedlem Wzgórze Mickiewicza. To był obszerny rejon.

P1.jpgJaka była forma twojej pracy?

Z całej Polski spływały różnego rodzaju informacje i zapytania z sądów, prokuratur o zrobienie wywiadu na Pana Kowalskiego lub Iksińskiego. Były to pisma z sądu karnego, dla nieletnich, gospodarczego lub też z innych komend policji. Nie oszukujmy się, że w tym czasie obowiązywała ustawa o osobach, które uchylały się od obowiązku pracy. Przychodziły monity, że Pan Iksiński wyszedł niedawno z Zakładu Karnego i został objęty tzw. dozorem, ktoś inny nie podjął pracy. Dzielnicowy musiał takie rzeczy sprawdzać. Informacji w zeszycie dzielnicowego było mnóstwo, trzeba było na bieżąco weryfikować informacje, chodzić, pytać, ustalać i odpisywać. Dzielnicowy również prowadził dochodzenia. Pełnił dyżury z ramienia swojego referatu i obsługiwał petentów, przybywających do Komisariatu z różnymi problemami.

Jak ludzie wówczas reagowali, chcieli z Tobą współpracować?

Według mojej oceny ludzie byli dość przychylnie nastawieni, choć wiadomo, że ten czasokres z tyłu nie był przychylny dla milicji i wszystkich oddziałów. Stan wojenny praktycznie już się kończył. Natomiast jeśli chodzi o dzielnicowego, to ludzie wiedzieli, że jest on im potrzebny chociażby do rozwiązywania problemów rodzinnych oraz ogólnospołecznych. Też wcześniej nie wiedziałem, że z pewnymi problemami należało się zwracać do dzielnicowego. Zdarzały się skargi na mężów, którzy zaglądali do kieliszków albo dokonywali rękoczynów wobec członków swoich rodzin.

Co mógł taki dzielnicowy zrobić, pewnie tylko porozmawiać?

Rozmawiać, na wniosek rodziny mógł go skierować do AA, żeby się zaszył. Generalnie na rozmowach się kończyło. Byli tacy ludzie, którzy mieli przeszłość związaną z pobytem za kratkami i oni w sumie mieli gdzieś dzielnicowego. Aczkolwiek niektórzy doskonale zdawali sobie z tego sprawę, że jest to osoba, która będzie być może musiała ich kiedyś opiniować. Myślę, że około 80% społeczeństwa, a może i więcej było nastawione przychylnie. Wiedzieli, że można przyjść do dzielnicowego, porozmawiać o różnych problemach o wielu problemach w miejscach swojego zamieszkania. Dosyć często uczestniczyłem w zebraniach komitetów osiedlowych. Ludzie przychodzili z różnymi problemami, często bardzo błahymi, ale też i z bardzo poważnymi. Będąc dzielnicowym miałem bardzo dużo obowiązków, także dzielnicowi brali udział w różnego rodzaju akcjach związanych np. z dużą skalą przestępczości na kolejach państwowych. Były to służby łączone z pracownikami SOK-u.

stare520151201Petenci odwiedzali Cię na komisariacie?

Oczywiście, niektórzy tak. Nawet przychodzili do mojego przełożonego i skarżyli się, że dzielnicowy nic nie zrobił. Ale byli i tacy, którzy dzwonili i chwalili mnie, że dzielnicowy jest młody, operatywny i sobie radzi. W swoim rejonie miałem trzy piwiarnie piwa, Kaszubska, Bar pod Skarpą i Cichy Kącik, gdzie jak się potocznie mówiło były to „mordownie pijackie”. Jak wszedł dzielnicowy, to była cisza. Było „Dzień dobry, Waldek chodź ze mną na chwilę” i nie było żadnego problemu. Było poszanowanie, zresztą ludzie z półświatka wiedzieli, że prędzej czy później będą mieli kontakt z dzielnicowym. Ci, którzy mieli dwie lewe ręce do pracy to już musieli mieć dobry kontakt, ponieważ prędzej czy później przychodziły na nich nakazy rozliczenia w sprawie pracy lub doprowadzenia do Kolegium ds. Wykroczeń.

Jakie wówczas były narzędzia miałeś do samoobrony?

Pistolet, gaz, kajdanki, to wszystko.

Były próby zabrania Ci broni?

