Interesują mnie reakcje ludzkie na wydarzenia nietypowe, dramatyczne, ekstremalne. Uważam, że wtedy opadają maski, dostrzegamy prawdziwe twarze. Spotkanie z duchem to przecież jedna z najbardziej granicznych sytuacji, jakie możemy sobie wyobrazić. Co wtedy zrobi bohater? Jak się zachowa? Czyż to nie jest ciekawe z czysto psychologicznego punktu widzenia? Jednak nie tylko z tego względu „Wschód księżyca” jest doprawiony pewną dawką wydarzeń wymykających się empirycznemu rozumieniu. Fascynuje mnie ten drugi świat, zastanawia, co dzieje się po przekroczeniu ostatecznej granicy.
Z Magdaleną Zimniak, autorką thrillerów psychologiczno-obyczajowych, między innymi najnowszej powieści „Wschód księżyca” – rozmawia Anna Ruszczyk.
„Jezioro cierni”, „Białe róże dla Matyldy”, „Odezwij się”, „Gra poza prawem” i najnowsza powieść, czyli „Wschód księżyca”. Każda z tych książek zachwyca, jest na swój sposób wyjątkowa, elektryzująca, by nie rzec, wręcz hipnotyzująca. Skąd płyną pomysły na świat zamknięty, może nawet zaklęty, w Pani książkach?
Przede wszystkim bardzo dziękuję za komplement. Każdy czytelnik, który mówi, że moje powieści mu się podobają, daje mi impuls do dalszej pracy. Co do pomysłów, to większość czerpię z wyobraźni, czy też, jak żartuję na spotkaniach autorskich, z mrocznego wnętrza. Nie piszę jednak w próżni. Otaczający świat, ludzie, których spotykam, książki, które czytam, wspomnienia – wszystko to dostarcza inspiracji. Odniosę się do wspomnianych przez Panią książek. „Jezioro cierni” powstało po spotkaniu po latach z kolegą poznanym w Stanach, gdzie mieszkałam – jak rodzina Robertsonów – w Silver Spring, a pracowałam – jak Kasia, pierwsza fascynacja Petera – jako kelnerka w Waszyngtonie. Wróciła pamięć o tamtych czasach, miejscach, a przede wszystkim ludziach. Spotkałam tam małżeństwo – ona Polka, on Amerykanin – które stało się pierwowzorem Kate i Stephena. Wspaniała para, nie sądzę, żeby mieli jakieś mroczne tajemnice, ale moja pokręcona wyobraźnia je dorobiła. Bezpośrednim bodźcem do napisania „Białych róż dla Matyldy” była przeczytana przeze mnie powieść, w której jedna z bohaterek cierpi na zastępczy zespół Münchhausena. Mocno mnie zirytowało przedstawienie tej osoby w sposób bardzo jednostronny i pomyślałam, że spróbuję zrobić to inaczej. Sięgnąć głębiej [uśmiech]. „Odezwij się” jest moim głosem na temat nerwicy natręctw. Znam osobę dotkniętą tym zaburzeniem i dlatego łatwiej było mi spojrzeć na świat oczyma Ady – bohaterki powieści. Temat inwalidztwa, kluczowy w „Grze poza prawem” prześladował mnie dosyć długo. Moja starsza córka działająca w różnych wolontariatach, opowiadała, jak wygląda świat osób o wysokim stopniu niepełnosprawności. Osób, które przez różne czynniki są skazane na wykluczenie. Trudno wskazać mi konkretny bodziec, który popchnął mnie do napisania „Wschodu księżyca”, ale w tej książce zawarłam mnóstwo własnych fascynacji i lęków. Tłem wielu wydarzeń są Tatry, które kocham, góry, które oprócz podziwu budzą też grozę. Cofam się do czasów komunizmu, które pamiętam z własnego dzieciństwa i młodości oraz do powojennego stalinizmu, o którym dużo opowiadał mi ojciec. Więcej nie powiem, żeby nie zdradzać za dużo.
Korzystając z okazji, że zgodziła się Pani na udzielenie wywiadu, czy mogłabym prosić o zdradzenie przepisu na niebanalny thriller psychologiczny?
Gdybym go znała, nie miałabym problemów z pisaniem [uśmiech]. Mogę powiedzieć, co jest dla mnie ważne i jakie thrillery lubię. Zwracam uwagę na atmosferę niepokoju, napięcia, hitchcockowski suspens. Za równie istotne uważam wyraziste postacie. Element zaskoczenia jest mile widziany, chociaż dla mnie nie nieodzowny. Wiem, że czytelnicy uwielbiają nieprzewidywalne zakończenia, a ja czuję się oszukana, gdy cały czas komuś kibicuję, a ta osoba okazuje się czarnym charakterem. Nie przepadam też za ogromną ilością krwi i flaków, dosłownością opisów przemocy, wolę niedopowiedzenia i psychologię.
Co jest najtrudniejsze podczas pracy nad powieścią? Czy w głowie pisarza pojawiają się wątpliwości co do rysów bohaterów, fabuły, poszczególnych wątków?
