Jesteśmy dosłownie na minuty przed katastrofą

fot. Lech Mucha, archiwum własne

Dziura pokoleniowa dotyczy wszystkich grup personelu medycznego. Przez wszystkie lata lekarze byli traktowani przez wszystkie kolejne rządy jak chłopcy do bicia. Gdy tylko coś się działo, stosowano retorykę „pokaż lekarzu, co masz w garażu”, żeby zwalić winę na nas, żeby przekonać społeczeństwo, że protesty dotyczą tylko pieniędzy. Mógłbym podać przykład – i to całkiem niedawny – sytuacji, w której telewizja publiczna wyemitowała świadomie materiał pokazujący nieprawdę o konkretnych lekarzach rezydentach, by ich zdyskredytować. Lata temu minister sprawiedliwości publicznie ferował wyrok w sprawie lekarza zupełnie za nic mając domniemanie niewinności. Zupełnie zaniedbano pielęgniarki, przede wszystkim pod względem finansowym. Ja się serio dziwię, że tak wielu z nich jeszcze w ogóle się chce przyjść do pracy, tak ciężkiej, tak odpowiedzialnej, za tak liche wynagrodzenie. Doprowadzono do tego, że lekarze wyjeżdżają (nie tak dawno od przedstawicieli obecnej władzy usłyszeliśmy: „niech jadą”) a młode dziewczyny nie garną się do pracy jako pielęgniarki. Problemu kadrowego nie załata się w krótkim czasie żadnymi pieniędzmi. W miarę odchodzenia na emeryturę fachowców, dziura zamieni się w przepaść. Będzie coraz mniej takich, co potrafią wyciąć żołądek, albo jelito grube.

Z Lechem Muchą chirurgiem z wieloletnim stażem, autorem książki „Chirurdzy. Opowieści prawdziwe” rozmawia Anna Ruszczyk.

Co było główną motywacją do tego, aby napisać książkę „Chirurdzy. Opowieści prawdziwe”?

Stephen King napisał w swojej książce Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika, że aby napisać książkę, trzeba najpierw tysiąc książek przeczytać. Ja przeczytałem w życiu bardzo dużo książek, w tym ze trzy poradniki, jak pisać książki. Od wczesnego dzieciństwa mnie i mojej siostrze czytała babcia, która była emerytowaną nauczycielką. Do dziś pamiętam, że czytała nam Moją lwią rodzinę autorstwa Joy Adamson. Pamiętam dokładnie, jaką książkę przeczytałem jako pierwszą samodzielnie. Byli to Astronauci, Stanisława Lema. Później czytałem wszystko, co miało SF, czyli skrót od science fiction, na okładce. Następnie przyszedł Sienkiewicz. Jego Trylogię czytałem kilka razy. Tak samo Tolkiena. Diunę, Herberta też czytałem kilka razy. Jak się słucha dużo muzyki, chce się grać. Jak się dużo czyta, chce się pisać. Szczególnie czytanie fantastyki naukowej bardzo pobudzającej wyobraźnię, powoduje taką chęć. Po kilku różnych próbach, jeden z niedoszłych wydawców, do których wysłałem maszynopis książki wydanej później przez wydawnictwo eSPe pod tytułem Biała Plama, zaproponował mi napisanie czegoś, co dotyczy mojego zawodu. Spróbowałem. Wymyśliłem sobie taką dziwną formę książki: literaturę faktu, łączącą przeżycia moje i moich licznych koleżanek i kolegów z pracy, z historią medycyny, która sama w sobie jest niezwykle fascynująca. Tak więc pisanie wynikało z czytania. Napisanie czegoś o chirurgii, było pomysłem wydawcy, który zresztą później wystawił mnie do wiatru i nie wywiązał się z obietnicy wydania książki. Około roku straciłem, zanim się zorientowałem, że mnie zwodzi. Dopiero dzięki znakomitej współpracy z wydawnictwem eSPe, udało mi się ją wydać.

Dlaczego praca „chirurga powiatowego” jest uznawana za specyficzną?