Nie miałem takiej sytuacji. Aczkolwiek pamiętam, że miałem kiedyś taką nieprzyjemną sytuację, w której się z pewnym gościem szarpałem. Powiedział mi, bym się odpieprzył. Musiałem z nim inaczej porozmawiać. Złapałem go za wszarz, na podłogę, wyjąłem pistolet i kazałem wszystkim się położyć. Jego wyprowadziłem i była krótka piłka. Wszyscy widzieli, że się dzielnicowy nie pie….li i nie da sobie w kaszę dmuchać. W nagrodę, że byłem bardzo dobrym dzielnicowym, pokazałem swój charakter, przyszedł pewnego dnia zastępca komendanta (bardzo wymagający), przejrzał moje dokumenty i powiedział, że widzi mnie w kryminalnej. Oczywiście nie odmówiłem. Trafiłem do kryminalnej, dwa piętra niżej i już się musiałem przestawić na całkiem inne myślenie.

Jakie zaszły zmiany?

Mundur poszedł do szafy. Poszedłem pracować do sekcji kryminalnej, która zajmowała się kradzieżami samochodów. Nie potrwało to długo. Był taki Komendant Wojewódzki Policji w Gdańsku, który przedtem był kierownikiem sekcji kryminalnej. Wiem, że przeszedł wszystkie szczeble pracy służbowej policyjnej, gdy przyszedł do Komisariatu na Piwną i został kierownikiem sekcji kryminalnej. Po jednym moim dyżurze stwierdził, że nie będę pracował na samochodach. W tym czasie były tzw. dyżury w kryminalnej. Najwięcej zdarzeń na mieście wiązało się z dniem, w którym stoczniowcy dostawali wypłatę. W tych lokalach, mordowniach wtedy dużo się działo. Oczywiście byli to ludzie, którzy poszli sobie wypić piwo, czasem przeholowali. Nie wszyscy mieli na taksówkę, zwłaszcza, że z reguły mieszkali niedaleko. Młodzież z półświatka doskonale na tych ludziach dokonywała przestępstw, pobicia, okradzenia, typowe rozboje uliczne. Pewnego wieczoru około godziny 22 otrzymaliśmy zgłoszenie, by udać się lokalu Venus na Chełmie. Przesłuchałem kilku gości, poszkodowany nie był za bardzo komunikatywny, miał zbyt dużo promili. Więcej przekazał nam właściciel knajpy, kelnerka, szatniarz. Niedaleko tego miejsca, dwa bloki dalej mieszkał delikwent już nam znany, no i były strzały w dziesiątkę. Okazało się, że tych ludzi było zamieszanych więcej i wyszedł z tego dość poważny rozbój, zaś z tej jednej sprawy zrobiło się kilka, młodzieńcy mieli takich podobnych czynów znacznie więcej. Poszkodowany trafił do szpitala. Po godzinie czasu miałem zatrzymanych już dwóch sprawców. Dowody były bezsporne, spodnie dżinsowe zabezpieczone u jednego z podejrzanych miały plamy od krwi. Była to krew pokrzywdzonego. Badania serologiczne potwierdziły, że była to krew tego skopanego przez nich człowieka. I tak zakończyłem pracę w samochodówce.

I poszedłeś do…

Jedynki od napadów i rozbojów, zabójstwa i rozboje sekcja pierwsza. Wiadomo, sprawy były o wiele ciekawsze niż w samochodówce. Skala przestępstw typu rozboje uliczne, najścia na mieszkania połączone z rozbojem była duża. Dochodziło do plądrowania mieszkania przy zastraszeniu domowników. Dość często ofiarą padały osoby powiązane z półświatkiem przestępczym, na przykład panie notorycznie handlujące wódką w porach wieczorowo- nocnych jak i dziennych oraz zajmujące się tzw. paserką.

Jechaliście przykładowo na zabójstwo, jak wówczas działały laboratoria kryminalistyczne?

Laboratoria oczywiście działały, należy jednak wspomnieć o tym, że na miejsce każdego zabójstwa byli ściągani fachowcy. Tak było między innymi przy sprawie Tuchlina, legendarnego Skorpiona. Do tej sprawy zostali przydzieleni specjaliści z dużą wiedzą i doświadczeniem. Na miejsce każdych zdarzeń był ściągany biegły medycyny, prokurator. Tworzono grupy dochodzeniowo-śledcze. W zależności od rejonizacji, do pomocy przyjeżdżali inni funkcjonariusze z komendy wojewódzkiej, operacyjni, których zadaniem było zebranie jak najwięcej informacji. Typowo dochodzeniowi zajmowali się zbieraniem i zabezpieczaniem śladów.

stare7

Czy wówczas trzeba było oszczędzać na środkach niezbędnych do prawidłowego zabezpieczania śladów?