Najtrudniejsze jest pierwszych dwadzieścia stron, zanim wejdę w przedstawiony świat, zacznę podczas pisania żyć życiem bohaterów, patrzeć na świat ich oczyma. Później idzie zdecydowanie łatwiej. Najwięcej wątpliwości pojawia się nie co do fabuły czy poszczególnych postaci, ale co do sposobu poprowadzenia wątków czy dobrania odpowiednich słów. Historia i bohaterowie są elementami, które wydają mi się dobre, trudniej jest ubrać to w odpowiednią formę. Jak powiedział Słowacki, „aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”.
Chciałabym zapytać o wenę twórczą. Czy autor powieści może sobie pozwolić na kryzys pisarski, czy też nawet, gdy kolokwialnie mówiąc „utknął”, musi iść do przodu, ćwiczyć, trenować, pisać?
Nie przemawia do mnie romantyczna wersja natchnienia. Oczywiście czasem pisze się łatwiej, czasem trudniej, ale ważne jest, żeby wygospodarować na pracę przynajmniej trochę czasu. Pisać, niekoniecznie po to, żeby ćwiczyć i trenować, chociaż poprawianie warsztatu też jest ważne, ale po to, żeby zostać w tworzonej opowieści. Bywa, że to, co się napisało, trzeba usunąć, ale istotny jest fakt, że jest się w środku, rozumie się historię i bohaterów. Niejednokrotnie mówiłam, że jednym z moich ulubionych cytatów, są słowa, które przypisuje się Edisonowi: „Geniusz to jeden procent natchnienia, dziewięćdziesiąt dziewięć procent wypocenia”. Odnosząc to do pisarstwa, żeby powstało cokolwiek, niekoniecznie genialnego, ale chociażby dobrego czy interesującego, należy wykorzystać tę małą iskrę. Nie ma innej drogi niż praca. Kryzys pisarski może się przytrafić, tak jak w innych branżach zdarza się wypalenie. Na szczęście tego nie doświadczyłam. Niekiedy muszę walczyć z lenistwem, ale mam nadzieję, że uda mi się wygrać [uśmiech].
Historie ukazane na kartach Pani powieści brzmią dość realistycznie, nawet w metafizycznej powieści „Wschód księżyca” można odnieść wrażenie, że duchy i demony wcale nie stanowią jakiegoś niebywale odległego, niedostępnego świata. Co było bodźcem do doprawienia thrilleru psychologicznego odrobiną oniryzmu, duchowości?
Interesują mnie reakcje ludzkie na wydarzenia nietypowe, dramatyczne, ekstremalne. Uważam, że wtedy opadają maski, dostrzegamy prawdziwe twarze. Spotkanie z duchem to przecież jedna z najbardziej granicznych sytuacji, jakie możemy sobie wyobrazić. Co wtedy zrobi bohater? Jak się zachowa? Czyż to nie jest ciekawe z czysto psychologicznego punktu widzenia? Jednak nie tylko z tego względu „Wschód księżyca” jest doprawiony pewną dawką wydarzeń wymykających się empirycznemu rozumieniu. Fascynuje mnie ten drugi świat, zastanawia, co dzieje się po przekroczeniu ostatecznej granicy. Wierzę, że istnieje, chociaż nie sądzę, żebyśmy mogli się z nim komunikować. A może wystarczy pozbyć się ograniczeń, otworzyć umysł? Tak czy inaczej dla wyobraźni nie ma barier i od wieków pisarze tworzą opowieści o duchach, a ludzie masowo je pochłaniają. Sama już takie książki pisałam, na przykład moja wcześniejsza „Willa” jest w podobnym klimacie. Ostatecznie jednak duchy są tylko pretekstem do pokazania relacji międzyludzkich. Tu i teraz.
Zauważyłam, że dużo miejsca w ukazywanych historiach zajmują relacje dzieci ze światem dorosłych i na odwrót. Zarówno dzieci jak i rodzice poszukują bliskości, akceptacji, zrozumienia. Jednak życie pisze częstokroć scenariusze pełne cierpienia, dramatyzmu. Dlaczego właśnie te dwa światy zdają się być rdzeniem Pani powieści?
Ludzie nie żyją w odosobnieniu. Są zdefiniowani przez związki z innymi, a relacja rodziców z dziećmi jest jedną z najważniejszych, o ile nie najważniejszą w życiu. Kształtuje dzieci, pokazuje, kim są rodzice. Potrzeba akceptacji jest podobno jedną z najsilniejszych potrzeb człowieka. Nie jest dziwne, że szukamy zaspokojenia tej potrzeby u osób najbliższych, najbardziej z nami powiązanych. Bywa, że koncentrując się na sobie, ranimy innych, nawet własne dzieci, które niekiedy powtarzają ten mechanizm. To sytuacje patologiczne, o jakich też piszę, jednak w większości pokazuję rodziny, które mają problemy, ale potrafią je przezwyciężyć. Dlaczego tak dużo miejsca poświęcam związkom rodziców i dzieci? Może dlatego, że sama mam dwie córki i one odgrywają ogromną rolę w moim życiu. Nasze stosunki są zdrowe, ale własne dzieci wyczulają na wszelkie objawy krzywdy i cierpienia.
