Zaraz pan zaśnie

dr Wiesław Mikuś, archiwum własne

W pewnym momencie – a było to już dość dawno – pomyślałem sobie, że ludzie, których spotkało nieszczęście, mniej lub bardziej tragiczne sytuacje, kłopoty, te wszystkie wydarzenia, których byli uczestnikami znikną bezpowrotnie w dziejach świata jeżeli ich nie utrwalę. Kiedyś nikt o tych ludziach, a tym bardziej o tym, co ich spotkało nie będzie pamiętał. Bieg historii wymaże te zdarzenia z pamięci i zostaną bezpowrotnie utracone. Znikną na zawsze. A przecież kiedyś, dla kogoś, były one w pewnym momencie najważniejszymi w ich życiu. Były najważniejszymi na świecie. Wpływały na losy tych ludzi i ich rodzin. Gdybym nie opisał tych historii w książce, dawno uległyby zapomnieniu. Przykładowo – tragedia Krzysia, który wjechał rowerkiem pod auto i jego dziadka, który mu ten rowerek kupił. Albo historia Mariana, który uważał, że żyje tylko dzięki wyrwanym zębom ojca, czy też ukradzionej przez lekarza obrączki. Uważam, że warto o tych ludziach pamiętać – tym bardziej, że w większości oni już nie żyją. I gdyby nie moja książka – te historie też by „umarły” i świat by o nich całkiem zapomniał. Jakby ich nigdy nie było, a przecież były… I ci ludzie też byli… Chciałem żeby po tych ludzkich tragediach pozostał w historii jakiś ślad.

Z Wiesławem Mikusiem, lekarzem anestezjologiem, autorem książki „Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie…”- rozmawia Anna Ruszczyk.

Wybrał Pan piękny zawód. Jaką drogą musiał Pan przejść, aby zostać lekarzem anestezjologiem?

Pierwotnie miałem być chirurgiem jak mój ojciec. Skończyłem nawet tzw. „studia kierunkowe z chirurgii”, ale pod koniec studiów stwierdziłem, że tylko anestezjologia może zagwarantować mi szeroki zakres wiedzy o ratowaniu człowieka, a to uważałem za najważniejsze. Myślałem wtedy tak: „jeżeli przy mnie upadnie człowiek i zacznie umierać, to ja go już nigdzie nie odeślę. Muszę zadziałać natychmiast w sposób najlepszy z możliwych, wiedząc, że mogę wtedy liczyć tylko na siebie”. I uznałem, że chirurgia mi tego nie da. Dałem sobie z nią spokój. Anestezjologia skupia w sobie wszystkie dziedziny medycyny, więc łatwiej jest podejmować odpowiedzialne decyzje w czasie ratowania życia, i być potem pewnym, że więcej zrobić już nie można było. I jeszcze coś… Kiedy zaraz po studiach zacząłem być anestezjologiem w szpitalu w Zamościu, to byłem na początku sam. Spadły na mnie od razu liczne i odpowiedzialne obowiązki, choć byłem młodym i niedoświadczonym lekarzem. I mnie się to spodobało. Zacząłem się w tym nawale ciężkiej pracy dobrze czuć. Zrozumiałem, że to jest „coś” w sam raz dla mnie. Upewniłem się wtedy, że w medycynie najbardziej pociągają mnie rzeczy trudne i odpowiedzialne. To mi daje napęd do działania do dziś. Nie „wypalam się” zawodowo.

W jaki sposób zmieniały się realia anestezjologii w Polsce, jak wyglądały początki a jak prezentuje się stan obecny?

