Widzisz, Policja nie jest od tego, aby było bezpiecznie, ale jest dla statystyki. Ona jest sensem istnienia Policji.

Mariusz Jaszczuk , źródło fot. archiwum własne

Druga część wywiadu z Mariuszem Jaszczukiem, byłym funkcjonariuszem Policji, który służył w pionie Prewencji i Wydziale Kryminalnym.

W lipcu bieżącego roku udzieliłeś mi niezmiernie interesującego wywiadu, który cieszył się ogromnym zainteresowaniem. Opowiadałeś między innymi o początkach służby w Policji, o tym jak to naprawdę jest w Wydziałach Kryminalnych oraz OP. Wspominałeś ciekawe zdarzenia z którymi zetknąłeś się w trakcie służby. Jedne były zabawne, inne znowu tragiczne. Ponieważ tego typu opowieści nigdy dość, chciałabym abyśmy ponownie odbyli podróż do przeszłości. Wróćmy na moment do lat 90. Kolejne wspomnienie, które pomimo znaczącego upływu czasu wciąż tkwi w Twojej pamięci.

Zimą, gdzieś na przełomie 1991 a 1992 roku, nasza kompania została oddelegowana do Warszawy celem wsparcie tamtejszej Policji w zwykłych służbach prewencyjnych. Bardzo ciekawe doświadczenie. Warszawa przywitała nas bardzo sympatycznie. Na murze, już na terenie Pragi, zauważyliśmy w czasie jazdy stary napis „ZOMO Pionki = gestapo”. Cóż za wyróżnienie. I do tego jeszcze w tak legendarnym miejscu. O ile dobrze pamiętam, spędziliśmy w stolicy 6 albo 7 tygodni. Skoszarowani byliśmy w jednostce OP na ul. Stalingradzkiej. Ja z moją drużyną załapałem się na służby patrolowe na terenie Dworca Centralnego PKP. Koledzy pełnili służby w różnych miejscach. Przeważnie jednak kierowali nas do ochrony tak strategicznych punktów, jak ambasady konsulatu oraz szkoły: amerykańska i francuska. Sytuacja międzynarodowa przełożyła się na lokację naszych służb. Służba na Dworcu Centralnym zapadła mi w pamięci głównie przez dwa zdarzenia.

Jakie?

Pierwsza służba na terenie dworca. Zaczynamy, stoimy w sześciu w hali głównej, przy wejściu. Na zewnątrz stoi grupka podejrzanych typów, z wyglądu złodzieje. Od razu rzucają się nam w oczy. Co rusz któryś z tej grupki się odłączał, wchodził do hali. Wszyscy bacznie nas obserwowali. My ich a oni nas. Nagle jeden z grupki, w wielkim futrze podchodzi pewnym krokiem do nas i krzyczy: „Cześć chłopaki!” Odpowiada mu któryś z nas spokojnym „Dzień dobry”. A typ, bez owijania w bawełnę, wali prosto z mostu coś mniej więcej tej treści, ilu nas jest i po ile chcemy na łba, żeby im nie przeszkadzać w robocie i nie kręcić się za bardzo po dworcu. A jakby któryś wpadł, to żeby pomóc się z tego wykaraskać. Spokojnie słuchamy. Ktoś poprosił, żeby powtórzył. Powtórzył dokładnie to samo. Mnie zatkało. Po kolegach widać było podobną reakcję. Prawdopodobnie dzisiaj mężczyzna zostałby zatrzymany i doprowadzony do jednostki Policji celem przeprowadzenia czynności w kierunku próby przekupstwa. Cóż, czasy były inne a i młoda krew nie woda. Bez jakichkolwiek ustaleń między nami, wszyscy jak jeden mąż wyciągnęliśmy pały szturmowe (od kierownictwa dostaliśmy wyraźne polecenie, by w celach prewencyjnych właśnie te pałki brać na wyposażenie). W otoczeniu pasażerów oczekujących na pociągi, taksówkarzy z postoju przy dworcu i całego tłumu innych gapiów urządziliśmy porządny wpierdol. Najpierw temu w futerku a potem wzięliśmy się za jego kolegów przed wejściem. Było to użycie środków przymusu bezpośredniego poprzez łomot niemal na oślep. Nie powiem, na twarzach części gapiów widać było uśmiech. Ostatecznie panowie poddani obróbce opuścili teren dworca. Drugiego podejścia nie było. A my parę minut potem dostaliśmy gratisowe smażone kiełbaski od właściciela jednej z budek gastronomicznych. Z podziękowaniem za zrobienie porządku. Na drugi dzień, gdy rozpoczynaliśmy służbę, nasi znajomi złodzieje znowu stali przed wejściem. Oddelegowany pajac w futrze wszedł do hali, ale już bardzo niepewnym krokiem. Stanął w bezpiecznej odległości i zapytał: „To jak będzie?” Nasze wyraźne ustne polecenie: „Wypierdalaj!” ustaliło reguły gry na pozostałe tygodnie naszej jurysdykcji na terenie Dworca Centralnego. Rozpoczęcie kolejnych naszych służb wyglądało tak samo – my wchodziliśmy na teren, złodzieje wychodzili. Raz któryś coś burknął w naszą stronę, ale parę pał na tułów sprawiło, że od następnego dnia słyszeliśmy jedynie grzeczne „Do widzenia”. Ludzie pracujący na terenie dworca darzyli nas ogromną sympatią. Byliśmy częstowani obiadami, ciastkami. A i po powrocie do jednostki było coś do wypicia na lepszy sen. I tylko głupio było słuchać, że szkoda iż nie ma nas tam 24 godziny.

A drugie zdarzenie?