Książka Chirurdzy. Opowieści prawdziwe nosiła roboczy tytuł „Chirurg powiatowy”. Fachowcy od marketingu z wydawnictwa eSPe przekonali mnie, że – jakkolwiek ten tytuł jest bardzo dobrze objaśniony i uzasadniony w tekście – to jednak określenie „powiatowy” niezbyt dobrze się kojarzy. I dlatego został zmieniony. Myślę, że oni wiedzieli co robią, chociaż ja się uważam za chirurga powiatowego. A kto to jest „chirurg powiatowy”? To taki ktoś, kto działa na pierwszej linii chirurgicznego frontu. Nie ma za sobą zaplecza dostępnego lekarzom w klinikach. To rzemieślnik. Ktoś, kto musi umieć wszystkiego po trochu. Dużo chirurgii, trochę ortopedii, ciut interny, nieco pediatrii. Specyfika zawodu wykonywanego w terenie, jest inna, niż w większych miastach i ośrodkach. Chirurdzy powiatowi są najczęściej bardzo wyoperowani (tak się mówi, o ludziach mających wprawę w operowaniu) w zwykłych operacjach, których w chirurgii powiatowej wykonuje się dziesiątki i setki. Może nie umiemy przeszczepiać wątroby, ale za to wyrostki robaczkowe, przepukliny, pęcherzyki żółciowe i wiele innych często spotykanych zabiegów mamy nieźle ogarnięte. Dlatego też, gdyby przyszło mi poszukać miejsca, by samemu dać się zoperować, to w takich codziennych sprawach jak te, wyżej wymienione, nie szukałbym pomocy w klinice, tylko w jakimś zwykłym, miejskim, albo powiatowym szpitalu. U któregoś z moich powiatowych, albo miejskich kolegów.

Leczenie ludzi to sztuka czy rzemiosło?

Jeśli mowa o lekarzach zabiegowcach, to zdolności manualne, rzemieślnicze, odgrywają dużą rolę. Chirurdzy muszą mieć sprawne ręce i wprawę, jak dobrzy rzemieślnicy. Element sztuki w chirurgii wynika z bardzo dużej różnorodności tego, co robimy. Po pierwsze, operujemy różne narządy, od czubka głowy po koniec palców u nóg. Ale co ważniejsze, nawet w ramach jednego operowanego narządu, zmienność osobnicza, czyli różnice pomiędzy poszczególnymi ludźmi są takie, że o sztampie nie ma mowy. Często potrzeba finezji, odejścia od najczęściej stosowanych technik i przystosowania się do rzeczywistości. Bardziej ogólne mówiąc o medycynie, nie tylko o chirurgii, od początku istnienia medycyny uważano ją za sztukę. W dzisiejszych czasach sztuki jest coraz mniej. Zastępuje ją nauka, pod postacią zasad EBM, czyli „medycyny opartej na faktach” (Evidence Based Medicine). Medycyna oparta na wynikach obiektywnych badań naukowych, a nie na przekonaniu, intuicji itp. Sztukę i przeczucia zastępują algorytmy postępowania, w których coraz większą rolę odgrywają maszyny i sztuczna inteligencja. Uważa się, że w sferze diagnostyki sztuczna inteligencja już wygrywa z człowiekiem. Rola maszyn szczególnie widoczna jest właśnie w sferze diagnostyki. Dziś bez ultrasonografu w gabinecie, czułbym się jak bez ręki. Bez tomografów, rezonansów, PET-ów, skuteczność późniejszego leczenia była by znacznie mniejsza. Coraz mniej jest sztuki w medycynie.

fot. Lech Mucha, archiwum własne

Co jest dla chirurga sukcesem a co porażką?