Anestezjologia jest dziedziną medycyny starą jak świat, bo już w zamierzchłej przeszłości znieczulano nieszczęśników do prostych zabiegów dużą ilością wina i oszołamiano ich ziołami. I to już była anestezjologia. Ale tak naprawdę to dopiero XIX wiek i zastosowanie pewnych związków chemicznych – znanych już wcześniej, ale do tych celów nieużywanych – dało jej początek. Można powiedzieć, że prawdziwa anestezjologia zaczęła się od zastosowania chloroformu, eteru i kokainy. Z każdym rokiem poznawano coraz lepiej fizjologię człowieka i patologię powstawania bólu, podnoszono poziom usług i stosowano coraz lepsze leki. Udoskonalano też ciągle aparaturę, co zawdzięczamy postępowi technicznemu. I mamy chwilę obecną, w której jesteśmy w stanie tak przeprowadzić pacjenta przez zabieg operacyjny, że gwarantujemy mu całkowite zniesienie czucia, bólu i świadomości. Dobre leki są, wiedza jest, jest też aparatura – niemal niezawodna – i to nawet w niewielkich placówkach. I tylko obecnie jest spory kłopot z kadrami. Brakuje chętnych do wykonywania tego zawodu, bo jest stresujący i odpowiedzialny. Siedzi się w szpitalu prawie „na okrągło”, a wokół tragedie, choroby, cierpienie i śmierć. Młodzi lekarze boją się tego. Brakuje też – i to bardzo – pielęgniarek anestezjologicznych. A są to osoby dysponujące wiedzą prawie dorównującą lekarzom. Dzisiejsza pielęgniarka anestezjologiczna ma za zadanie nie tylko towarzyszyć lekarzowi w czynnościach, ale także umieć samodzielnie opiekować się pacjentami w „ciężkich stanach” i rozpoznać w porę wszelkie nieprawidłowości. Skutecznie też zadziałać zanim do pacjenta dotrze lekarz.

Jakie cechy i predyspozycje powinien posiadać ceniony przez pacjentów anestezjolog?

Pacjent kładący się na stół operacyjny jest zwykle w największym życiowym stresie jaki go do tej pory spotkał. Wie, że zaraz będzie operowany i podejrzewa – każdy podejrzewa, że może się już nie obudzić. Nie mówię o pacjentach tak bardzo chorych, że aż nieprzytomnych. Ten przytomny pacjent widzi wokół siebie obce, przerażające środowisko sali operacyjnej i lęk ten jest zwykle niewyobrażalny, choć często dzielnie skrywany. Ma też naturalne poczucie zażenowania, że będzie zaraz leżał nagi i przez zniesienie świadomości zdany na łaskę i niełaskę otaczających ludzi. I wtedy przy stole operacyjnym nad jego głową pojawia się obcy zupełnie człowiek – anestezjolog, który – i pacjent to często rozumie – na kilkadziesiąt minut lub godzin bierze w swoje ręce jego życie. Pacjent boi się wszystkiego, tego lekarza nad głową też. A to właśnie ten lekarz jako jedyny może w tych ostatnich minutach przed zabiegiem chorego uspokoić. W tym momencie mniej liczy się wiedza anestezjologa, a bardziej jego relacje „ludzko-ludzkie” z pacjentem. Tego przerażonego człowieka na stole operacyjnym trzeba trochę „zagadać”. Anestezjolog – skutecznie działający anestezjolog – powinien tak poprowadzić rozmowę z chorym, żeby chory mu zaufał. Robimy to różnie, czasem przez rozmowę o niczym, czasem o zdarzeniach ostatniego dnia, a czasem nawet opowiadając sobie ostatnie dowcipy. Jeśli chory tego chce, to także rozmawiamy o jego chorobie, choć zdarza się to rzadko. Z każdym pacjentem trzeba rozmawiać inaczej i to się udaje. Anestezjolog „oschły”, naburmuszony, manifestujący swoje zmęczenie nie uspokoi pacjenta. Może nawet jego strach powiększyć. Powinien przez jakiś czas być dla pacjenta niemal „bratem-łatą”. Musi być bardziej jego przyjacielem niż jego lekarzem. Musi się postarać, mimo zmęczenia i własnych wątpliwości, bo inaczej będzie takim anestezjologiem, którego pacjenci będą się bali. Do tego – należy unikać opowieści typu – „zaraz Panu zrobimy to i tamto, zaraz panu wsadzimy tu igłę, zaraz wepchamy tu taką rurkę, zaraz pan odleci”, itd. Mam to szczęście, że potrafię się z pacjentami na stole operacyjnym dogadywać. Jestem trochę aktorem i to z prawdziwym doświadczeniem scenicznym, więc w większości mi się to udaje. A jako satysfakcjonujący mnie odbieram fakt, że pacjenci po wybudzeniu często mi mówią… „Ale było fajnie. Ja chcę jeszcze”…

dr Wiesław Mikuś, archiwum własne

Z jakimi problemami musi zmierzyć się lekarz anestezjolog?