Drugie zdarzenie też było ciekawe, ale dzisiaj zapewne byłoby końcem naszej kariery a finał miałoby przed sądem. Przez kilka dni naszą uwagę zwracał młody człowiek z plecakiem, który kręcił się przeważnie w okolicy toalet na terenie dworca, tam zawsze gromadzili się narkomani. Zaczęło się mówić wtedy o HIV-ie. Interwencje wobec ćpunów nie należały do ulubionych. Wspomniany młodzieniec też wyglądał na narkomana, ale wyższej klasy. Domyślaliśmy się, że handluje narkotykami. Ci przy dworcowych kibelkach stanowili target wyłącznie na „kompot”. Gościa wylegitymowaliśmy, sprawdziliśmy w kartotece, czy nie jest poszukiwany. Przetrzepaliśmy mu kilka razy plecak. Zawsze miał przy sobie kilka działek „kompotu” ale w tamtych czasach praktycznie nic z tym nikt w firmie nie chciał zrobić na papier. Nakazywaliśmy mu spieprzać z terenu Dworca ale on wracał jak bumerang. Wiadomo, biznes. Feralnego dnia znowu pojawił się na dworcu. Zobaczyliśmy go w hali głównej i tu od razu postanowiliśmy ukrócić jego interesy. Kolejne legitymowanie, zawartość plecaka poleciała na podłogę. Tradycyjnie strzykawki z działkami narkotyku. Na miejscu wszystko doszczętnie zniszczyliśmy rozdeptując. Młodzieniec zaczął się stawiać, chyba zdeptany i ubabrany w „kompocie” plecak tak go zbulwersował. Na to tylko czekaliśmy – „szturmówki” poszły w ruch i nastąpiło regularne pałowanie. Wtedy pojawił się przy nas mężczyzna z kobietą. Facet był obcokrajowcem, kobieta zaś Polką. Zaczęła krzyczeć, że jesteśmy oprawcami, bijemy niewinnego chłopca. Na początku próbowaliśmy tłumaczyć powód naszej żarliwej interwencji, ale nikt nas nie słuchał. Mężczyzna w tym czasie z zapałem fotografował całe zajście. Nie mieliśmy wtedy parcia na media. Kolega wprawnym ruchem pałki wytrącił aparat z ręki domorosłego reportera, wspólnie zdeptaliśmy aparat. Sam się otworzył a my pomogliśmy kliszy ujrzeć światło dzienne. Oboje zaczęli nas łapać za mundury. Pan dostał pałką po plecach a pani została za włosy sprowadzona do poziomu podłogi. W tym czasie młodzieniec pozbierał plecak i to, co jeszcze zostało z jego zawartości i ulotnił się. Kobietę z obcokrajowcem zostawiliśmy na miejscu i udaliśmy się w dalszy patrol. Po około godzinie zostaliśmy wezwani do Komisariatu Kolejowego. Tutaj wkurwiony nie na żarty Komendant rzucił nam na biurko krótkie, odręcznie napisane pismo i oświadczył, że pobiliśmy pracownika ambasady Mongolii i tłumaczkę. Kazał nam pisać wyjaśnienia.

Pisanie wyjaśnień było częstą praktyką?

Jedna z pierwszych lekcji co do dokumentacji służbowej nauczyła nas, że nigdy mamy nie pisać wyjaśnień. Wyjaśnienie piszemy wtedy, gdy tłumaczymy się z konkretnych zarzutów. Zaczęliśmy pisać Notatki Służbowe. Najpierw szybko wspólnie ustaliliśmy jedną spójną legendę co do przebiegu wydarzeń – to było rezultatem też lekcji pobieranych od starszych stażem gliniarzy. Legenda była prosta i oczywista, w momencie powstania stała się jedyną prawdziwą i żyjącą dalej własnym życiem wersją wydarzeń. Nauki nie poszły na marne. Otóż: „podjęliśmy próbę zatrzymania znanego nam z widzenia handlarza narkotyków. Mężczyzna i kobieta, z niewiadomych powodów, chcieli udaremnić zatrzymanie. W wyniku szamotaniny aparat fotograficzny spadł na ziemię a cała trójka zbiegła.” Żaden świadek się nie znalazł, bo nikt nie chciał być świadkiem. Po co? Przecież my wracaliśmy tam każdego dnia. W trakcie naszego pisania wpadł do pokoju dowódca Kompanii. Zebrał rozpoczęte notatki, przeczytał. Potem kazał opowiedzieć, jak to było, ale bez ściemniania. Dowódca Kompanii jak ojciec, więc prawdę trzeba mówić. Wysłuchał. Złożył razem nasze notatki, skargę wspomnianych pracowników ambasady. Porwał wszystko i wrzucił do kosza. Sprawę zakończył krótkim stwierdzeniem: „niech spierdalają, biorę to na siebie. Spadać w rejon i, kurwa, trochę więcej wyczucia. Trzeba było go do kibla zaciągnąć i tam mu wpierdolić”. Takie były czasy i tacy przełożeni. Sprawa nie miała żadnego rozwoju. Raz tylko zapytałem dowódcy Kompanii, czy coś się działo z tą skargą. Udzielił mi wyczerpującej odpowiedzi: „Nie interesuj się, bo kociej mordy dostaniesz”. Wszystko jasne. Złodzieje, narkomani, prostytutki. Dworzec Centralny był kopalnią wszelkiej maści syfu, jaki nosi ta ziemia. A służba na nim lekcją pracy policyjnej nie do przecenienia.

Na czym polegały „odwody”?

Jednym z rodzajów działań zbiorowych były tak zwane „odwody”. Nasza jednostka była stawiana w stan alarmu i pozostawała w odwodzie do dyspozycji jednostki nadrzędnej w związku z jakimiś wydarzeniami. Tłumacząc na język polski, alarm i trwanie w odwodzie było w 99 procentach rezultatem „obsrania się” kierownictwa Komendy Stołecznej bądź Komendy Wojewódzkiej. W praktyce wyglądało to na przykład tak: kończyliśmy służbę patrolową na terenie Radomia w piątek o godz. 21. Powrót do jednostki, niektórzy już przygotowani do wyjazdu na przepustki, inni robią plany na wieczór i noc. Przyjazd do jednostki, odprawa po służbie i dowódca Kompanii oświadcza, że przepustki oraz wyjścia są wstrzymane do odwołania i pozostajemy wszyscy do dyspozycji któregoś z Komendantów. Z powodu zapowiedzianego przez kogoś strajku, protestu, manifestacji itp. Siedzimy w jednostce i czekamy na rozkaz wyjazdu. Gdzie? Diabli wiedzieli, bo zakładam, że nasi przełożeni też do końca nie byli pewni. Czas zabijaliśmy gorzałą. Kierowcy, czyli i ja, siłą rzeczy pili mniej. Zazwyczaj nigdzie nie ruszaliśmy, alarm był odwoływany. W innej wersji ogłaszano nam alarm i wraz ze stosownym wyposażeniem jechaliśmy gdzieś zajmując wskazane miejsce w oczekiwaniu na dalsze rozkazy. Parkowaliśmy kolumnę radiowozów w wyznaczonym miejscu i siedzieliśmy tam kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt godzin. Możliwość wyrwania się radiowozem na jakiś objazd rejonu, patrol była zbawieniem wyglądanym z utęsknieniem. Nuda sprawiała, że czas stał w miejscu i wszystkich trafiał szlag. Rzadko odwody kończyły się jakimkolwiek działaniem.

W jaki sposób tego typu zdarzenia wpływały na waszą psychikę?

