Jaki kraj taki wampir

Jarosław Molenda - fot. Jordan Rzepka

Zamiast wyszukanego sposobu zabójstwa, miejsca ukrycia zwłok, które ma do czegoś nawiązywać lub utrudnić jego złapanie, co najwyżej podpala zwłoki. Nie ma mowy o jakichś enigmatycznych listach do prowadzących dochodzenie lub mediów, bo on sam ledwo umie pisać. Wyrafinowany plan? Jest taki – napruć się znowu, a potem ruszyć na poszukiwanie ofiary do wydupczenia, a jeśli się będzie stawiać – zatłuc na śmierć kamieniem, który jest pod ręką albo młotkiem zabranym z pracy.

Z Jarosławem Molendą, dziennikarzem, publicystą, tropicielem tajemnic, autorem książki „Wampir z Warszawy” – rozmawia Anna Ruszczyk.

Po blisko siedemdziesięciu latach od zbrodni popełnionych przez Ołdaka ukazuje się „Wampir z Warszawy” Jarosława Molendy. Jaki jest główny cel tej publikacji, co chcesz przekazać światu?

O, matko, nie mam żadnego przesłania do świata (śmiech). Jestem zawodowym pisarzem, po porostu opowiadam historie. Moje dwie poprzednie książki, „Rzeźnik z Niebuszewa” i „Bikini Killer”, dobrze się sprzedawały, więc skoro jest popyt, to ja zapewniam podaż. Ponieważ nowy tytuł ukazuje się w warszawskim wydawnictwie, pomyślałem, że ze względów marketingowych dobrze będzie przedstawić lokalnego psychopatę. Również względy chronologiczne miały znaczenie, to pierwszy „wampir” w dziejach Polski Ludowej, pierwszy „seryjny” w powojennej Warszawie.

To nie jest pierwsza książka Twojego autorstwa traktująca o zabójcach. Dlaczego wciąż ciągnie Cię do mrocznych, kryminalnych spraw?

Mnie samego interesują tacy ludzie, prywatnie lubię książki lub seriale, gdzie czarnym charakterem jest właśnie seryjny zabójca. Czy mnie ciągnie? Trochę tak, jednak po kilku tygodniach studiowania akt niestety mnie odrzuca, to znaczy nie wytrzymuje psyche. Nadmiar brutalności, bezwzględności wpływa na podświadomość, wtedy nawet w nocy nie odpoczywam od tych trupów, roztrzaskanych głów, zgwałconych kobiet, bo te martwe ciała pojawiają się w snach… Dlatego na przykład teraz zabrałem się za trochę inną sprawę kryminalną, to jeden z najgłośniejszych procesów poszlakowych w dziejach polskiego sądownictwa, potem na wiosnę będę równocześnie pisał książkę o najsłynniejszych kawiarniach, co – mam nadzieję – pozwoli mi co jakiś czas resetować nieco głowę miedzy jednym psychopatą a kolejnym.

Z jakimi wyzwaniami musiałeś się zmierzyć podczas pracy nad „Wampirem z Warszawy”. Jak czasochłonne są analizy akta IPN?

Obecnie największym problemem są utrudnienia związane z obostrzeniami, w tym dostęp do czytelni. Wiesz, że ostatnio w Sądzie Okręgowym w Poznaniu proponowano mi 40 minut na zapoznanie się z dziesięcioma tomami akt? Ledwo wywalczyłem dwa dni po cztery godziny…. Z „Wampirem” trafiłem akurat na początek pandemii, już miałem termin w czytelni szczecińskiego IPN-u i utknąłem, bo zamknięto wszystkie czytelnie w kraju. Gdy zniesiono obostrzenia, najpierw dostałem tomy 3-6, a po kilku tygodniach dopiero tomy 1-2. I co miałem zrobić? Starać się o dotrzymanie terminu oddania maszynopisu w wydawnictwie, czy od razu przełożyć książkę na przyszły rok? Ja lubię walczyć, więc podjąłem się karkołomnego wyzwania zrekonstruowania przebiegu śledztwa od – przepraszam za wyrażenie – od dupy frontu. Pracy nie ułatwiał fakt, że i w samych aktach panował niezły bałagan, brakowało materiału zdjęciowego… Samo odczytywanie pisanych odręcznie meldunków i raportów zajęło mi około dwóch miesięcy.

Zainteresował mnie wątek „gloryfikacji bandytów na dzisiejszą modłę”. Czy mógłbyś rozwinąć tę myśl?

A zauważyłaś, że większość pamięta nazwisko seryjnego, a mało kto jego ofiar? W pierwszych latach Polski Ludowej nie było mowy, by taka postać trafiła na pierwsze strony gazet, zmieniło się to już po odwilży 56. roku. A potem stało się normą, głośny nagłówek z mordercą w tytule przyciąga uwagę i dzisiaj, im więcej krwawych szczegółów – tym lepiej. Socjopaci stają się medialnymi gwiazdami, korespondują z więzienia ze swoimi „fanami”. To nie jest normalne. Szczerze mówiąc mam dylemat, bo uważam, że „dokonania” takich ludzi raczej powinny zostać w archiwach zamiast je nagłaśniać. Z drugiej strony to moja praca – mam zamówienie, to piszę. Nie łudzę się, że opowieść o mordercy nauczy kogoś ostrożności w zawieraniu nowych znajomości, zniechęci do chodzenia samotnie po zmroku.