Głównie z nawałem pracy. Jest nas bardzo mało. Przykładowo – w moim macierzystym szpitalu w Biłgoraju jestem jedynym anestezjologiem zatrudnionym „na etacie”. Pracuję jeszcze w dwóch innych placówkach – w Zamościu i w Szczebrzeszynie, ale nie robię tego „dla pieniędzy”. Po prostu – muszę to robić, bo nie ma nikogo, kto by mnie w tych pozostałych placówkach zastąpił. Na urlopy też od lat nie chodzę – bo nie ma jak. I taka sytuacja jest w całej Polsce. Nie tylko z anestezjologami – zresztą. Inny problem – co uważam za postawienie sprawy na głowie – to szaleństwo z dokumentacją. „Papierologia” zabiera bardzo dużo czasu, więcej nieraz niż mogę poświęcić pacjentowi. I niczemu to nie służy, z wyjątkiem procesów o odszkodowania. Procesów tak sprokurowanych, żeby prawnicy machający dokumentacją chorego mogli „swoje” udowodnić. Kiedyś też udowadniali, ale wcale nie potrzebowali do tego tony papierów. Leki w zasadzie są – jeżeli mamy jakieś trudności z zaopatrzeniem – to tylko chwilowe. Aparatura też jest – i to niemal niezawodna. Że droga?… No cóż – postęp kosztuje, ale bezpieczeństwo chorego jest tego warte. I jeszcze coś… Byłoby cudownie, gdyby lekarze – w tym anestezjolodzy – mieli głowę wolną od rozgrywek ministerialnych o podwyżki, o klauzule przedłużonego czasu pracy, o nowe formularze i zmieniające się przepisy. O targi, czy szpital będzie spółką, czy placówką prywatną, a może będzie podlegał starostwu? Niech skończy się mit o tym, że szpitale mają na siebie zarabiać, bo z samego założenia o zasadach funkcjonowania wynika, iż nie powinny przynosić zysków. Szpitale to nie przedsiębiorstwa. Szpitale powinny wydać wszystkie posiadane pieniądze na najlepszy sprzęt, najlepsze leki i najlepszych fachowców. Bo są po to żeby dobrze leczyć ludzi, a nie zarabiać. Niech także raz na zawsze zniknie chora interpretacja, że dobrym dyrektorem może być tylko menadżer, bo to nieprawda.

W jaki sposób lekarze radzą sobie z sytuacjami trudnymi, traumatycznymi?

Zdarza się czasem, że właśnie sobie nie radzą. Wtedy jest depresja, alkohol, a bywa, że nawet leki uspokajające, albo narkotyki. To – oczywiście – sytuacje bardzo rzadko spotykane i skrajne, ale jednak się zdarzają. W przypadkach „delikatniejszych” lekarze bywają oschli, mało komunikatywni, wiecznie zmęczeni, pacjentów traktują jak wrogów, swoje kontakty z chorymi ograniczają tylko do koniecznego minimum. No cóż – najlepiej być na zewnątrz uśmiechniętym, ale w środku twardym jak deska. Zawsze uważałem, że wszyscy lekarze, a szczególnie lekarze zabiegowcy i anestezjolodzy powinni mieć – oprócz pracy – jeszcze jakiś inne pasjonujące zainteresowania. Dla odskoczni od otaczającego cierpienia i śmierci. Wtedy ucieczka po pracy do swojego hobby daje wyciszenie po stresach i nowy napęd do kolejnych zadań. To „truizm” i rzecz oczywista, ale jednak prawdziwa. Jeden z moich młodych kolegów – świetnie zapowiadający się chirurg – po dyżurze wyklepuje w piwnicy prawdziwe zbroje z prawdziwej blachy. Lubi też malować obrazy. Wariat?… Z pewnością nie. Inny namiętnie gra w brydża i łapie ryby. Obaj wracają każdego dnia do pracy w szpitalu jakby nowonarodzeni, i obaj nie zaznają prawdopodobnie syndromu „wypalenia zawodowego”. Ja też tak działam… Maluję, piszę wiersze, piszę teksty piosenek, sam piszę książki i bardzo dużo innych książek czytam. Wierzę w to, że dzięki tym wszystkim działaniom nie mam tej mojej pracy jeszcze dość, choć pracuję w ciągłym stresie już ponad 46 lat i prawie nie opuszczam murów szpitala. A kiedy piszę i coś tam tworzę, jeżeli jestem ciągle zajęty pracą?… Zwykle po południu i w nocy – kiedy nie ma pilnych operacji i nikt akurat nie „wybiera się umierać”. Myślę, że lekarz „znudzony ogólnie życiem”, bez żadnych pozazawodowych zainteresowań szybko się wypala przygnieciony nawałem pracy i otaczającego nieszczęścia. Nie ma gdzie „odskoczyć”. Praca, a potem kapcie, telewizor i piwo przed snem – powoli go „zasmucą” na śmierć. Niby będzie działał nadal, niby wszystko będzie w porządku, niby tylko czasem taki lekarz krzyknie na chorego, czy na kolegę i niby nic złego się nie dzieje. Ale jednak się dzieje. Tacy lekarze bez pozazawodowych zainteresowań, zajęci tylko pracą i zarabianiem pieniędzy stopniowo „gasną”. Znam takich.