Młodzi mężczyźni, po miesiącu w koszarach, z dala od domów, nagle byli pozbawiani możliwości wyjazdu na dwa dni na przepustkę, bo jakiejś grupie przyszło do głowy protestować przeciwko czemuś albo w ramach wsparcia czegoś. Ta grupa automatycznie stawała się naszym wrogiem i to bez znaczenia kto to był, przeciwko czemu lub za czym chciał protestować. Rodziła się ślepa nienawiść. Czy to był efekt uboczny tych alarmów czy w pełni świadome działanie naszego kierownictwa, nie wiem do dzisiaj. Ale działało. Jeżeli już byliśmy wysłani do akcji, to efekt był piorunujący. Każdy po drugiej stronie stawał się osobistym wrogiem, bo przez między innymi niego nie mogliśmy pojechać do domu, zobaczyć się z rodziną, dziewczyną. Niektórzy z żoną i dzieckiem. Dlaczego o tym mówię? Zapewne podobnie działał ten mechanizm za czasów ZOMO. Jeżeli jeszcze dodatkowo dochodziła do tego agresja słowna ze strony tłumu, wyzwiska i obelgi, to taka sprawa stawała się bardzo osobista. Dołóżmy do tego rzucane kamienie, butelki czy proce i kulki z łożysk. Nam naprawdę obojętna była polityka, wyznania, ideologie. Był rozkaz i szliśmy. Pamiętam kilka takich akcji, ale nie pamiętam kto i w jakim celu protestował. Jeżeli tłum był spokojny a my nie byliśmy wkurwieni, że od kilkunastu godzin, zamiast jeść kolację u mamy w domu, sterczymy jak debile w jednym miejscu, to nawet było fajnie. Wręcz sympatycznie. Pamiętam takie zabezpieczenie jakiejś manifestacji młodzieży. Grzecznie, bez wyzwisk. Nawet można było pożartować z drugą stroną barykady. Niektórzy nawet poznali dziewczyny i potem umawiali się z nimi.

Zdarzało się, że stawaliście się obiektem nienawiści?

Tak, pamiętam między innymi protest przeciwko likwidacji jednego z dużych zakładów pracy. Zabezpieczaliśmy kordonem jakiś budynek administracji samorządowej. W naszą stronę co rusz leciały wyzwiska, z których „gestapo”, „zomole” czy „bandyci” były najdelikatniejszymi. Bolało to, bo my robiliśmy to, co było naszym obowiązkiem. Ktoś podjął decyzję, by tam nas postawić i ktoś wydał nam polecenie, by nikogo do budynku nie wpuszczać. Na nas skupiała się nienawiść tłumu. Nie, nie byliśmy tępą bez mózgową masą. Bardzo często w wolnym czasie, a nawet już podczas samych działań, rozmawialiśmy o tym, że rozumiemy racje protestujących. Rozważaliśmy, co byśmy zrobili, gdyby po drugiej stronie stali nasi ojcowie lub bracia. To było dla nas bardzo trudne. Tak samo trudne było to lata wstecz dla funkcjonariuszy ZOMO stojących naprzeciw protestujących robotników. Czy ich bronię? Tak, zdecydowanie. Byłem w podobnej sytuacji i wiem, co się wtedy czuje i co dzieje się w człowieku. Podczas wspomnianego protestu pracowników zamykanego zakładu produkcyjnego poleciały w naszą stronę kamienie, butelki, petardy. Czujesz ból, gdy zostałeś trafiony. Widzisz krew płynącą spod przyłbicy kolegi stojącego obok. Zrozumienie dla sprawy tych z tamtej strony barykady znika. Jest złość i nienawiść. Rozkaz, by rozgonić demonstrację uwalnia demony. Tak było w tym przypadku. Wchodziliśmy w tłum i braliśmy odwet za swój ból i kolegów. Pamiętam, jak bijąc pałką krzyczałem, że to za tego skurwysyna, za tego bandytę. Za te wyzwiska. Po takiej akcji nie było powodu do dumy. Nie rozmawialiśmy o tym. Wiele lat później, gdy wspominaliśmy stare czasy, zawsze wesoło wspominaliśmy złodziei z Centralnego, którzy uciekali na nasz widok. O rozpędzaniu tamtego czy kilku innych protestów nie rozmawialiśmy nigdy. Udawaliśmy, że nie było sprawy. Szlag mnie trafia, gdy słucham teraz jak jajogłowi rozprawiają nad brutalnością ZOMO w czasach PRL-u. To nie jest takie proste. Trzeba to przejść, by zrozumieć. Jeżeli naprawdę poznasz wszystkie strony życia, zrozumiesz, że nic nie jest krystalicznie białe bądź dogłębnie czarne. W prawdziwym świecie występują tylko niezliczone odcienie szarości.

Czego można nauczyć się w patrolu?

Poza typowymi dla oddziałów zwartych zajęciami mieliśmy też służby patrolowe na terenie Radomia. Tutaj nauczyłem się roboty na ulicy. Miałem to szczęście, że jako kierowca jeździłem wraz z dowódcą patrolu w dyspozycji oficera Dyżurnego miasta. Drugie szczęście, że mogłem uczyć się pracy od starego gliniarza, który z niejednego już policyjnego pieca chleb jadł. Było wszystko. Zabrakło by niejednej nocy, by to opowiedzieć.

Zacznij.

Pamiętam jak kiedyś oficer Dyżurny polecił nam podjechać na stadion miejski, bo dostał sygnał, że coś tam się dzieje a on nie wie dokładnie co. Pojechaliśmy. Faktycznie działo się. Trwał mecz piłki nożnej jakichś klubów ligi grubo poniżej drugiej a nawet trzeciej. Ktoś dał ciała, nie powiadomiono Policji i ta nie zorganizowała zabezpieczenia. Dyżurny polecił nam pozostać na miejscu i mieć oko na to, co się dzieje. Dwóch gliniarzy na trybunach, gdzie siedzi około setki, jakby to określić, mocno podpitych facetów obserwujących bardzo żenujący pokaz futbolu. Gdyby coś się zaczęło dziać, moglibyśmy ewentualnie wykazać się sprawnością fizyczną w sprincie do najbliższej furtki prowadzącej na zewnątrz stadionu. Poza tym nie mieliśmy ochoty tkwić tam ponad godzinę. Mój dowódca patrolu nauczył mnie wtedy, co robić w takich sytuacjach. Wyłuskał z tłumu trzech gości, którzy wyglądali na najbardziej doświadczonych przez życie. Bardzo grzecznie poprosił ich na bok, gdzie spisaliśmy ich i sprawdzili na „bębnie”. Wtedy jeszcze funkcjonowało to określenie na kartotekę osób poszukiwanych i rejestrowanych przez Policję. Wzięło się stąd, że przed erą komputerów w komendzie stało urządzenie przypominające bęben z alfabetycznie poukładanymi kartami osobowymi. Po tych czynnościach mój dowódca poinformował panów, że jeżeli cokolwiek wydarzy się na stadionie, to my widzieliśmy, że to ich sprawka. Dane mamy, więc problemu z dotarciem do nich i ich rozliczeniem nie będzie. Ta informacja została przez panów przyjęta bez entuzjazmu. W tym momencie awansowali na ochronę imprezy sportowej.

Jak się skończył rozdział w Pionkach?