Mój pierwszy szef, ordynator oddziału chirurgii ogólnej, na którym pracowałem od 1994 roku mawiał, że: „w chirurgii nie liczą się tłumaczenia, tylko efekty”. Mówił tak zwłaszcza wtedy, jak tłumaczyliśmy jakieś nasze niepowodzenie obiektywnymi trudnościami lub nieprzewidywalnymi i niemożliwymi do uniknięcia powikłaniami. W codziennym rozumieniu tego słowa, sukcesy i porażki chirurgów są tym samym co sukcesy i porażki innych ludzi, lekarzy i nie-lekarzy. Skuteczne działanie, wykonanie swego zadania, wygrana, to miara sukcesu chirurga, tak jak strażaka, inżyniera i tenisisty. Ale specyfika zawodu chirurga pozwala na osiągnięcie naprawdę niezwykłej satysfakcji. Możemy doświadczyć poczucia niezwykle dobrze wykonanego obowiązku. Po skutecznej operacji uwięźniętej przepukliny, wychodząc z sali operacyjnej o trzeciej w nocy, pomimo tego, że jeszcze dwie godziny wcześniej klęło się w myślach, zarówno pacjenta, który łaził z przepukliną dziesięć lat, zamiast dać się planowo zoperować zanim ta przepuklina zaczęła „trzeć o asfalt”, a także przeklinając los, który sprawił, że musiała mu ona uwięznąć akurat dziś, kiedy ja mam dyżur, odczuwa się nieporównywalne z niczym zadowolenie, że się udało. Choć, może słowo „udało”, nie jest tu dobrze zastosowane. W znakomitej większości przypadków, to nie ma nic wspólnego z „udaniem się”, a jest to rutynowe działanie, przemyślane, wyuczone i stosunkowo skuteczne. Niemniej to się właśnie czuje. „Kurczę, fajnie poszło”. „Było ciężko, worek przepuklinowy olbrzymi, wrota przepukliny wąskie, jelito sine, wszystko ze wszystkim pozrastane jak cholera, przez te dziesięć lat łażenia z przepukliną, ale dałem radę”. Tak sobie człowiek myśli wtedy i tak też potem opowiada to szefowi i kolegom na porannym raporcie. Gorzej, jeśli wychodząc z bloku już się wie, że na izbie przyjęć czeka trzech następnych pacjentów, kto wie co im jest, jest środek nocy, a jutro po dyżurze od rana do popołudnia poradnia. A pojutrze następny dyżur. W szerszym znaczeniu słowa, sukces chirurga, to całe zawodowe życie. Jeśli było spełnione, jeśli ma się za sobą tysiące operacji (w znakomitej większości nasze operacje są udane, a pacjenci przeżywają), to spogląda się wstecz z poczuciem sukcesu. Porażki są bolesne. Zespolenie jelitowe, które zrobiliśmy, się rozlazło i stolec rozlał się pacjentowi do brzucha. I trzeba było go otworzyć powtórnie i tym razem wyłonić sztuczny odbyt, bo takie były tam warunki. Żółć w drenie po cholecystektomii. Co świadczy o uszkodzeniu dróg żółciowych. Uszkodzenie moczowodu, który gdzieś się napatoczył, przy operacji wycięcia raka jelita grubego. Dziesiątki takich powikłań, zarówno będących efektem naszych błędów, jak i zupełnie niezawinionych przez nikogo. To nasze porażki. Statystycznie jest ich niedużo, znacznie mniej niż tych pojedynczych sukcesów, ale bolą. Reasumując, przyjdzie mi się na starość zgodzić z moim pierwszym szefem, że nie liczą się tłumaczenia, a sukces w chirurgii mierzony jest efektem naszego działania. Ilością ludzi, którzy wyszli z naszych rąk zdrowsi.

Dlaczego lubi Pan operować wyrostki robaczkowe?

Appendectomia, czyli wycięcie wyrostka robaczkowego, to jest taki sztandarowy zabieg w chirurgii ogólnej. Bardzo często jest to pierwszy zabieg z otwarciem jamy brzusznej, który wykonuje młody chirurg jako operator w trakcie procesu kształcenia. Wcześniej robi się mniejsze zabiegi, może nawet niektóre trudniejsze, mnóstwo się asystuje, ale jak już szefowie pozwolą na otwarcie brzucha i wycięcie wyrostka robaczkowego, oczywiście w asyście i pod okiem kogoś doświadczonego, to jakby przekroczyło się pewien próg wtajemniczenia. Wyrostki robaczkowe lubię też podawać jako przykład na słuszność Teorii Ewolucji. Uważa się, że jest to narząd całkiem niepotrzebny człowiekowi do szczęścia (niżej podpisany nie ma wyrostka od dziewiętnastego roku życia). Jest pozostałością po naszych dalekich, roślinożernych zwierzęcych prakuzynach. Dziś go nie potrzebujemy, a jednak przed pojawieniem się na świecie chirurgów, którzy umieją go wyciąć, 20% tych pacjentów, którzy zapadli na zapalenie wyrostka robaczkowego umierało. Biorąc pod uwagę, że zachorowalność na ostre zapalenie wyrostka robaczkowego w całej populacji wynosi, według różnych źródeł nawet 30%, ten niepotrzebny do życia narząd kosztował życie milionów ludzi w naszej historii. Czemu zatem nie zaniknął całkiem? Prawdopodobnie dlatego, że jego stopniowy zanik, wiąże się ze zmniejszaniem jego średnicy, co z kolei zwiększa ryzyko jego zatkania i zapalenia, które – jak wiadomo – powoduje kłopoty. Mechanizmy ewolucji w pigułce. Przy okazji powiem też, że Teoria Ewolucji, jest jedną z najlepiej udokumentowanych i udowodnionych teorii naukowych i, moim zdaniem, powinno się mówić o Prawie Ewolucji, ponieważ jej zasadom i mechanizmom podlega nie tylko natura, ale i świat nieożywiony, w tym wytwory rąk ludzkich. Ale to temat na inną, obszerną dyskusję.