dr Wiesław Mikuś, archiwum własne

Czego najczęściej obawiają się pacjenci przed operacją?

Jak mówiłem wcześniej – głównie tego, że się już nie obudzą. To jest lęk – oczywiście – nieuzasadniony, bo takie sytuacje się nie zdarzają, ale chory tego nie wie. „Gdzieś, kiedyś” każdy słyszał, że „tam gdzieś, kiedyś, ktoś się nie obudził” i to w głowie tkwi. Martwią się także czasem „czy będą mieli wkładaną jakąś rurkę do ust, bo słyszeli, że tak się dzieje”, martwią się „czy na pewno nie będą nic czuć” i „czy nie obudzą się w czasie trwania operacji”. Oczywiście – bywa, że człowieka operowanego nie udaje się uratować i zdarza się tzw. „zgon na stole operacyjnym”, ale tacy pacjenci są już zwykle w stanie agonalnym i nie wiedzą co się dzieje. Oni nie lękają się, że się nie obudzą. Nie zdarzyło mi się – a przynajmniej nie przypominam sobie – żeby chorzy przed operacją lękali się o dalszy przebieg terapii. Zwykle kiedy są już na stole operacyjnym to wiedzą o swojej chorobie wystarczająco dużo. Natomiast bywa, że obawiają się o los rodziny, gdyby „nie daj Boże” ich zabrakło. Martwią się „co będzie dalej z osamotnionym współmałżonkiem”, martwią się, że „nie zobaczą już komunii wnuczki” lub „wesela wnuka”, martwią się „kto się zaopiekuje pozostawionymi w domu zwierzętami”. I mówią mi o tym wszystkim przed zaśnięciem. A ci pacjenci, którzy wiedzą, że na stole operacyjnym nic im nie grozi martwią się jednym – „kiedy po operacji będą już mogli opuścić szpital”. Nieco inaczej jest z dziećmi. Wiadomo – boją się wszystkiego. Szpitala, pielęgniarek, lekarzy, boją się puszczenia dłoni mamy, i płaczą. Nie próbuję im wtedy zbyt dużo tłumaczyć, bo to przynosi skutek odwrotny do oczekiwanego. Raczej staram się być jakby na uboczu, i udaję przed maluchem, że tylko rozmawiam z jego mamą. Noszę przy sobie coś w rodzaju dużej, plastikowej pinezki, która po naciśnięciu piszczy. Ukrywam to w dłoni, a dziecku wmawiam, że to piszczy jego brzuszek, albo ucho. Zwykle dają się na to nabrać i milkną zaciekawione. I zaraz potem zasypiają nie zdając sobie sprawy z tego co się dzieje.. Prawie do ostatniej chwili przed operacją pozwalam być mamie przy swoim dziecku.

Co było główną motywacją do popełnienia książki „Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie…”? Z myślą o kim i dla kogo została napisana?