Jaką rolę odgrywa profilowanie kryminalne i czy dzisiejsza wiedza z tego obszaru mogłaby pomóc śledczym prowadzącym sprawę Tadeusza Ołdaka?

Mam wrażenie, ale to tylko wrażenie, bo nie prowadziłem żadnych studiów porównawczych w tej materii, że dzięki profilowaniu szybciej trafia się na trop seryjnego zabójcy. Czy profilowanie pomogłoby w ujęciu „Wampira z Warszawy”? Hm, szczerze mówiąc w tej sprawie milicja już po dwóch czy trzech tygodniach od pierwszego zabójstwa miała go jak na tacy. Dwie ofiary przeżyły i dostarczyły jego szczegółowej charakterystyki, ba, jednej pod wpływem alkoholu zdradził wiele detali ze swojego życia, do tego dochodził charakterystyczny brak palców u ręki. Nie, to była tylko kwestia czasu, to nie był Zodiak, a prymityw na wiecznym rauszu.

Jak oceniasz działania podejmowane przez pracowników służby kryminalno-śledczej? Czy w sprawie Ołdaka zrobili wszystko, aby zminimalizować ilość ofiar „Wampira”?

Jak na tamte czasy, na wciąż istniejący powojenny bałagan, specyficzny okres „umacniania władzy ludowej”, gdzie większość funkcjonariuszy nie potrafiła nawet poprawnie pisać, ogólny brak doświadczenia, bo pozbyto się doświadczonych pracowników granatowej policji, to śledztwo poprowadzono niemal wzorcowo. Włożono w nie ogrom pracy, sprawdzono każdy trop. Największy błąd prowadzących dochodzenie polegał na tym, że po wytypowaniu podejrzanego zamiast go po prostu „zwinąć”, wysłano mu…. wezwanie na komendę! Sama MO ostrzegła mordercę, że jest na jego tropie. Niepojęte….

Co w życiorysie Tadeusza Ołdaka wzbudziło w Tobie największe zainteresowanie?

On sam był prymitywem, typowa patologia, ale jest jeden fakt w jego życiu. Ołdak był krótko zatrudniony w służbie więziennej (mimo, że był na bakier z prawem!). Analizując daty jest prawdopodobne, że z wieżyczki strażniczej pilnował pewnego pisarza, którego biografię równolegle pisałem, bo jego akta dostałem z IPN-u szybciej niż Wampira, więc by nie marnować czasu, zająłem się najpierw literatem. Ot, paradoks nie tylko tamtych czasów, porządny człowiek jest po przeciwnej stronie drutów co zbrodniarz, co samo w sobie jest właściwe, ale nie te strony powinni zajmować.

W książce pojawia się taki zwrot „jaki kraj taki wampir”. Czy faktycznie każdy kraj ma swojego, „specyficznego” seryjnego zabójcę na tle seksualnym, z czego mogą wynikać różnice pomiędzy seryjniakami?

Chodziło mi raczej o finezyjność zbrodni, czy raczej jej brak. To tak jak w memie o Zenku Martyniuku – „jaki kraj, taki Freddy Mercury”. Ci polscy seryjni to odbicie naszej siermiężnej rzeczywistości. Zamiast wyszukanego sposobu zabójstwa, miejsca ukrycia zwłok, które ma do czegoś nawiązywać lub utrudnić jego złapanie, co najwyżej podpala zwłoki. Nie ma mowy o jakichś enigmatycznych listach do prowadzących dochodzenie lub mediów, bo on sam ledwo umie pisać. Wyrafinowany plan? Jest taki – napruć się znowu, a potem ruszyć na poszukiwanie ofiary do wydupczenia, a jeśli się będzie stawiać – zatłuc na śmierć kamieniem, który jest pod ręką albo młotkiem zabranym z pracy. To stąd sformułowanie: „jaki kraj taki wampir”…

Bycie pisarzem w obecnych czasach jest zajęciem lukratywnym, czy to raczej zawód dla pasjonatów?

W Polsce rocznie ukazuje się kilkanaście tysięcy tytułów, krocie spośród ich autorów zarabia pewnie tylko kilkunastu, jak pan Mróz na przykład czy pani Blanka. Większość, jak ja, bez drugiego źródła dochodów, miałaby problem z utrzymaniem się. Ja sam chcę poczekać i przekonać się, czy nasz rynek jest gotowy na polską literaturę „true crime”. Nie mam wielkich nadziei, bo stan czytelnictwa w Polsce jest jaki jest i lepiej nie będzie. Dlaczego potencjalny czytelnik musi najpierw zacząć oglądać serial „Król”, zanim zainteresuje się książką? To temat na dłuższą dyskusję. Z pewnością literaturą zajmują się pasjonaci, być może na początku odgrywają rolę względy ambicjonalne, bo ma się marzenie ujrzenia własnego nazwiska na okładce. Jednak trzeba to po prostu lubić, by po pierwszych rozczarowaniach dotyczących honorariów, nakładów, uznania wciąż się w to bawić.

Dziękuję za rozmowę

Facebook