fot. Lech Mucha, archiwum własne

Z jakimi wyzwaniami, wyrzeczeniami i problemami musi na co dzień mierzyć się chirurg?

Chirurgia, a szczególnie chirurgia ogólna to trudny fach. Zawód obciążający fizycznie i psychicznie. Wymaga bardzo szerokiej wiedzy, umiejętności manualnych, odporności psychicznej, umiejętności radzenia sobie ze stresem i presją czasu, wymagający zdolności podejmowania szybkich decyzji, pracy w zespole, wyrobienia sobie zarówno umiejętności podporządkowania się jak i przewodzenia, i oczywiście odporności na widok krwi. Żeby zostać chirurgiem trzeba wielu lat nauki teorii i ćwiczenia umiejętności manualnych. A potem ciężka praca. Wymagająca, poza wszystkim innym, spędzania części życia poza domem, z dala od rodziny. Ja na przykład, przez pierwsze piętnaście lat mojej pracy nigdy nie spędziłem w domu całych świąt Bożego Narodzenia ani Wielkanocy. Przez piętnaście lat zawsze co najmniej jeden, a czasem więcej dyżurów w okresie świątecznym musiałem solidarnie wziąć. Przez pierwsze lata mojej pracy na oddziale chirurgii osiem, dziesięć dyżurów miesięcznie było normą. A biorąc pod uwagę, że moja żona też jest lekarzem specjalności zabiegowej, to aż dziw, że udało nam się dorobić dwójki takich udanych dzieci, jakie mamy. Z tym, że w obu przypadkach, gdy rodziły się moje dzieci, ja byłem na dyżurze.

Jak ocenia Pan aktualną kondycję służby zdrowia?

Jesteśmy dosłownie na minuty przed katastrofą. Za następnym zakrętem torów na nasz pociągu czeka zerwany most i przepaść. Ja studiowałem w latach 1987-93, a więc w latach transformacji ustrojowej. Pracując od 1993 roku, praktycznie w każdej możliwej formie, to znaczy w lecznictwie ambulatoryjnym i zamkniętym, publicznym i prywatnym, „na Kasę Chorych”, „na NFZ” i komercyjnie, z ludźmi ubezpieczonymi i nieubezpieczonymi, osobiście widziałem wszystkie przemiany. Część z nich miała dobry kierunek, część była krokiem wstecz. Dziś nasza ochrona zdrowia jest całkiem inna niż trzydzieści lat temu, nie ma się co spierać, ale najgorszym z wielu zaniedbań ostatnich lat, jest problem kadrowy. Dziura pokoleniowa dotyczy wszystkich grup personelu medycznego. Przez wszystkie lata lekarze byli traktowani przez wszystkie kolejne rządy jak chłopcy do bicia. Gdy tylko coś się działo, stosowano retorykę „pokaż lekarzu, co masz w garażu”, żeby zwalić winę na nas, żeby przekonać społeczeństwo, że protesty dotyczą tylko pieniędzy. Mógłbym podać przykład – i to całkiem niedawny – sytuacji, w której telewizja publiczna wyemitowała świadomie materiał pokazujący nieprawdę o konkretnych lekarzach rezydentach, by ich zdyskredytować. Lata temu minister sprawiedliwości publicznie ferował wyrok w sprawie lekarza zupełnie za nic mając domniemanie niewinności. Zupełnie zaniedbano pielęgniarki, przede wszystkim pod względem finansowym. Ja się serio dziwię, że tak wielu z nich jeszcze w ogóle się chce przyjść do pracy, tak ciężkiej, tak odpowiedzialnej, za tak liche wynagrodzenie. Doprowadzono do tego, że lekarze wyjeżdżają (nie tak dawno od przedstawicieli obecnej władzy usłyszeliśmy: „niech jadą”) a młode dziewczyny nie garną się do pracy jako pielęgniarki. Problemu kadrowego nie załata się w krótkim czasie żadnymi pieniędzmi. W miarę odchodzenia na emeryturę fachowców, dziura zamieni się w przepaść. Będzie coraz mniej takich, co potrafią wyciąć żołądek, albo jelito grube.