Cóż, z Pionek wyszedłem cięższy o jedną belkę na pagonach – starszy posterunkowy. A później? Powrót do Lublina i… brak przyjęć do Policji. Raport złożony i czekanie. Dziesięć miesięcy. Regularnie, raz, dwa razy w tygodniu wizyty w kadrach KWP. Po kilku miesiącach wchodziliśmy razem z jednym kolegą po Pionkach jak do siebie. Szef kadr witał nas jak starych znajomych. Oczywiście brak przyjęć, jak to zwykle w tej firmie, obowiązywał tylko tych nieobciążonych genetycznie, czyli bez narośli na plecach. Moja mama była już na emeryturze, ale znajomości pozostały. Nigdy nie proponowała mi pomocy a ja o nią nie prosiłem. Nic mi łatwo nie przychodziło w życiu, więc i teraz uzbroiłem się w cierpliwość. Wciąż jednak dochodziły nas słuchy, że ten czy inny zostali przyjęci. Nie powiem, szlag człowieka trafiał. Przychodziły nawet myśli, by pójść w innym kierunku. Raz, w takim przypływie rezygnacji, udaliśmy się do kadr ABW.

Ciekawy pomysł na życie.

To było bardzo ciekawe doświadczenie. W kadrach przyjął nas chłopak pod trzydziestkę. Przeprowadził wstępne rozpytanie na zasadzie skąd, dlaczego tutaj, czego oczekujemy. Jednak najbardziej zelektryzowała go informacja, że moja mama pracowała w SB. Widać było, że wstąpiła w niego energia. Na pytanie, gdzie pracowała, mogła być tylko jedna odpowiedź – nie wiem. Nigdy nie opowiadała mi o swojej pracy. Później kadrowiec oświadczył, że musi wyjść i poprosił o poczekanie. Dodał, żeby nie odbierać telefonów, jeżeli ktoś będzie dzwonił. Wyszedł. Wyraźnie było słychać, jak wchodzi do pokoju obok. I zaczęły dzwonić telefony. Dwa na biurku, na przemian. Przez chwilę wzięliśmy to za przypadek, potem już nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu. Test, czy nie jesteśmy wrogą agenturą, trwał około pół godziny. Kadrowiec wrócił i od drzwi zapytał, czy ktoś dzwonił. Żenada. Na pożegnanie padło sakramentalne: oddzwonimy a ja dodatkowo dostałem propozycję, że gdyby mama zdecydowała się coś opowiedzieć o swojej pracy, to mogłoby to ewentualnie mi pomóc w pracy ABW, bo już bym znał jej specyfikę… Przygoda z ABW na tym się skończyła. Potem już było tylko kilka kontaktów służbowych, gdy pracowałem w Policji.

Czas płynie i wreszcie trafiasz do OP KWP Lublin.

Dokładnie tak, po dziesięciu miesiącach udało się. OP KWP Lublin. Rok i kilka miesięcy. Głównie zabezpieczenia imprez. Najlepiej wspominam jednak służby latem w ośrodkach wypoczynkowych nad jeziorami. Wyjazd trwał kilka dni. Byliśmy zakwaterowani w domkach letniskowych. Grafik służby, a po służbie czas wolny… Z tym, że musieliśmy być dyspozycyjni 24 godziny. Najczęstsze interwencje – pijani urlopowicze. Kradzieże z namiotów i rozboje. Standard. Zdarzały się i grubsze awantury. Pamiętam, jak w pobliskiej miejscowości policjanci z lokalnego komisariatu nie mogli poradzić sobie z rozbawionym towarzystwem na dyskotece, chociaż ze względu na klasę lokalu i rodzaj preferowanej muzyki była to raczej wiejska zabawa. Podjeżdżaliśmy tam na interwencje jednego wieczoru kilka razy – bójki. Po przyjechaniu na miejsce spokój. Pierwsi na miejsce przyjeżdżali chłopaki z komisariatu, ale co mogli zrobić we dwóch przy takim tłumie? A nawet przy naszym wsparciu, jakie szanse powodzenia miało wchodzenie w tłum rozbawionych ludzi i szukanie winnych? Po kolejnym wezwaniu stwierdziliśmy, że dalej tak być nie może. Z miejsca, gdzie pełniliśmy normalną służbę, mieliśmy tam kilkanaście kilometrów po marnej jakości drodze. Zmęczyły nas te wycieczki. Dogadaliśmy się z miejscowymi gliniarzami jak temat załatwić ostatecznie. Przy kolejnym wezwaniu dwóch z nas przebrało się w „cywilki”. Mieliśmy na zapasie kilka opakowań popularnych UGŁ, fajny gaz łzawiący do rozpraszania tłumu. Chłopaki w cywilnych ubraniach weszli na imprezę i sprawie rozsypali proszek z UGŁ na podłogę. Skaczący tłum pięknie uniósł pył z podłogi i impreza zakończyła się, gdyż towarzystwo zaczęło opuszczać pośpiesznie lokal drzwiami i oknami. Przy tym wszyscy płakali, siarczyście pluli i rzygali. No cóż, w lokalu było siwo od pyłu… Chłopaki z komisariatu wskazali nam kilku osobników, z którymi mieli jakieś rozliczenia ze starych spraw. Wyłuskaliśmy ich z pędzącego tabunu i przewieźliśmy do Komisariatu. Wezwań na zabawę już nie było. Podobno nawet jedna czy dwie zaplanowane imprezy zostały odwołane – trudno było doprowadzić lokal do użytku. Pomijając środek łzawiący była jeszcze robota dla szklarza.

Z jakimi sprawami mieliście najwięcej problemów?

Duży problem stanowili pijani kierowcy. Z tymi w samochodach szło sprawnie. Czasem któryś uciekał, ale dawaliśmy radę. Najgorzej było z motocyklistami. Potrafili bezczelnie po kilka razy przejeżdżać obok naszego radiowozu, oczywiście nie zatrzymując się do kontroli. Na to też znaleźliśmy patent. Po zmroku szybko rozwinięty papier toaletowy w poprzek drogi przed pędzącym królem szosy robił wrażenie. Zanim zorientowali się, na czym polega numer, kilku położyło swoje stalowe rumaki na asfalcie. Niestety, dłużej pracować w OPP nie dało się, gdyż stopień obsrania kierownictwa lubelskiej Policji zdecydowanie przekraczał średnią krajową. Odwody. Bywały okresy, że jeden po drugim, czasem z jednodniową przerwą. Zapowiedź jakiejkolwiek manifestacji, protestu, przemarszu i już siedzieliśmy w koszarach. Stało się to na tyle dokuczliwe, że przeniosłem się do Kompanii Patrolowo – Interwencyjnej KRP, przemianowanej później na KMP w Lublinie. Zwykła policyjna robota na ulicy i wszystko, co tylko z tym związane. Wszechobecna statystyka i walka o wyniki. Legitymowani, sprawdzenia w kartotece, pouczenie sprawcy wykroczeń, nałożone mandaty karne, sporządzone wnioski o ukaranie do Kolegium, osadzeni w Izbie Wytrzeźwień i wreszcie zatrzymani sprawcy przestępstw. Czyli wszystko, co da się wpisać w rubryczki, które z ogromnym zaangażowaniem tworzyła KGP. Jeżeli przez 12 godzin służby w wyznaczonym rejonie nie działo się nic, co mogło skutkować cyferką w którejś z magicznych rubryczek, było to największym dramatem policjanta. Bo jak wytłumaczyć na odprawie, że nie ma żadnych wyników. To, że było bezpiecznie, żaden obywatel nie utracił swojego mienia ani uzębienia w wyniku rozboju bądź banalnego pobicia oraz, że wszyscy uczestnicy ruchu drogowego stosowali się do obowiązujących przepisów nie było żadnym argumentem. Być może dla obywateli to powód do radości. Ale nie dla Policji.