Oszczędzanie było wszędzie. Jak wspomniałem skala włamań do samochodów, kradzieży samochodów, włamań do obiektów, mieszkań, sklepów, piwnic była ogromna. Natomiast napady rabunkowe, zabójstwa stanowiły tę górną półkę przestępstw, do których ściągano najlepszych specjalistów. Sam miałem okazję uczestniczyć w kilku takich zdarzeniach. Pamiętam takiego starego, doświadczonego gliniarza, który potrafił na ścianie odnaleźć łezki krwi. Powiedział w którym miejscu ten człowiek został uderzony metalową rurą, pierwszy lub drugi raz, gdyż rozbryzgi poszły po ścianie i są widoczne od dołu do góry. Pytałaś o oszczędności, one były zawsze. Patrząc przez pryzmat dzielnicowego, sekcji kryminalnej, wydziału kryminalnego, zawsze czegoś brakowało i wciąż się mówiło o oszczędnościach. Kiedyś w komendzie we Wrzeszczu był taki wydział techników, którzy jeździli po całym mieście na zdarzenia. Czasem było tak, że czekało się na technika na miejscu zdarzenia nawet trzy godziny.

Pamiętasz jakieś zdarzenie w którym brałeś udział?

Pamiętam jak jeszcze byłem dzielnicowym, to poszedłem z pewną panią, która uskarżała mi się na męża. Byli już po rozwodzie, ona mieszkała z dwoma synami w innym mieszkaniu. Chłopcy mieli iść od września do szkoły, kobieta ta chciała zabrać z poprzedniego mieszkania książki, zeszyty. Ponieważ się bała, że mąż znów ją pobije, chciała iść do tego mieszkania w asyście, na co otrzymała zgodę prokuratora. Poszedłem z nią, jednak okazało się, że ona nie ma kluczy, gdyż jej były mąż zmienił zamki. Z nami był też jej teść, starszy pan. Miał on całą walizkę narzędzi, ale niestety nie mógł sobie z nimi poradzić. Ze mną tego dnia był na dzielnicy mój następca, który miał się uczyć. Poprosiłem Marka, by stanął w ten sposób, aby przysłonić wizjer sąsiadów. Nie chciałem by ktokolwiek pomyślał, że dzielnicowy pokazuje jak trzeba drzwi wyłamywać. Poczułem gaz. Pożyczyłem od sąsiadki taboret, zacząłem pchać te drzwi i czułem gaz coraz mocniej. Drzwi nie chciały się do końca otworzyć, udało się je trochę przegiąć. Okazało się, że za drzwiami leżał nieboszczyk, były mąż tej pani. Kurki gazowe były odkręcone, na ziemi na materacu w kuchni znajdowały się jego zwłoki. Było to pomieszczenie kuchenne, ponieważ w starym budownictwie był taki układ pomieszczeń. Po wejściu do kuchni odsunęliśmy zwłoki. Marek chciał otworzyć drzwi od pokoju, ale powiedziałem mu, że najpierw zakręcę kurki, wywietrzymy mieszkanie. Wróciliśmy po 15 minutach, już nie czuliśmy gazu. Weszliśmy do tego pokoju, a tam na środku tzw. słoneczko z elektrodą do grzania się. Spirala była tak czerwona, że gdyby gaz dostał się do tego pokoju, to cały budynek wyleciałby w powietrze.

Co stało się z ciałem?

Wezwaliśmy Zieleń Miejską, aby zabrali ciało. Musieli jednak czekać, aż przyjedzie prokurator i technik kryminalistyki. Przez te 3 godziny czekaliśmy na nich na klatce.

Jak kiedyś wyglądała współpraca funkcjonariuszy z mediami?

Za czasów milicji rzecznik był, ale on się nie liczył. Wszystkie informacje szły do Komitetu Partii i oni decydowali o tym, co należy opublikować w dzienniku. Nie mówili tak szybko o niektórych zdarzeniach. W Komitecie Wojewódzkim Partii byli tacy Panowie, którzy powinni być w niebieskich mundurach, przychodzili tam w garniturach i prowadzili statystyki. Oni weryfikowali i podsyłali czego nie należy podawać w informacji. Ja takich panów znałem. Jak przyszła weryfikacja w latach 90-tych, to oni nie wiedzieli co mają ze sobą zrobić. Do dziś się dziwię, jak oni przeszli weryfikację i pozostali, być może dlatego, że za dużo wiedzieli. Przykładowo ja jako młodszy chorąży uczyłem Pana kapitana jak wygląda w początkowej fazie dochodzenie, praca operacyjna, jak należy dokumentację wypełniać. Takich sytuacji było mnóstwo.