W jaki sposób chirurdzy radzą sobie ze stresem, niepowodzeniami i wypaleniem zawodowym?

Różnie. Dobrze i źle. Jedni klną przy stole, wrzeszczą na asystę i instrumentariuszki i piją po pracy, wpadając w alkoholizm, inni grają w golfa, na instrumentach muzycznych, śpiewają, jeżdżą po świecie, malują, piszą książki. Ja sam amatorsko muzykuję. To bardzo pomaga. Zwłaszcza ta „amatorskość”. Mogę sobie grać to, co mi się podoba, co lubię, a nie to, co mi każe kapelmistrz. I dopiero wtedy, gdy zacząłem nagrywać własne wykonania, z myślą, żeby umieścić je dla zabawy w sieci, zdałem sobie sprawę, jak trudno jest wykonać jakiś utwór bezbłędnie. Jak wielką pracę musi w uzyskanie perfekcji wykonania włożyć zawodowy muzyk. Ile to wymaga godzić spędzonych przy instrumencie. Między chirurgami, a muzykami są znaczące podobieństwa. Jedni i drudzy muszą mieć wybitną koordynację ruchową. Ale my, w odróżnieniu do muzyków, mamy znacznie większą dowolność wykonania ruchu w czasie. Nie musimy zgrać się z orkiestrą, ani z metronomem. Nie musimy trafić z dźwiękiem w konkretny ułamek sekundy, razem z całą orkiestrą. Mamy większe pole manewru. Mam kolegów kolekcjonujących broń palną, współczesną i czarnoprochową. Szczególnie z czarnoporchową jest mnóstwo zabawy – ładowanie odprzodowe, osobno proch, osobno kule. Strzelnica w oparach prochu dymnego. Potem rozbieranie i czyszczenie broni. Mam kolegów jeżdżących offroad-owo samochodami. Innych grających regularnie w brydża. Doktor Sebastian Kawa, z zawodu ginekolog, jest wielokrotnym mistrzem szybownictwa. Doktor Kuba Sienkiewicz, neurolog, zyskał sławę jako lider zespołu Elektryczne Gitary. Możliwości jest nieskończenie wiele.

Jaką drogę należy przejść, aby być dobrym i cenionym w tej dziedzinie medycyny?

Profesor Bielecki, były konsultant krajowy z chirurgii powiedział na jednym z wykładów, że statystycznie najczęściej chirurgami zostają mężczyźni, spod znaku lwa. Ja akurat spełniam te warunki, choć ani trochę nie wierzę w horoskopy. Znam też bardzo dobrych chirurgów spod innych znaków zodiaku oraz kobiety świetnie radzące sobie w tym zawodzie. Powiedzieliśmy już wcześniej, że chirurg oprócz wiedzy teoretycznej musi być „wyoperowany”, to znaczy musi mieć bardzo sprawne ręce, doskonałą koordynację oko-ręka, najlepiej, żeby miał widzenie stereoskopowe. Gdybyśmy – jak tenisistów – chcieli „trenować” małych chirurgów od wczesnej młodości, to na pewno dobrym sposobem by było ćwiczenie zdolności manualnych poprzez granie na instrumentach, albo zajęcia plastyczne, malowanie, rzeźbienie, układanie origami. Jak już mówiłem, trochę gram na fortepianie i gitarze. Instrumenty klawiszowe wyrabiają koordynację oko-ręka, dzięki grze na fortepianie nie muszę patrzeć na to co robię, co doskonale sprawdza się w laparoskopii, gdzie operujemy w brzuchu, a patrzymy na monitor, a także przy wykonywaniu badań endoskopowych. Gitara z kolei, bardzo rozwija zdolności manualne niedominującej ręki. Gitarzysta ma ją bardzo sprawną, ponieważ odgrywa ona w grze na gitarze rolę trudniejszą od dominującej. Zdolności chirurgiczne szczególnie przydatne w laparoskopii rozwijają również gry komputerowe. To jeśli chodzi o sferę ciała. Jeśli przejść do sfery ducha, to są pewne cechy, których kształtowanie jest trudne, lub niemożliwe. Na przykład zdolność do podejmowania szybkich decyzji w stresie. Ale można i trzeba kształtować postawy moralne. Wszyscy lekarze, zabiegowcy też, powinni się cechować wysoką etyką. I tego już można się nauczyć, albo można zostać nauczonym. Trzeba lubić ludzi. Wszystkich. Widzieć człowieka w człowieku. W każdym. Wtedy praca z człowiekiem daje satysfakcję.