Opowiedz coś więcej o sensie istnienia statystyki w Policji.

Widzisz, Policja nie jest od tego, aby było bezpiecznie, ale jest dla statystyki. Ona jest sensem istnienia Policji. Stanowi argument dla każdego przełożonego, od najniższego do najwyższego szczebla, że jest potrzebny i sprawnie trzyma za mordę podległych sobie policjantów. W pionie Prewencji walka o podniesienie statystyk ma swój wyjątkowy smaczek. Wyruszasz na patrol i nie ma znaczenia, że jesteś w mundurze, oznakowanym radiowozem i kręcisz się po najbardziej zagrożonych rejonach. Nie ma znaczenia, że działasz na zasadzie Pogotowia – podejmujesz zlecone interwencję. Najważniejsze, żebyś miał x sztuk legitymowanych, sprawdzonych w kartotece, czy nie są poszukiwani a także x sprzedanych mandatów, przy czym ten „x” był bardzo często dokładnie określony na odprawie do służby. To jest dopiero numer! Przełożony z góry zakłada, ile czynów niezgodnych z prawem zostanie popełnionych w twoim rejonie służbowym! Czyli on już wie, że obywatele nie zachowują się zgodnie z przepisami. Takie podejście do wyników rodzi patologie – np. w służbie kandydackiej, przypominam, że to był początek lat 90-tych, jeżeli naprawdę w rejonie nic się nie działo, legitymowanych braliśmy ze spisów lokatorów na klatkach schodowych. Niektórych sprawdzało się, drżąc, czy aby nie okaże się, że są poszukiwani. W takim wypadku trzeba było stworzyć legendę, że ktoś nam powiedział, że taki to a taki jest jego sąsiadem i podejrzanie się zachowuje, więc podjęliśmy sprawdzenie. Potem notatka na właściwy komisariat i niech oni się martwią. W sumie mamy kolejny wynik – notatkę służbową! Mandaty to inna sprawa. Niektórzy lubili stanąć w „łownym” miejscu, czyli na jakimś skrzyżowaniu z sygnalizacją świetlną, gdzie kierowcy seryjnie przejeżdżają łamiąc przepisy. Ja akurat nie miałem w tym żadnej frajdy. Bloczek mandatowy potrafiłem nosić tak długo, aż okazywało się (gdy naprawdę go potrzebowałem), że jest przestarzały i szukałem kolegi z nowym wzorem bloczku. Przerobiłem to kilka razy. Gdy karałem kierujących bądź pieszych pouczeniem, przełożeni wytrząsali się nade mną, że powinienem w takich sytuacjach karać mandatem. Zawsze w takiej sytuacji wpisywałem to do notatnika a po odprawie prosiłem dowódcę zmiany o podpis pod tym poleceniem. Do dzisiaj pamiętam reakcję – piękna czerwień na policzkach przełożonego, kilka ostrych słów pod moim adresem i, rzecz jasna, brak podpisu. W zostawionej wolnej linijce umieszczałem taki tekst: „Zalecenie w przypadku stworzenia poważnego zagrożenia w ruchu”. W WRD chłopaki nie mieli tak łatwo. Oni musieli karać. W innym wypadku przełożeni mają szereg narzędzi dyscyplinujących, jak zabrana premia choćby. Wspominając wszechobecną statystykę nie mogę nie wspomnieć o dwóch rzeczach. Pierwsza, kiedyś od dobrego kolegi z KWP dowiedziałem się, że w zestawieniach statystycznych stworzona została magiczna rubryka pod nazwą: „funkcjonariuszomotorologodzina”. Odzwierciedlała ona to, ile godzin Policjant w trakcie służby korzysta z radiostacji służbowej marki Motorola w rozbiciu na dni, tygodnie, miesiące, kwartały. Po co? Kolega nie wiedział, ja do tej pory nie mam pojęcia. Po prostu z tego wyznacznika tworzyły się duże liczby, które fajnie wyglądały w rubrykach.

Druga sprawa?

Druga sprawa związana nierozerwalnie ze statystykami to zatrzymany nieletni – największy skarb Policjanta. Taki nieletni to wręcz kopalnia wyników. Zazwyczaj gówniarza zatrzymywało się podczas ucieczki z ośrodka wychowawczego. Pamiętam, że w moim rejonie, w którym przez parę lat pełniłem służbę, znałem grubo ponad dwudziestkę takich smarkaczy. W czasie zatrzymywania rzadko nawet próbowali uciekać. Wołało się takiego po imieniu i sam przychodził do radiowozu. Chyba, że akurat miał przy sobie świeże fanty, to godność nie pozwalała mu tak banalnie się poddać. Wtedy był bieg z przeszkodami. Dobra. Dzieciak zatrzymany i dowieziony do Komisariatu, gdzie zostawiliśmy go wraz z notatką. Jeżeli chodzi o statystykę, mamy w tym momencie zatrzymanego poszukiwanego, legitymowanego, sprawdzenie w kartotece oraz notatkę urzędową. Ale to dopiero początek. Zabawa zaczyna się w tym momencie. Na drugi dzień w wewnętrznym biuletynie wydarzeń czytamy, że policjanci Komisariatu, podczas pracy z zatrzymanym przez nas nielatem, udowodnili mu cały szereg przestępstw, przeważnie włamań do samochodów i kradzieży radioodbiorników bądź innych rzeczy. Ale i to jeszcze nie koniec sukcesu Policji. Przez kolejne dni czytamy, jak to Policjanci szeregu Komisariatów, podczas pracy z naszym zatrzymanym udowadniali mu kolejne przestępstwa. Jest sukces! Statystyki poprawione. Kilka razy, dla zabawy, ułożyłem chronologicznie przestępstwa popełnione przez takiego nielata. Wyszło na to, że z jednej dzielnicy miasta przemieścił się na drugą w mniej niż pół godziny. Jakieś 10 km. Na pewno smark śmigał całą noc taksówką po mieście i walił porcelanką szyby w autach, by kraść radia. Skąd brały się takie jaja? To proste. Każdy komisariat „przybijał” gówniarzowi tyle spraw, ile tylko się dało z niewykrytych dotychczas. Nieletniemu było obojętne, czy ma 10 czy 100 włamów przybitych. A z każdym kolejnym przybitym czynem zyskiwał zarówno w oczach Policjantów – wdzięczność jak i u kolegów – szacunek. Nikt, na żadnym etapie, nie był zainteresowany by zdemaskować tę żenadę. Było to na rękę wszystkim, od gliniarza do prokuratora. Czy o tworzenie takiej patologii można mieć pretensję do policjantów? Absolutnie nie. To przełożeni bez przerwy naciskali o wyniki a Prokuratura przyklepywała temat z sądem do spółki. O samych nieletnich mógłbym opowiadać godzinami. Pamiętam Policjanta, który prosił gnoja, żeby „łyknął” jakieś włamanka, bo w tym miesiącu ma marne wyniki. Pamiętam też takiego, który obdarowywał nieletnich, którzy nader chętnie przyznawali się do czynów przestępczych, batonami i słodyczami. Muszę jeszcze wspomnieć o szczególnie cennym z policyjnego punktu widzenia gatunku nieletniego – to taki, który wkrótce miał stać się pełnoletnim w świetle prawa. Wtedy Policjant pracujący z nim mówił magiczne słowa: wyczyść się ze wszystkiego, póki jeszcze jesteś nieletni. I wtedy ten łykał te sprawy jak wygłodzony krokodyl.