Nastały lata 90-te i w Trójmieście zaczęło się trochę dziać.

Tak, tej przestępczości ulicznej było mnóstwo. Trzeba było wprowadzić jakiś algorytm, aby szybko podejmować czynności od chwili zgłoszenia. Przychodził poszkodowany do komisariatu, totalnie zawiany, oklepany przez jakiś małolatów. Dyżurny mówił tak „Panie, wytrzeźwiejesz Pan, to przyjdź Pan jutro!” i mu zasuwał okienko.

Dziś pewnie sprawy wyglądają inaczej i trzeba człowieka wysłuchać i spisać.

To nie chodzi oto, że trzeba spisać. Jeśli facet przychodzi na komisariat, to trzeba ściągnąć dwóch policjantów, radiowóz, gościa do samochodu i pojechać z nim w to miejsce, spenetrować dwie, trzy ulice obok. W trakcie jazdy go wypytujesz, jak sprawcy wyglądali, jakie mieli ubrania, co zabrali. Rozboje uliczne były na drugim miejscu po zabójstwach. Ta skala przestępczości rosła i coś trzeba było z tym zrobić.

Co zrobiono?

Powołano w Komendzie Miejskiej przy Wydziale Kryminalnym w Gdańsku grupy antyrozbojowe. To byli funkcjonariusze Wydziału Kryminalnego i Sekcji Kryminalnej. Pracowałem wtedy z bardzo serdecznymi, fajnymi kolegami, to była nasza pierwsza grupa, trzy, cztery osoby. Przychodzili do pracy na godzinę czternastą, aby w godzinach popołudniowych jeździć po mieście, zwłaszcza w rejonie Starego i Dolnego Miasta. Na Łąkowej były słynne pewne lokale gastronomiczne takie jak Galeon, Kotwica, dzielnica Siedlce Rondo, Lido, Kaponiera, Forty na starym mieście Renatka, Pod Żaglami. Dominikańska, Gedania lub Jantar. Tu się najwięcej działo.

Jeździliście w ubraniach cywilnych?

Tak, po cywilnemu. Na patrole jeździliśmy w radiowozach cywilnych w fiatach, polonezach, przecież nic innego wtedy nie było. Sami ustalaliśmy sobie grafik, śledząc statystyki, co się dzieje na mieście. Często było tak, że przychodziliśmy do pracy na osiemnastą i jeździliśmy do drugiej w nocy. Największe zapotrzebowanie było w porach wieczorowo-nocnych. Wtedy też wzrastała liczba napadów rabunkowych, napadano i bito dotkliwie podróżnych, zabierając im torby, jakieś cenne materiały naukowe.

Kto napadał na tych ludzi?

Głównie to recydywiści robili. Tych zdarzeń było tak dużo, że zaczęły powstawać kolejne grupy. Oczywiście były wyniki. Niezwłocznie od zgłoszenia zdarzenia były bardzo szybko podejmowane czynności. Najważniejsze były pierwsze minuty.

Jak wyglądał wówczas obieg informacji odnośnie osób poszukiwanych?

W pierwszej kolejności, gdy się przyjeżdżało na miejsce zdarzenia, pierwszym obiegiem informacji była radiostacja w radiowozie. Przekazywało się informacje z tego zdarzenia oficerowi Komendy Miasta, mówiąc, że w rejonie takim doszło do takiego zdarzenia, podejrzany w wieku, rysopis, w co był ubrany itd. To szło w eter. Jeździły również radiowozy oznakowane, które patrolowały miasto. Czasami się udawało, że w dzielnicy obok ktoś kogoś zatrzymał, można było podjechać z poszkodowanym i to były strzały w dziesiątkę.

Jaka atmosfera panowała w waszej grupie, była rywalizacja czy praca zespołowa?

To była praca zespołów. W zespole było 3-4 funkcjonariuszy. Od momentu otrzymanego zgłoszenia bardzo istotnym elementem było wykonanie właściwej dokumentacji, która potem była dochodzeniem a nawet śledztwem. Tutaj nie można było nic przeoczyć.

Do tych zespołów trafiali wyłącznie prawdziwi pasjonaci tej roboty, czy też zdarzały osoby z przypadku?