fot. Lech Mucha, archiwum własne

Często ma Pan kontakt z ludźmi będącymi u kresu życia, ciężko chorymi. Zastanawia mnie czy śmierć pacjentów staje się dla lekarzy czymś naturalnym, niewzbudzającym emocji?

Śmierć, choć z oczywistych powodów wzbudza ona sporo emocji, z samej swej istoty jest czymś naturalnym i my, lekarze wiemy o tym najlepiej, Kardynał Ratzinger powiedział kiedyś, że poprzez śmierć w życie człowieka wkracza metafizyka. A metafizyka, to coś dla nas nieosiągalnego. Niezbadanego i niebadalnego. Przy tej okazji, jeśli już mówimy o śmierci, chciałbym zwrócić się do czytelników z apelem. Proszę Państwa, byście zrozumieli, że my nie jesteśmy w stanie zapobiec śmierci. Nie jesteśmy cudotwórcami. Ludzie umierali, umierają i będą umierać, pomimo postępów medycyny. Nie uratujemy wszystkich, a właściwie, to w ostatecznym rozrachunku nie uratujemy nikogo. Odwlekamy tylko w czasie to, co nieuniknione. Zrozumienie, przyjęcie do świadomości nieuniknionego, pomaga w tym, by pozwolić najbliższym odejść. By w odpowiednim momencie zaprzestać uporczywej terapii. Trudności w przyjęciu do wiadomości, że życie ojca, czy matki zbliża się do końca zdarza się dość często samym lekarzom. Ludzie wierzący, jak ja, znajdują pociechę w przekonaniu, że śmierć nie jest końcem egzystencji w ogóle, a tylko końcem jej ziemskiego, fizycznego etapu. Ludziom niewierzącym współczuję. A czy w nas lekarzach wzbudzają emocję umierający pacjenci, z którymi nie jesteśmy związani rodzinnie, ani przyjacielsko? To zależy w dużej mierze od specjalności. Interniści, chirurdzy, anestezjolodzy, urazowcy, lekarze jeżdżący karetkami, muszą się do śmierci pacjentów przyzwyczaić bardziej i szybciej niż powiedzmy okuliści, czy dermatolodzy, gdzie zgony pacjentów nie zdarzają się zbyt często. Zbyt osobisty stosunek do pacjenta może nawet przeszkadzać. Dlatego nie praktykuje się, chyba, że nie ma innego wyjścia, operowania swojej rodziny. Z drugiej strony – nawet mnie, pracującemu ćwierć wieku na chirurgii, śmierć wielu pacjentów, których byłem świadkiem, zapadła głęboko w pamięci. Jak pisałem, w jednym z rozdziałów Chirurgów, do dziś pamiętam imię chłopczyka, którego przywieziono nam do szpitala właściwie już martwego, wskutek niefrasobliwości opiekunów i zbiegu niekorzystnych okoliczności. Minęło wiele lat, a ja wciąż pamiętam jak miał na imię.

O czym myśli chirurg przygotowujący się do trudnej operacji?

Mogę mówić tylko za siebie. Ja najczęściej się po prostu bałem. Odczuwałem normalny strach przed tym co mnie spotka. Przed możliwymi trudnościami technicznymi, trudnymi warunkami w brzuchu. Nietypowo przebiegającymi naczyniami krwionośnymi. Przed tym, że mogę się pomylić, źle ocenić sytuację albo w jakiś inny sposób nie sprostać zadaniu. Oczywiście wiele zależy od konkretnych warunków. Dobry, doświadczony asystent, zmniejsza strach i obciążenie stresem odczuwane przez operatora. Inaczej operuje się ze sprawdzonym, doświadczonym kolegą, inaczej z młodziakiem. A jeszcze inny rodzaj strachu odczuwa się, asystując młodziakom. Gdy specjalista chirurg asystuje młodszemu koledze, który jest w trakcie specjalizacji, to chociaż ten ostatni jest operatorem, za efekt (a przypominam, że w chirurgii liczą się efekty, a nie tłumaczenia) odpowiada ten starszy. To nie jest łatwa rola, uczyć chirurgii innych.