W pewnym momencie – a było to już dość dawno – pomyślałem sobie, że ludzie, których spotkało nieszczęście, mniej lub bardziej tragiczne sytuacje, kłopoty, te wszystkie wydarzenia, których byli uczestnikami znikną bezpowrotnie w dziejach świata jeżeli ich nie utrwalę. Kiedyś nikt o tych ludziach, a tym bardziej o tym, co ich spotkało nie będzie pamiętał. Bieg historii wymaże te zdarzenia z pamięci i zostaną bezpowrotnie utracone. Znikną na zawsze. A przecież kiedyś, dla kogoś, były one w pewnym momencie najważniejszymi w ich życiu. Były najważniejszymi na świecie. Wpływały na losy tych ludzi i ich rodzin. Gdybym nie opisał tych historii w książce, dawno uległyby zapomnieniu. Przykładowo – tragedia Krzysia, który wjechał rowerkiem pod auto i jego dziadka, który mu ten rowerek kupił. Albo historia Mariana, który uważał, że żyje tylko dzięki wyrwanym zębom ojca, czy też ukradzionej przez lekarza obrączki. Uważam, że warto o tych ludziach pamiętać – tym bardziej, że w większości oni już nie żyją. I gdyby nie moja książka – te historie też by „umarły” i świat by o nich całkiem zapomniał. Jakby ich nigdy nie było, a przecież były… I ci ludzie też byli… Chciałem żeby po tych ludzkich tragediach pozostał w historii jakiś ślad.

Która z historii uwiecznionych na kartach książki jest dla Pana tą najważniejszą, najbliższą sercu, taką, o której nigdy Pan nie zapomni?

Wszystkie były ważne i godne utrwalenia. I wszystkie doskonale pamiętam – te opisane i jeszcze wiele innych. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że tych wydarzeń nigdy nie zapisywałem w czasie kiedy one się rzeczywiście działy. Ja to wszystko pamiętam jakby to było wczoraj. Wryły się w mój umysł i siedzą tam. Ta książka nie powstała z przygotowanych wcześniej zapisków, bo takich nie było, tylko „z niczego” – czyli z głowy – czyli z sytuacji, których nigdy nie zapomnę. Ale gdybym miał pokusić się o wskazanie tych historii, które naprawdę najbardziej mną wstrząsnęły – to chyba właśnie historia Krzysia i płacz całego oddziału chirurgii w Zamościu po jego śmierci („Pamiętnik”), kolejny powód do płaczu całego oddziału – tym razem w Biłgoraju – po śmierci młodego człowieka, którego organizm po prostu „nie chciał żyć” („Bezsilność”), tragedia spalonego człowieka, która zmieniła spojrzenie moje oraz wielu moich współpracowników na problem eutanazji („Pożar”), i zupełnie niepotrzebny, a możliwy do uniknięcia dramat młodej kobiety z drugiego tomu moich opowiadań („Czerwone paznokietki”). Tych historii nie da się zapomnieć. Jasne, że nie myślę o nich codziennie, ale kiedy trafia w moje ręce kolejny „ciężki stan”, to wtedy bywa, że oceniam go przez pryzmat tamtych wydarzeń. One się wtedy przypominają… One wtedy stają przed oczami…

Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie…” wzbudza skrajne emocje, jest śmieszno i strasznie, smutno, a niekiedy wręcz ponuro. Ludzkie tragedie i serie nieszczęśliwych wypadków skłaniają do głębszych refleksji nad istotą życia, przemijaniem, kruchością bytu. Momentami można odnieść wrażenie, że to połączenie thrilleru medycznego z rozważaniami natury psychologiczno-filozoficznej. Spowiednik dla pacjentów, ostatnia nadzieja dla rodzin oczekujących wieści o stanie swoich bliskich, doskonały obserwator i analityk. Czego Pana nauczyła ta praca, w jaki sposób zmieniła, wpłynęła na to, kim Pan jest dzisiaj?