Bywały osoby również z przypadku, ale one szybko same się eliminowały, selekcja naturalna. Raz, że takie osoby nie trzymały ciśnienia, czasem ich głupie zachowania powodowały, że nie chcieliśmy z nimi współpracować. Również nie sprawdzały się osoby nadpobudliwe, nie potrafiące trzymać nerwów na wodzy. W niektórych sytuacjach trzeba było nad sobą pracować. W naszym zespole była taka osoba, która miała największe doświadczenie i przygotowanie i ona nami kierowała. Jednak trzeba podkreślić, że ważne było również odpowiednie przygotowywanie dokumentacji, która potem trafiała do prokuratora, do sądu. Na tej podstawie były przeprowadzane dalsze czynności jak chociażby okazanie podejrzanego wśród innych osób, jeśli poszkodowana lub poszkodowany właściwie opisał sprawcę.

Skąd braliście ludzi na takie okazanie?

To się wychodziło poza komisariat, podchodziło się do obywatela, mówiło, że ma się ma takie zdarzenie a Pan na przykład ma brodę, tak jak podejrzany.

Jaka była reakcja, byli ludzie zbulwersowani?

Niektórzy tak, ale większość chętnie pomagała. Dochodziło do takich sytuacji, że poszkodowana się wystraszyła. Potem mówiła, że to był ten człowiek, ale bała się go wskazać, gdyż zauważyła, że on zacisnął pięść. Odczuła, że on zrobiłby jej krzywdę po wyjściu z komisariatu.

Nie korzystaliście z luster weneckich?

Lustra weneckie były, ale nie można było z nich w takich sprawach korzystać, trzeba było oficjalnie okazywać. Lustro weneckie można było operacyjnie pokazać. Kiedyś nie można było łączyć pewnych rzeczy operacyjnych. Wiele rzeczy się wiedziało, można było bez kwitologii załatwić. Proces był ściśle określony, to co mogłaś zrobić i koniec, więc trzeba było lawirować niestety.

Skąd wiedziałeś co wolno, a czego nie? Od kogo zdobywałeś doświadczenie w pracy operacyjnej?

Właśnie od tych z którymi współpracowałem. Gdy ukończyłem Szkołę Chorążych MO w Pile wiedziałem, że wiedza, którą tam zdobyłem znacznie pomoże mi w dalszej pracy zawodowej. Ale trzeba było cały czas podnosić swoje kwalifikacje.

Słyszałam o „tygrysach”, co to były za brygady?

Byłem w Kompanii dowódcą plutonu przez 7 lat i rok dowódcą kompanii. Brygady te powstały od małych grupek, aż się rozbudowała cała kompania.

Skąd wzięła się ta nazwa?

Nazwę wymyślił zastępca naczelnika, wówczas Wydziału Kryminalnego Komendy Miasta. Mieliśmy szybko działać, szybko podejmować decyzje i z tą kategorią przestępców się nie bawić. Niekiedy przy zatrzymaniach trzeba było ich traktować tak jak oni traktowali osoby pokrzywdzone. Bywało, że początek zatrzymania to była bójka. Z resztą nie oszukujmy się, że w rejon Łąkowej, Dolnego Miasta jeden radiowóz nigdy sam nie wjechał. Ale z drugiej strony jeden radiowóz po cywilnemu bez problemu wjechał i wyszło czterech, którzy poszli pochodzić po kamienicach i klatkach przejściowych, między kamienicami oraz podwórzami. To również były czynności związane z rozpoznaniem terenu.

Nie bałeś się takich starć?

Pewnie trochę tak, choć byliśmy dobrze przygotowani. Mając wiedzę o rejonach w których dochodzi do napadów, posiadając rozpoznanie operacyjne, wiedzieliśmy kto tego dokonuje. Wiadomo było komu i gdzie ukradli kurtkę, zdjęli sikora (zegarek), kto poszedł z tym do paserki. Współpracowaliśmy z innymi funkcjonariuszami w tych rejonach, którzy mieli tam większe rozpoznanie. Była też taka powszechna opinia kto kroi bączki.

Kim byli bączki?

Bączki to byli ludzie wychodzący z knajp, lekko nawiani. Wiedzieliśmy doskonale kto ich kroi.

Z tego co mówisz, to musieliście być fizycznie dobrze przygotowani do tego typu działań w terenie?

Oczywiście, byliśmy dobrze przygotowani fizycznie, potem zaczęliśmy już trenować. Treningi odbywały się trzy razy w tygodniu. Samoobrona trzy razy w tygodniu, poza tym mata, judo. Było budowanie kondycji, gra w piłkę,

Powiedz, jak wyglądała kwestia użycia broni?