Jakim byłeś policjantem? Były awanse, wyróżnienia, nagrody?

W ocenie mojej – dobrym. W ocenie moich przełożonych – dobrym, bardzo dobrym. Awanse były, jak najbardziej. W OP w Radomiu awansowałem na starszego posterunkowego. Po rozpoczęciu służby w Lublinie ukończyłem kurs podoficerski. W związku z tym awansowałem na sierżanta, potem, zgodnie z wysługą lat był starszy sierżant i sierżant sztabowy. Na tym zakończyłem. Nominacje na wyższe stopnie i stanowiska, szkoły kursy aspiranckie i szkoły oficerskie omijały mnie. To nie działa tak, jak można by przypuszczać na podstawie amerykańskich filmów sensacyjnych bądź cienkich polskich seriali kryminalnych. Już dostanie się na kurs aspirancki (w wojskowej nomenklaturze chorążówka), o szkole oficerskiej nawet nie wspominając, nie jest związane w żaden sposób z przebiegiem służby czy predyspozycjami policjanta. Żeby „pójść” wyżej w hierarchii służbowej trzeba czegoś więcej. W dużym skrócie, niezbędne jest „pchanie” wyżej postawionego rodzica, kuzyna, znajomego – to kategoria ludzi skazanych na sukces. Ci, podejmując służbę, już mają z góry zaplanowaną karierę. Jest i druga droga, nieco trudniejsza, ale również skuteczna. Podlizywanie się przełożonym, picie wódki z odpowiednimi osobami, czyli samodzielne wychodzenie sobie drogi do awansu. Niestety, nie robiłem tego nigdy a wódkę piłem z tym, z kim miałem przyjemność. Dlatego kurs aspirancki przeszedł mi parę razy przed nosem – zawsze okazywało się, że był ktoś lepszy. O szkołę oficerską nigdy nie zabiegałem. Przepraszam, raz pod namową jednego z przełożonych, napisałem raport o skierowanie na taką szkołę. Cóż, zabrakło dla mnie miejsca. Nie opiłem tego z odpowiednimi ludźmi. Ale za to dostało się kilku chłopaków z o połowę krótszym stażem. Oczywiście nie chcę tutaj powiedzieć, że nie ma było i nie ma oficerów, którzy są profesjonalistami i którzy zasłużyli na awans. To ta kategoria oficerów, którzy walczyli o gwiazdki nie po to, by wskoczyć na drabinę kariery i uciec za biurko ale dla własnej satysfakcji. Po przejściu do korpusu oficerskiego w dalszym ciągu pozostawali na pierwszej linii i dalej robili to, co było ich pasją i przeznaczeniem. Często też droga awansu na kierownicze stanowiska była dla nich zamknięta, gdyż ten rodzaj gliniarzy charakteryzuje niepokorność. Jednak stanowią oni mały odsetek ogółu. Szczególnie w pionie Prewencji oraz wydziałach kryminalnych w małych jednostkach. Dla takich ludzi dostanie się do szkoły było często nie lada wyczynem i wymagało dużego uporu. Chciałbym wierzyć, że aktualnie ten trend ulega zmianie, ale… Pracowałem zawsze na pierwszej linii. I tak skończyłem. Nagrody? Tak, bardzo dużo. W każdej jednostce i w każdym wydziale. Za wyniki i czasem, szczególnie w WK, za pojedyncze sprawy. Pamiętam jak w Kompanii Patrolowo – Interwencyjnej z jednym partnerem mieliśmy za wyniki premie od Komendanta Rejonowego co miesiąc gdzieś przez półtora roku. Któregoś miesiąca kumpel poszedł na urlop, ja nie pracowałem w stałej załodze i nie było mnie ani kumpla, siłą rzeczy, na liście premiowej. W trakcie wręczania nagród Komendant zapytał się o nas, co się stało, że nas brakuje. Miłe wspomnienie. Gdy pracowałem w WK były miesiące, że w gablocie przy gabinecie Komendanta wisiały wyłącznie podziękowania, w których byłem wymieniany indywidualnie bądź z kolegami z mojej sekcji. Podziękowania od osób prywatnych, szkół, jednostek administracji państwowej, samorządowej, konsulatów a nawet organizacji wyznaniowych. Czasem za tymi podziękowaniami szły premie. Były takie wypasione i po 100 złotych.

W jaki sposób służba wpływała na Twoje życie osobiste?