Nie mogę powiedzieć, że moim postępowaniem od początku pracy zawodowej kierowała jakaś „misja”. Czegoś takiego nie było. Po prostu chciałem być dobrym i skutecznym lekarzem. Ale potem, powoli, z roku na rok zaczynałem dostrzegać, że nie tylko leki, nie tylko aparatura i nie tylko sprawdzone metody leczenia dają sukces terapeutyczny. Zauważyłem, że kiedy porozmawiam wcześniej z pacjentem o jego życiu, a nie o jego obecnej chorobie, to on z większym zaufaniem kładzie się na stół operacyjny i – ba – lepiej na tym stole śpi. Zauważyłem też, że wielu pacjentów pragnie się „wygadać” – jakby byli na spowiedzi. Bo ten lekarz obok nich to też jakby trochę spowiednik, tylko trzeba na to znaleźć trochę czasu. Jest im lżej jak porozmawiają, a ja lubię słuchać tych historii o ich życiu i problemach, bo czasem są fascynujące – niemal jak gotowy filmowy scenariusz. Nie podobało mi się nigdy – i nadal mi się nie podoba – kiedy widzę jak niektórzy lekarze traktują pacjentów. Krzyczą na nich, zbywają pod byle pretekstem, ich rodziny traktują jak natrętne muchy, brakuje wyjaśnień, czasem konkretnej pomocy, za to pojawia się nieufność i jakaś niepotrzebna wrogość. Znika gdzieś kompleksowa terapia chorego człowieka, a pojawia się bezosobowe traktowanie „przypadku”. Nie chorego człowieka, a właśnie „przypadku”. To są – oczywiście – skrajne przypadki, ale są. Znam takich lekarzy. Czasem jest mi nawet za nich wstyd. I bardzo się staram, żeby nie zachować się tak jak oni. Mój sposób traktowania chorych bardzo mnie samemu odpowiada. Zżyłem się z nim. I myślę, że chorym odpowiada też. Jest mi bardzo miło, kiedy słyszę od pacjenta idącego na stół operacyjny: „pragnę tylko jednego, żeby pan był przy mnie w czasie zabiegu. Już się niczego nie boję”. To miłe… I myślę sobie wtedy – „warto było”…

Z jakimi mitami i nieprawdami związanymi z chirurgami oraz anestezjologiami najczęściej się Pan spotyka?

Oczywiście – są takie. Chociaż – ja wiem czy to mity? Raczej „utarczki” między naszymi specjalnościami, identyczne we wszystkich szpitalach. Panuje niesłuszne przekonanie, że się między sobą „żremy”, ale to nieprawda. O prawdziwych mitach dalej. Pierwszy powód do drobnych zadrażnień jest taki, że dla operatorów jesteśmy jedynie „usypiaczami”, co nas trochę wkurza, bo bez anestezjologa nie zrobiliby żadnej operacji. W czasie trwania zabiegu chirurdzy skupiają się na operatywie i nawet nie zauważają, że przy głowie pacjenta pracuje zespół, który tak działa, żeby oni mogli spokojnie operować. Wielokrotnie czas operacji to z naszej strony nieprzerwana walka o poprawienie stanu operowanego pacjenta. Zatem czasami – na szczęście bardzo rzadko – jesteśmy traktowani jak „ludzie tylko od uśpienia”. Ale kiedy stan pacjenta po operacji staje się skrajnie ciężki i grozi mu utrata życia to jednak wołają tego „usypiacza” z prośbą „ratuj, bo on odchodzi”. A potem przekazują nam takich chorych na oddziały intensywnej terapii, które to oddziały prowadzimy my – anestezjolodzy. Inny mit, to wieczne pretensje ze strony anestezjologów do chirurgów o niewłaściwe przygotowanie chorego do operacji. Wielokrotnie domagamy się większej ilości badań i lepsze nawodnienie pacjenta, a to wszystko chirurgom nie jest potrzebne. Byle tylko już, natychmiast operować. Choć w zasadzie to nie są mity, tylko codzienna praca, choć wygląda jak utarczki.

Pokutujące mity ze strony chorych.

Podstawowy mit to przekonanie, że „już się nie obudzą”. To się nie zdarza, ale wśród pacjentów krążą opowieści, że „tak kiedyś już gdzieś było”. Kolejny mit, to wiara, że „nie wolno nożem dotykać raka, bo wtedy już na pewno się umrze”. To bardzo silnie zakorzeniony w społeczeństwie mit. I nie ma w nim ani krzty prawdy. Wziął się stąd, że chorzy często trafiają do lekarza kiedy proces nowotworowy jest już daleko posunięty. Operacja jest wtedy jedyną szansą na uratowanie życia, i wykonuje się ją. Może tak być, że chory umiera potem w przeciągu kilku, czy kilkunastu miesięcy i rodzina wini za to operację, ale gdyby nie ta operacja chory zmarłby już po kilku tygodniach. W rzeczywistości operacja przedłużyła mu życie. Kolejny mit… Gdy do szpitala trafia rodzina pracownika służby zdrowia, albo osoba o rudych włosach, albo nauczycielka – bo nauczyciela-mężczyzny to nie dotyczy – to zawsze coś musi pójść „nie tak”. Albo psuje się aparatura przy takich osobach, albo leki nie działają tak jak powinny, albo dochodzą dodatkowe powikłania itd. Kolejny mit dotyczy sytuacji jakie czasami zdarzają się na sali operacyjnej. Otóż – jeżeli w czasie operacji jakieś narzędzie spadnie na podłogę, to na pewno „ktoś” bardzo chory zmierza właśnie w kierunku szpitala i zaraz będzie następna operacja. I jeszcze jeden pokutujący mit – często znajdujący potwierdzenie w rzeczywistości. A wygląda to tak: jeżeli trafi na stół operacyjny poważny przypadek chorobowy, ale taki jakiego dawno nie było – na przykład jakaś trepanacja czaszki, jakieś skomplikowane złamanie kończyn, albo groźny wypadek skutkujący urazami wielonarządowymi – to w bardzo krótkim czasie trafi się drugi taki sam przypadek, a potem trzeci. Następnego – czwartego – już nie będzie. Zawsze jest tylko trzy. My to nazywamy „prawem serii”. I jeszcze jeden mit – niestety taki, który się sprawdza. Jeżeli na salę gdzie leży chory w ciężkim stanie wleci mucha, to ona przynosi na swoich skrzydełkach śmierć. Należy taką muchę natychmiast wygonić albo zabić, bo inaczej ten pacjent umrze. Zabobon?… Niekoniecznie. Naprawdę się sprawdza.