Zgodnie z przyjętymi zasadami [śmiech].

Czyli, jak trzeba było użyć, to się używało?

Oczywiście.

Jeździliście w kamizelkach kuloodpornych?

Mieliśmy wszystko w bagażniku. Było hasło, zajeżdżaliśmy gdzieś w ustronne miejsce, przebieraliśmy się i jechaliśmy na akcję już przygotowani.

Dochodziło do strzelań między Wami, a grupami przestępczymi?

Były takie sytuacje podczas zatrzymań, gdy trzeba było broni użyć. Czasem żadne wyzwania nie skutkowały. Potem sytuacje o użyciu broni były odpowiednio dokumentowane i przesyłane do prokuratury i do sądu. Jeżeli wszystko było przestrzegane z literą prawa, wówczas nie było żadnych problemów.

Czy jakiś policjant został kiedyś poważnie ranny podczas takiej akcji?

Nie, ale Miami kiedyś mi życie uratował. Zatrzymywaliśmy takich włamywaczy do galerii na Długim Targu. Była noc. Wywaliliśmy drzwi frontowe do tej galerii, w środku znajdował się balkon. Bandyci dostali się do środka od strony kanału. Pamiętam, że wchodziłem pierwszy, a za mną Zieniawa albo Blady, zaś Miami poszedł od drugiej strony i zobaczył jak bandzior trzymał sejf, który chciał mi spuścić na banię. Miami strzelił koło jego głowy kilka razy, więc zrezygnował z zrzucenia tego sejfu. Byłoby po mnie, gdybym tym dostał.

Może coś mi powiesz o „parszywej dwunastce”?

Gdzie, tam jeszcze nie doszliśmy do tego roku. Jeszcze jesteśmy w końcówce lat 80-tych.

Okazuje się, że w latach 90-tych dochodzi do przefarbowania milicji na policję. Potem ktoś stwierdza, że my jesteśmy niepotrzebni, te grupy są niepotrzebne. Mieliśmy bardzo dużo wyników, sukcesów. Były nagrody, podziękowania, potem przestało komuś na tym zależeć. Skończył się okres oddelegowania i wszyscy wrócili na swoje miejsca. Całe szczęście, że ówczesny Komendant Miejski został Komendantem Wojewódzkim. On nas powołał ponownie, w Komendzie Miasta. To już było po tej całej reorganizacji. Trafiło do nas, do pracy sporo oficerów z byłej SB.

I jak układała się współpraca?

Większość z nich nie nadawała się do tego rodzaju pracy. Nie mieli kompletnie przygotowania zawodowego w tej materii. W tym okresie rozwiązano Wydział Przestępstw Gospodarczych, też gdzieś tych oficerów trzeba było ulokować. Niektórzy z czasem się wykruszali, odchodzili do innej pracy, ponieważ się nie nadawali. Nie mieli mentalnego przygotowania, psychofizycznego przygotowania. Niejednokrotnie się mówiło, że większość to byli gryzipiórki. No niestety w tej pracy trzeba było mieć jaja na miejscu i wiedzieć jak się trzeba zachować. Sporo kolegów przyszło z tak zwanej drużyny sportowej. Przy GKS gdańskim sportowcy, którzy byli na etatach policyjnych, musieli przyjść do pracy tutaj i nadawali się do tego. Oczywiście była wymiana informacji, doświadczeń, treningi. Niektórym system pracy nie pasował, pory pracy, robiła się naturalna selekcja. Jednym się wydawało, że pasują, a jednak nie pasowali. Plecaki ochronne się skończyły. Potem było „ten się nie nadaje, ja z tym nie będę zatrzymywał”.

Co było później?