Źle sformułowane pytanie. Powinno być, jak ta służba wpływa na moje życie osobiste. Chociaż odszedłem ze służby ponad 13 lat temu, wciąż ma ona wpływ na moje życie osobiste. Od początku służba stała się moją pasją. Gdy pracowałem w OP czy potem w „pogotowiu policji” jak nazywaliśmy służbę w Kompanii Patrolowo – Interwencyjnej, gdzie byliśmy w dyspozycji Oficera Dyżurnego miasta, nie pamiętam, żebym idąc na służbę, narzekał, że mi się nie chce. Szedłem z radością. Na urlop byłem „wykopywany” na siłę. W WK nareszcie czas służby mnie nie ograniczał. Policjantem jest się 24 godziny na dobę, nawet w czasie wolnym, na urlopie. Moja interpretacja tego powiedzenia jest prostsza – od chwili przysięgi do emerytury a nawet śmierci. Wpływ służby na życie rodzinne – w dużym skrócie rozpad małżeństwa, dwa nieudane związki. Chociaż już moja przygoda z Policją jest definitywnie zakończona to „duchy przeszłości”, ściśle związane z tą służbą, sprawiają, że życie ze mną to gehenna. Nerwica, wahania nastrojów, zamykanie się w sobie na czas nieokreślony. Jeżeli w obecnym związku mi się uda, to ta kobieta zasłuży na beatyfikację. A jak wyglądało moje życie rodzinne w czasie, gdy pracowałem? W pionie Prewencji, przez pierwszych 5 lat było jeszcze znośnie. Grafik, normatywny czas pracy, urlopy. Jedynie delikatne wypaczanie psychiki, bo każdy tam ma ją wypaczoną. Objawia się to innym spojrzeniem na otaczającą rzeczywistość, brakiem tematów tabu w określonych sytuacjach. Rozmowa o trupach przy posiłku – norma. Gdy trafiłem do WK życie rodzinne zostało podporządkowane służbie. Nie pamiętam takiego dnia, bym zaczął o 7:30 i zakończył o 15:30. Ale za to pamiętam niezliczoną ilość takich dni, gdy przychodziłem o 7:30, o 15:30 wychodziłem, dojeżdżałem do domu lub nie i byłem ponownie ściągany do roboty. Tu czas spędzałem do północy albo wczesnych godzin porannych, a rano trzeba było znowu zacząć, by skończyć robotę z dnia poprzedniego. Albo jak zaczęło się jakąś robotę to kończyło się ją po dwóch, trzech dobach. Jeżeli już udało się wygospodarować czas na jakąś namiastkę życia rodzinnego, to często kończyło się to np. zamiast zakupami w sklepie, jeżdżeniem za znanym mi podejrzanym samochodem po całym mieście. Wyjście do znajomych na imieniny skończyło się w Komisariacie z zatrzymanym sprawcą włamania do samochodu. Czy to było życie rodzinne?

Czy mógłbyś rozwinąć wątek „duchów przeszłości” związanych ze służbą? Chodzi o wspomnienia zdarzeń, spraw, które z jakiś powodów nadal tkwią w pamięci i wracają? Czy też negatywne emocje, których doświadczyłeś służąc w tej formacji?

Moja sprawa, przez którą straciłem wszystko, siedzi w głowie cały czas. To chyba zrozumiałe. Ale jest też wiele innych spraw, zdarzeń, sytuacji i obrazów, które wracają. Z różnych powodów. Te drastyczne, jak pierwszy trup – na początku służby penetrowaliśmy okolice torów, gdyż maszynista widział, jak potrącił kobietę. Znalazłem odciętą na wysokości kostki stopę. Niby nic. Odpłynąłem. Kolega śmiał się, że to normalna reakcja na widok ludzkiego ciała w nienaturalnym kształcie. To był pierwszy i ostatni raz, gdy tak zareagowałem. Potem, szukając poćwiartowanych zwłok młodej kobiety trafiłem na odciętą część tułowia – od połowy ud do pępka. Nawet głośno zażartowałem, że znalazłem kwintesencję kobiety. Za głośno. Usłyszały to dwie prokuratorki stojące obok komendanta. W firmie dostałem operde, ale komendant stwierdził, że tekst był dobry! Kiedyś wydawałem właścicielowi z parkingu strzeżonego samochód zabezpieczony po wypadku. Miałem sporo czasu, pomagałem chłopakom z parkingu przygotować auto. Do jazdy się nie nadawało, ale między innymi wytarłem podszybie, gdzie było sporo zanieczyszczeń. Okazało się, że to resztki mózgu faceta, który zginął. Oddawałem samochód policjantce gdzieś z daleka, z kraju. Okazało się, że zginął jej mąż. Mózg na chwilę nabrał ludzkiego wymiaru. Przestał być anonimowy. Były i łzy w oczach. Dobrze, że to wytarłem. Na szczęście tylko raz musiałem kogoś zawiadomić o tragicznej śmierci bliskiej osoby. W środku nocy przekazałem kobiecie wiadomość o śmierci w wypadku drogowym jej syna. Dobrze, że było to prawie pod koniec służby. Po rozliczeniu wciągnąłem pół litra wódki jak gąbka. Jedno ze zdarzeń sprawiło, że do dzisiaj jestem odporny na każdy rodzaj smrodu. Przydaje się to w komunikacji miejskiej w stolicy, gdzie często można trafić na kursujących bezdomnych. Wracając do zdarzenia – w patrolówce podjęliśmy interwencję. Facet zgłosił nam, że jego sąsiad od dłuższego czasu nie pokazuje się nigdzie a wie, że nikogo nie ma i praktycznie czas spędza tylko w domu. Pokazał nam domek, a raczej rozpadającą się ruinę i to w odległości około 200 m od naszej Komendy Miejskiej, a w zasadzie wtedy jeszcze Rejonowej. Pukamy do drzwi, krzyczymy, wołamy i nie ma żadnego odzewu. Rudera, drzwi wątłe więc puściły pod lekkim naporem. Wchodzimy do środka. W łóżku ktoś leży, twarz zielono – sina, przykryty kołdrą pod samą brodę. Odsłaniam kołdrę. Mężczyzna w samych slipkach. Całe ciało w kolorze twarzy. Brzuch nienaturalnie nabrzmiały. I wtedy ten brzuch pęka i wylewa się strumień robaków. Smród… Opisać się nie da. Cofamy się że skrzywionymi minami. Kumpel bez chwili namysłu wywala pistoletem szyby w oknach. Jak na nasze standardy da się wytrzymać. Uruchamiamy mechanizm stosownych procedur. Powiadamiamy Oficera Dyżurnego miasta, czekamy na grupę. Trwa to jak zwykle długo. Na miejscu pojawia się pani prokurator. Młoda wypindrzona laska. Pcha się do domku obejrzeć zwłoki. Grzecznie jej to odradzam, proponując, by zaczekała na zewnątrz. Oczywiście nie przyjmuje tego do siebie. Wchodzi. Praktycznie po dwóch krokach rzyga pięknym strumieniem tuż obok mojego kolegi. Smród naprawdę nie do opisania. Pani prokurator czmycha pośpiesznie na świeże powietrze. Jedno zdarzenie nauczyło mnie szacunku dla każdego człowieka. W centrum miasta podjęliśmy interwencję zgłoszoną przez księdza. W przedsionku kościoła leżał bezdomny. Była zima. Mało parlamentarnymi słowami zaczęliśmy mobilizować bezdomnego do opuszczenia kościoła. I wtedy ten człowiek zapytał mnie, dlaczego tak go traktuję? Czy uważam go za kogoś gorszego od siebie? Zaczął opowiadać. Okazało się, że kiedyś był wykładowcą polonistyki na dużej uczelni wyższej. Życie jest pełne zakrętów. Na jednym z nich wypadł na zewnątrz łuku… Alkohol. Żona wymeldowała go z mieszkania. Rozwód. Stracił wszystko i wylądował na ulicy. W swój monolog wplatał z ogromną łatwością cytaty z literatury, więc nie mieliśmy podstaw by mu nie wierzyć. Opowiadał a ja czułem jak płoną mi uszy i robię się czerwony. Od tego dnia inaczej patrzę na ludzi, którymi kiedyś pogardzałem. Piękna lekcja. A jedno ze stwierdzeń tego mężczyzny pozostało mi w pamięci na zawsze: czy sądzisz, że jako małe dziecko marzyłem, by mieszkać w kanale? Każdemu człowiekowi należny jest szacunek – temu jestem wierny do dzisiaj. Przy kolejnej, identycznej, interwencji najpierw zapytałem zgłaszającego księdza, czy nie uważa, że Kościół jest właśnie najlepszym miejscem, by dać schronienie takiemu człowiekowi przed mrozem. Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Takich historii, do których wraca się pamięcią są dziesiątki jak nie setki. Jestem przekonany, że każdy policjant, który pracuje bądź pracował na ulicy mógłby takie opowieści snuć godzinami. Negatywne emocje, złe wspomnienia. Wszystkie są ściśle związane z moimi przełożonymi. Nikt nigdy nie potrafił wyprowadzić gliniarza z równowagi tak jak kierownictwo. Złodziej, lump, bandyta – układ był prosty. Czytelne zasady. Natomiast nasze szefostwo było nieobliczalne, nieprzewidywalne a co najgorsze, trudno było z nimi dyskutować. Przede wszystkim dawały nam się we znaki statystyki i irracjonalny pęd za wynikami. Jeżeli ktoś uważa, że Policja jest od tego, by obywatelom zapewnić bezpieczeństwo, to jest w ogromnym błędzie. Policja jest od tego, by robić wyniki. Pamiętam, jak pracując w Kryminalnym, ciągle byliśmy naciskani przez kierownictwo, by zwiększyć wykrywalność. Po kilku latach udało się nam ograniczyć liczbę kradzieży o ok. 30 – 40 procent. Ale to nie miało znaczenia. Przy kolejnym operde od naczelnika nie wytrzymałem i zapytałem, co jest dla nas lepsze: jeżeli nie zginie żaden samochód i nie zatrzymamy nikogo czy zginie sto samochodów i zatrzymamy jednego sprawcę. Odpowiedział, że druga opcja – lepiej zatrzymać jednego sprawcę, bo to jest najwyżej notowany wynik. I tak było ze wszystkim. Ilość. Żeby tylko można było jak najwięcej wpisać w kolejne rubryczki. Z największych debilizmów, które pamiętam, było np. zalecenie, by funkcjonariusze operacyjni, którzy mają wtapiać się w otoczenie, chodzili w garniturach, bo policjant powinien jednak wyglądać porządnie. Nie zastosowałem się nigdy, zalecenie umarło śmiercią naturalną.