Gdybyśmy spojrzeli w przyszłość, jakich zmian wymaga służba zdrowia, a szczególnie anestezjologia?

Widzę to tak… Z powodów tylko i wyłącznie oszczędnościowych nastąpiło znaczne odhumanizowanie wszystkich działów medycyny. Nie liczy się chory i jego problemy, ale kasa. Nie ma chorego człowieka – jest „przypadek”. Nie leczy się pacjenta z imieniem i nazwiskiem – leczy się „pesel”. Nie ma lekarza i pacjenta – jest „świadczeniodawca” i „świadczeniobiorca”. Dla mnie jest to straszne. Zmniejsza się ilość personelu, łączy się dla oszczędności oddziały i szpitale, a jedyny problem dla dyrektorów to ten żeby „leczenie mniej kosztowało”. Dlatego właśnie uważam, że dyrektorem szpitala powinien być lekarz, który wie co i jak należy leczyć, a w żadnym wypadku menadżer dbający jedynie o koszty. Na tej samej zasadzie – szpitale nie powinny być przekształcane w żadne spółki. Szpital to szpital, a nie przedsiębiorstwo. Ludziom pracującym przy chorych – czyli lekarzom, pielęgniarkom, salowym i pozostałemu personelowi szpitalnemu, także pracownikom przychodni i pomocy doraźnej, laboratoriów, pracowni rentgenowskich i rehabilitacji – jednym słowem wszystkim – należy wreszcie godziwie zapłacić. Babrzemy się wielokrotnie w ludzkich nieszczęściach i powinno się to docenić. To jest praca bardzo ciężka i bardzo odpowiedzialna. Za pokazywanie w Sejmie środkowego palca, albo za siedzenie przy biurku partyjne urzędasy kasują kilkakrotnie więcej niż ci co biorą w swoje dłonie ludzkie życie. To musi się kiedyś wreszcie odmienić. Dalej… Należy zmienić zasady funkcjonowania Funduszu Zdrowia. A najlepiej rozpędzić go „na cztery wiatry”. To skostniała instytucja, która pożera znaczną część pieniędzy i nic nie daje w zamian, ogranicza możliwości polskiej służby zdrowia zamiast je rozwijać i działa w zasadzie tylko po to żeby uzasadnić swoje istnienie. Szkodzi zamiast pomagać. Natomiast sama anestezjologia? Braki kadrowe to nasza największa bolączka. Nie ma lekarzy, którzy chcieliby podjąć się tej specjalizacji i nie ma pielęgniarek. Sytuację ratują niekiedy pojedyncze osoby z Ukrainy, ale one nie rozwiążą problemu, bo jest ich za mało. A teraz podam opis pierwszego polskiego znieczulenia eterowego do którego doszło w szpitalu w Szczebrzeszynie. Operacja polegała na amputacji ręki zniszczonej ropowicą. Inaczej mówiąc – gangreną. W czasach bez antybiotyków amputacje chorych kończyn były jedynymi sposobami na uratowanie życia. Szczebrzeszyński chirurg – pan Wieniawski – sam to znieczulenie wykonał, sam obciął pacjentce chorą rękę i sam opisał to zdarzenie dla potomnych. A na pokaz działania nowoczesnego środka znieczulającego jakim wtedy okazał się eter zaprosił wszystkie miejscowe osobistości. „Operacyj zrobionych w naszym szpitalu z poprzednim użyciem eteru było trzy, Amputacja przedramienia z powodu zmartwiałości wszystkich kości ręki i kosteczek stawowych (Necrosis). Była to wieśniaczka lat 27, nader łagodnego temperamentu, czuła, bogobojna, przed przystąpieniem do operacji wznosząca modły o