Grupa się rozbudowała, powstała kompania, która została przeniesiona do Komendy Wojewódzkiej. Motto było takie, że od momentu zgłoszenia zdarzenia, mamy dojechać na miejsce jak najszybciej, w 5-7 minut. Oczywiście były wyniki na gorących uczynkach, na włamaniach nieopodal miejsc napadów rabunkowych czy ulicznych. Liczyła się właściwa reakcja, niezwłocznie podjęte czynności. Nie można czekać za biurkiem, aż mi przyniosą dokumenty. Trzeba pracować na ulicy. Pamiętam pierwszą amnestię dla recydywistów, która została ogłoszona. Szósty dzień był na wolności jeden z recydywistów. Pani idąca wieczorową porą została przez niego wciągnięta do klatki schodowej. Przyłożył jej nóż do policzka, zażądał wydania portfela. Ona mu ten portfel dała, zaś on jej jeszcze przejechał tym nożem. Poszła nieopodal do apteki, gdzie jej udzielono pierwszej pomocy, zaopatrzono w gazę. Przyjechaliśmy na miejsce, wzięliśmy ją do radiowozu. Pytaliśmy jak wyglądał. Blondyn, krótko ostrzyżony, w zielonym golfie, białych trampkach. Jeździliśmy z nią po uliczkach, lecz rana tak krwawiła, że trzeba ją było odwieźć na pogotowie. Tam chirurg od razu stwierdził, że trzeba szyć. Zostawiliśmy ją i pojechaliśmy szukać tego gościa. Przy ulicy Fiszera na rogu był sklep spożywczy. Zobaczyliśmy jak do tego sklepu wchodzi typ w zielonym golfie i białych trampkach. Podeszliśmy do sklepu i przez drzwi zobaczyliśmy jak on płacił za zakupy pieniędzmi z portfela tej kobiety. Wzięliśmy go na glebę, skuliśmy. Okazało się, że miał przy sobie w kieszeni spodni schowany nóż wędkarski na którym były jeszcze ślady krwi.

Dużo było tego typu zdarzeń?

Tak, skala tego typu przestępstw była duża. Nie było w zasadzie właściwej reakcji ze strony komisariatów. Komenda Miejska, a potem Wojewódzka zabezpieczała całe miasto właśnie takimi grupami. Dwie grupy wyjeżdżały na rejon śródmieścia, dwie jechały na Przymorze. Z czasem zajmowaliśmy się wszystkim, robiliśmy wejścia na mieszkania, zatrzymania dla danego komisariatu, wejścia i zatrzymywania konkretnych członków grupy.

Wchodziliście w kominiarkach?

Tak. Dość często nie można było tego zrobić w kominiarkach, bo trzeba było wejść do jakiegoś lokalu, posiedzieć, popatrzyć czy to są oni.

Ale satysfakcja chyba była z tej pracy?

Oczywiście, niekiedy była to też współpraca z obserwacją. Czasem obserwacja robiła pierwsze rozpoznanie i typowała czy jest to ten klient, a nie inny. Pamiętam zdarzenie z Wrzeszcza, gdy zginęła kasjerka w kantorze. Ja, Jarek i Antek zatrzymywaliśmy tego Grzegorza Nogawczyka, który ją zastrzelił. Jeździliśmy z obserwacją kilka miesięcy, czekając na sygnał. Sygnał nadszedł, zatrzymaliśmy go na moście. Z tego co wiem, to on już wyszedł na wolność. Prawdopodobnie by nie wpadł, nie był nawet stąd.

Czy wiadomo dlaczego on zastrzelił tę kasjerkę?

Nie planował morderstwa. Ona wyjęła spod lady gaz myśląc, że jest to straszak, a on ją zastrzelił. Gdyby mu wydała kasę, to pewnie by żyła. Zaraz bo zastrzeleniu kasjerki udał się na dworzec i wsiadł do pociągu, który jechał na południe Polski. Tutaj było zrobione prawdziwe trzęsienie ziemi, przeczesywaliśmy meliny.

Jak wpadł?

Wrócił tutaj po kilku miesiącach i chciał kolejny numer zrobić. Użył broni z której zastrzelił kasjerkę. Eksperci wyjęli z lodówki pocisk, który trafił do ekspertyzy balistycznej. Okazało się, że pochodzi on z tej samej broni. Tym razem była to próba wymuszenia haraczu, on strzelił na postrach, co odniosło skutek, ale facet zgłosił to zdarzenie. Dodatkowo on się kontaktował telefonicznie, była to epoka nie telefonów komórkowych, lecz budek telefonicznych. Zatem wszystkie te miejsca w Sopocie zostały pozabezpieczane. Przy nakładzie dużych sił i środków miał już ogon, został przez nas zatrzymany. Odnaleziono broń i amunicję w miejscach gdzie bywał. W chwili zatrzymania powiedział do nas „ja już to czułem, że to już niebawem”.

Pamiętasz sprawy zabójstw, których nie udało rozwiązać, wyjaśnić?