Czy na sali operacyjnej zdarzają się jakieś zabawne momenty albo sytuacje, które dla ludzi niepracujących w służbie zdrowia, brzmiałyby niewiarygodnie?

Sala operacyjna to dla zwykłego człowieka inny świat. Obcy, groźny, taki, z którego jak najszybciej chce się wyjść. Pacjent na chwile przed znieczuleniem jest wystraszony. Muszę też powiedzieć, choć nie podam przykładów, że zdarza nam się rzucić takim żartem, że laik mógłby pomyśleć, że jesteśmy zupełnie pomyleni i nienormalni. Sporo jest też żartów branżowych, niezrozumiałych dla laików. Jeśli chodzi o historie niewiarygodne, to jest taką historią zdarzenie, które miało miejsce wiele dziesięcioleci temu, w maju 1961 roku, na dalekiej północy. Radziecki lekarz, pochodzący z Syberii, Leonid Rogozow, sam sobie wyciął wyrostek robaczkowy. Będąc odciętym od pomocy rozpoznał tę chorobę u siebie i nie mając wyjścia, z pomocą niezwiązanych z medycyną techników ze stacji polarnej, w której się znajdował, wykonał u siebie ten zabieg. Przeżył operację i zmarł dopiero w latach dziewięćdziesiątych, z powodu nowotworu żołądka. Z kolei najbardziej niewiarygodna historia chirurgiczna, o której sam słyszałem, nie wydarzyła się na sali operacyjnej. Nie wiem, czy wszyscy czytelnicy w to uwierzą, ale znam osobiście chirurga, który we własnym domu, w miejscowym znieczuleniu, które najpierw sam sobie zaaplikował podając sam sobie zastrzyk dookoła miejsca operowanego, usunął sobie kilka kaszaków z własnego worka mosznowego. Sam nie wiem, który z tych chirurgów był odważniejszy: Polak ze Śląska, czy Rosjanin z Syberii.

Możemy spodziewać się kolejnych tomów historii z sal operacyjnych?

Następna książka o medycynie, w tym chirurgii, jest już w dużym stopniu napisana. Jest na etapie wstępnej redakcji. Zostanie najpewniej wydana w przyszłym roku, przez to samo wydawnictwo, które wydało trzy poprzednie książki, czyli Wydawnictwo Ojców Pijarów eSPe. Będzie inna w swej formie, niż Chirurdzy, ale mam nadzieję, że się spodoba czytelnikom.

Jakich zmian wymaga współczesna chirurgia i czego powinniśmy życzyć chirurgom?

Samym chirurgom należy życzyć tego, by mogli spokojnie pracować za godziwe pieniądze, by nie musieli niezasłużenie bać się prokuratorów, by nie musieli gonić z jednego miejsca pracy do drugiego, a po dyżurze, by mogli pójść na golfa, czy co tam kto lubi, a nie do kolejnej poradni po tym, jak w nocy operowali uwięźniętą przepuklinę, wyrostek albo niedrożność przewodu pokarmowego. I by nigdy albo przynajmniej jak najrzadziej musieli operować chorych będących ofiarami przestępstw. Życzyłbym sobie też tego, by nie marnowano mojego czasu na wypisywanie mnóstwa niepotrzebnych danych, na wypełnianie, czy to w realu, czy w sieci, różnych formularzy itd. To skraca czas, jaki mogę poświęcić choremu. Polska chirurgia wymaga młodych adeptów tej sztuki, kontynuatorów, a żeby ich przyciągnąć, nie wolno utrudniać specjalizacji, a to się u nas dzieje. O tym, jak nonsensownie utrudnia się kształcenie lekarzy w Polsce, wszystkich, nie tylko chirurgów, mógłbym napisać osobny rozdział i chyba tak właśnie zrobię w następnej książce o chirurgii. I to nie jest już wina polityków, albo nie tylko ich, ale z całą pewnością jest to wina naszego środowiska. Tej części lekarzy, którzy mają na kształcenie młodych wpływ.

Dziękuję za rozmowę

Facebook