Co jest dziś największym problemem w „fabryce”?

Przede wszystkim to, o czym opowiedziałem wcześniej – statystyka. Głupia i szkodliwa, gdyż stając się wykładnią, przy ocenie pracy policjanta zmusza go do tworzenia często fikcji. W tym czasie mógłby zająć się konkretną robotą. Drugim problemem jest brak gwarancji apolityczności. Brak w takim sensie, że zmiany rządów pociągają łańcuszek zmian na stanowiskach kierowniczych, od MSWiA począwszy. Ale gorsze jest jeszcze wykorzystywanie służb w rozgrywkach politycznych na linii rząd – opozycja. Nie daje to funkcjonariuszom poczucia stabilizacji oraz pewności, że za to co robią, nie poniosą po zmianach politycznych żadnych konsekwencji. Jest jeszcze jeden element. Niezmienny od zawsze. Brak stworzenia w środowisku policyjnym poczucia jedności. Poczucia, że jestem potrzebny, ale wiem, że ci, którym służę będą o mnie pamiętać nawet wtedy, gdy zakończę służbę. Już tłumaczę. Chodzi mi o zagospodarowanie potencjału tych, którzy ze służby odchodzą. Z jednej strony chodzi o pamięć o tych ludziach, choćby przez coś tak błahego, jak np. zaproszenie na obchody Święta Policji a także wykorzystanie ich doświadczenia. Choćby przez pracę w szkołach policyjnych i ośrodkach szkolenia. To ogromny potencjał. Fajnie, gdyby w naszym kraju funkcjonował system zagospodarowania tych policjantów, którzy już odeszli że służby. Ich wiedzę i doświadczenie można przecież wykorzystać choćby w pracy socjalnej, społecznej. Niestety, ten system funkcjonuje tylko w jednym kierunku. Rzecznicy prasowi wyrabiają sobie układy w mediach i zostają specjalistami od wszelkich przestępstw i całego zła tego świata, chociaż prawdziwego bandytę widzieli oglądając „07 zgłoś się”. Komendanci tudzież inni oficerowie ze stanowisk kierowniczych, z uwagi na swój profesjonalizm i wrodzone talenty, zostają komendantami Straży Miejskiej lub wchodzą w skład spółek miejskich, samorządowych. Niektórzy tak głębokie układy zawiązali, że wchodzą do polityki. Czy ktoś widział kiedyś jako eksperta w mediach emerytowanego sierżanta bądź oficera, który tyrał całe życie na pierwszej linii „frontu”? Czy ktoś zna jakąś błyskotliwą karierę „psa” z ulicy po odejściu ze służby? Ten medal ma jeszcze drugą stronę. Kontrola nad tymi, którzy zakończyli służbę. Na całym świecie władza ma świadomość, że wiedza tych ludzi może zostać z łatwością wykorzystana przez ciemną stronę mocy. Reasumując, brakuje tej pamięci oraz kontroli przez pamięć. To sprawia, że policjanci bardzo słabo utożsamiają się z firmą. Po odejściu ze służby czujemy się jak stary, zużyty sprzęt. Nikomu nie potrzebny śmieć. Tylko nieliczni utrzymują kontakt ze sobą. Przełożeni, związki zawodowe zapominają praktycznie z dniem odejścia na emeryturę. To ogromny błąd.

Gdybyś mógł cofnąć czas, wstąpiłbyś do Policji posiadając aktualną wiedzę i doświadczenie?

Zdecydowanie tak. Jeżeli raz weszło się do tego, nic nigdy w życiu nie da już pełni satysfakcji. Tak na pewno jest w moim przypadku. Zapewne uniknąłbym wielu błędów. Ale na tyle znam życie, że mam świadomość, iż popełniłbym inne, nowe. Ta praca to nie jest film, w którym możemy nagrywać każdą scenę, aż do skutku. Wszystko dzieje się szybko, w realnym świecie, a błędy kosztują bardzo dużo.

Dziękuję za rozmowę

Facebook