ulgę cierpień i pomyślny skutek. Było to pierwsze indywiduum, do którego z tym nowym środkiem z drżącą ręką przystąpiłem, choć już pisma lekarskie i publiczne od kilku miesięcy w drobnych szczegółach zbawienne w skutki powtarzały. Ośmielony obecnością dwóch kolegów z okolicy, pp. Lincharda i Racewicza oraz aptekarza miejscowego i kilku osób prywatnych ciekawością zdjętych, po wyegzaminowaniu dokładnym organów oddechowych za pomocą znaków fizycznych przystąpiliśmy do eteryzacji. Przyrząd użyty ku temu celowi był nader prosty: w pęcherz mający przystosowaną rurkę mosiężną z kruczkiem wlano dwie uncje eteru, a pęcherz nadęty powietrzem zanurzono w naczynie z ciepłą wodą dla prędszego ulotnienia, rurkę włożono w usta szczelnie zamknąwszy wszelką komunikacje z powietrzem zewnętrznym. Zrazu przez pierwszą minutę chora wdychała, w następnej minucie okazała się jakaś niespokojność, szamotanie się silne: czucie w tej chwili jeszcze istniało, słuch i wzrok były jeszcze czynne. Po trzech minutach słuch przytępiał, oko choć otwarte było nieruchome i nieczułe na zewnętrzne wrażenia, puls od początku wdychania przyspieszony, oddech raz głęboki, drugi raz płytki, jak to bywa przy konaniu, twarz sinieć zaczęła, ręce opadły i czucie po 4 minutach zostało zupełnie przytłumione, chora nie czuła szczypania pincetą po nogach, po rękach, ani po twarzy. Przystąpiono więc do operacji, która we wszystkich szczegółach bez wiedzy chorej trwała 10 minut: dopiero przy zbliżaniu płatów dla opatrunku obudziła się wydając głębokie westchnienie, a oglądając się dookoła wyrzekła – o! Dla Boga, gdzież ja byłam? I znowu zasypiając prosiła, aby jej nie budzić. Po opatrzeniu wniesiono chorą na świeże powietrze do ogrodu i tam dopiero uspokoiwszy się ujrzała, że ręki nie ma, przepraszała za niewiarę moim zapewnieniom, iż bólu czuć nie będzie… Przez parę godzin zostawała w ogrodzie pod cieniem drzewa…”Piękne – prawda? Ten ogród i te stare drzewa przy szpitalu w Szczebrzeszynie są do dziś.

Dziękuję za rozmowę

Również dziękuję i gorąco pozdrawiam.

dr Wiesław Mikuś – lekarz anestezjolog, autor książki „Proszę się nie bać… zaraz pan zaśnie…”. Na studiach działał w kabarecie “LOŻA 44”, był jednym z jego twórców. Potem były inne kabarety i teatry. Pisze teksty piosenek, wiersze, sztuki teatralne i muzykę do swoich i obcych tekstów. Pracował jako szef anestezjologii w Zamościu do 1990 roku. Potem poszedł do Biłgoraja, żeby tam stworzyć oddział anestezjologii, którego Biłgoraj nie miał. Jak już tam ugrzązł – to siedzi w Biłgoraju po dzień dzisiejszy. Pracuje też w szpitalu w Szczebrzeszynie. Tam zbierają mu na jeden dzień takich pacjentów do operacji, którzy mogą poczekać. I tak za jednym zamachem robi 6 – 8 operacji, czasem przez całą noc do rana. Znieczula też w Zamościu w gabinecie stomatologicznym osoby niepełnosprawne – głównie dzieci. On usypia, a dentyści za jednym zamachem leczą co trzeba i wyrywają co trzeba. Dojeżdża z Zamościa do Biłgoraja 52 kilometry. Szczebrzeszyn jest “po drodze”.

Facebook