W powieści „Wschód księżyca” otrzymujemy ogromną dawkę miłości i śmierci. Mówi się, że stara miłość nie rdzewieje. Czy wierzy Pani w siłę miłości, zwłaszcza tej pierwszej, może nieco dziecinnej, naiwnej – faktycznie jest w stanie przetrwać w naszym sercu i umyśle pomimo znaczącego upływu czasu?
W siłę miłości na pewno wierzę. Jeśli jest prawdziwa, nie umiera. Sądzę, że uczucie, które jest określane pierwszą miłością, ma wpływ na nasze postrzeganie świata i na związki z kolejnymi partnerami. Niekiedy wspomnienie o nim żyje w nas jako punkt odniesienia. Tak jest na pewno w przypadku Moniki, bohaterki mojej nowej powieści. U niej to jednak jeszcze coś innego. Coś więcej, chociaż niechętnie używam tego sformułowania. To nie jest naiwna, dziecięca miłość. Posłużę się słowami księdza Marcina: „Miłość Pawła i Moniki nie była niewinna”. Zaznaczam, że „niewinna” nie odnosi się do obecności czy braku zbliżeń cielesnych. Ich miłość to obsesja. Choroba. Siła destrukcyjna, dlatego nie jestem pewna, czy nadal można nazywać ją miłością.
Dobro czy zło, miłość czy zbrodnia? Co jest bardziej kuszące dla autora powieści i czy zawsze jest to równie atrakcyjne dla czytelnika?
Wybieram dobro. Owszem, fascynują mnie również ciemne zakamarki ludzkiego umysłu, są atrakcyjne literacko. Staram się jednak unikać tanich rozwiązań, co zapewne nie zawsze i nie do końca mi wychodzi, ale moim celem nie jest opisanie zła samego w sobie. Bardziej interesuje mnie walka dobra ze złem, również, a może przede wszystkim, ta wewnętrzna. Pisanie, podobnie jak Olga Tokarczuk – chociaż nasza noblistka tworzy literaturę wysoką, ja popularną – traktuję jako drogę ku dobru. Zbrodnia jest wpisana w świat i życie jednostki. Miłość jest antidotum. Co zwycięża w moich powieściach? Na to czytelnicy muszą sami odpowiedzieć.
Jakie to jest uczucie, gdy na regałach księgarni można ujrzeć swoje najnowsze dzieło? Jak to jest, gdy na spotkaniu z czytelnikami padają słowa uznania, zachwytu, prośby o autograf? Czy w tym, co Pani tworzy, znajduje się spełnienie i satysfakcja, czy też coś więcej?
Ujrzenie swojej książki na półkach księgarni zawsze jest przyjemne. Kiedy czytelnicy chwalą, dyskutują, zadają pytania – to jest chwila, kiedy wiem, że moje powieści docierają do odbiorcy, wywołują uczucia i refleksje. O to przecież mi chodzi, to dialog z czytelnikiem. Gdybym tworzyła jedynie dla siebie, wszystko lądowałoby w szufladzie. Dlatego chcę, żeby czytających moje książki było jak najwięcej. Nie mam jednak osobowości celebrytki. Nie chciałabym być rozpoznawana na ulicy, opisywana w tabloidach. Popularności chciałabym dla swoich powieści, nie dla siebie. Trudno nazwać pisanie spełnieniem. To bardziej obdarowywanie czytelnika, ale również wzbogacanie siebie.
Puszczając wodze fantazji, czy chciałaby Pani aby na motywach którejś z Pani powieści powstał film?
Oczywiście, że chciałabym, żeby powstała ekranizacja. Mam wrażenie, że moje książki są dość filmowe, potrzeba tylko dobrego reżysera. Pozostaje pytanie, od której zacząć. Zawsze jest mi najbliższa ta, którą właśnie wypuściłam w świat, a więc w tej chwili „Wschód księżyca”. Sądzę jednak, że w roli filmu dobrze sprawdziłyby się też „Białe róże dla Matyldy”.
Co będzie dalej, czy w przyszłym roku możemy liczyć na kolejny thriller psychologiczny autorstwa Magdaleny Zimniak?
Pracuję nad kolejną powieścią i przypuszczam, że można nazwać ją thrillerem, chociaż zawsze mam problem z przypisaniem do gatunku. We „Wschodzie księżyca” jedna z bohaterek uważa, że jest duchem uwięzionym w nieswoim ciele. Można powiedzieć, że dotknęłam przez to zespołu Cotarda – zaburzenia, gdy choremu wydaje się, że nie żyje. Rozwijam temat w obecnie tworzonej książce. Nie jestem pewna, kiedy uda mi się skończyć i czy zostanie wydana w przyszłym roku. Poproszę zatem Panią i czytelników o trzymanie kciuków.
Trzymam zatem kciuki i dziękuję za rozmowę