Takich było masę. Były zabójstwa małych dziewczynek, wtedy siły i środki się nie liczyły. Zaginęła kolejna kilkuletnia dziewczynka. Nawet wtedy z Warszawy był sprowadzany śmigłowiec z kamerą termowizyjną, bez efektu niestety. Mieliśmy dyżur w Gdańsku, oficer Wojewódzkiego Stanowiska Kierowania wysłał nas do Kolbud. Była pora letnia, po burzy i deszczu. Jakiś człowiek zobaczył małe buciki, ukryte pod choinkami. Wszedłem na czworakach, zobaczyłem różowe buciki, tam była ta poszukiwana dziewczynka. Te sprawy nie zostały nigdy wykryte, łączono je, było to na tle seksualnym. Potem nagle się uspokoiło.

Musiałeś przekazywać rodzinom informacje o śmierci ich bliskiej osoby?

Czasem tak, jak dotarła do nas informacja, że gdzieś w Polsce ktoś zginął, został zamordowany. Trzeba było pojechać i te informacje przekazać. Nikt nas do takich czynności nie przygotowywał. Jakie było przygotowanie psychologiczne na Szkole Chorążych? Żadne. Podobnie trzeba było jeździć na miejsca utonięć, opisywać ciało. Czasem jechałem do mieszkania, gdzie martwy człowiek leżał już miesiąc, trzeba było tam wejść, opisać ciało, zrobić oględziny. Kiedyś pojechałem na wisielca. Młody chłopak nie mógł się dogadać z ojcem, który był zresztą Wysokim Oficerem Wojska Polskiego. Powiesił się w nowo budowanym domu.

Czy takie obrazy wracają ?

Tak, pamiętam pewne zdarzenie z emerytowanym lekarzem, który mieszkał w bursie. Panie pielęgniarki sąsiadki mówiły, że już jakiś czas on nie wychodził, nie widziały go. Nie było szans by wejść do mieszkania, jeśli nie miałaś wiarygodnej informacji, że coś tam mogło się wydarzyć. Jedna z dziewczynek mówiła swojej matce, że widziała jak Pan sąsiad ciągle siedzi za firaną. On się powiesił, poprzez zadzierzgnięcie, oparty był o ścianę. Jego ciało znajdowało się obok grzejnika i było całe czarne. Wiadomo smród był straszny w tym mieszkaniu, a trzeba było tam wejść i opisać ciało. Pamiętam, że jak byłem jeszcze dzielnicowym to przyszedł do mnie lekko nawiany gość i mówi „Panie dzielnicowy, ja panu powiem, gdzie jest facet, którego pan szuka listem gończym. On ma taką melinę w rurach ciepłowniczych, które idą pod Zakopiańską. Pojechałem tam i faktycznie, tylko, że nieboszczyk już tam leżał. Trzeba było tam wejść na czworakach, wyciągnąć to ciało, potem wszystkie rzeczy musiałem wyrzucić. Robactwa było full. Przyjechał prokurator, technik, który zrobił oględziny i wszystko opisał. Zieleń Miejska woziła wszystko do Zakładu Medycyny Sądowej.

Zawsze robiono sekcję zwłok?

Różnie, jak na przykład ktoś szedł ulicą, miał zawał i zmarł, nie było udziału osób trzecich, to na wniosek rodziny, po udokumentowaniu przebytej choroby, okresu leczenia tego człowieka, prokurator odstępował od sekcji. Ale to musiało być na wyraźny wniosek rodziny. Brak wniosku oznaczał normalną procedurę, sekcję i ustalanie przyczyn zgonu. Pamiętam jak kiedyś poszliśmy na jedną melinę w rejonie ulicy Legnickiej. W pewnej chwili wybiegła do nas starsza pani „Panowie pomóżcie, bo mąż dostał zawału!” Pobiegliśmy do tego mieszkania, otworzyliśmy drzwi, okna, by wpuścić świeżego powietrza. Ułożyliśmy go, doszedł jakoś do siebie, porozmawialiśmy z nim. Oczywiście w międzyczasie telefon u sąsiadki na pogotowie. Karetka przyjechała z Pogotowia z Alei Zwycięstwa dość szybko. Pół minuty przed jej przyjazdem facet dostał kolejnego zawału. Zjawił się lekarz z sanitariuszem, widzi, że jest konwulsja, z ust wychodzi piana. Zamiast pomóc, zaczyna wypytywać kobietę o chorobę męża. Sanitariusz się go zapytał, czy ma wzywać Erkę z zespołem. Lekarz odparł, że nie ma sensu. Facet zszedł. Żona jego tak rozpaczała nad tym, że myśmy coś pomogli, a tu przyjechała karetka i lekarz nic nie zrobił. Takie to były głupie czasy…

ciąg dalszy nastąpi…


Facebook