Procesowe spotkania z podejrzanymi o występki i najcięższe zbrodnie były sposobnością, by mierzyć w coś więcej, niż tylko sporządzenie protokołu przesłuchania podejrzanego i odfajkowanie tej czynności w planie śledztwa. Miałem przed sobą człowieka, który kuszony wizją pozoru dobra, okropnie zabrnął w ślepą uliczkę własnych wyobrażeń o szczęściu. Tę, która na wiele lat, czy też do końca życia zawiodła go za kraty. Trzeba byłoby tego wszystkiego, co usłyszałem, posłuchać. Obserwatorzy z zewnątrz ze znawstwem orzekliby, że zgnilizna, zepsucie do cna, bez szans, że skrajna demoralizacja i szkoda w ogóle czasu, jemu już nic nie pomoże, i tak dalej, i tak dalej… A jednak nie! Nie raz mogłem stwierdzić, że napotkawszy może po raz pierwszy od dawien dawna przejaw życzliwości, otwarcia na ich życiowy problem, ona lub on nie ukrywali zaskoczenia, że ktoś ich w ogóle wysłuchuje, że znajduje na to czas. Czasem nawet dużo czasu. Potem odwdzięczali się, składając polegające na prawdzie wyjaśnienia. A prawda ma walor wyzwalający z tkwienia w kręgu iluzji. Otwiera dla ochlapanego moralnym błotem człowieka perspektywę nowego życia. Tego w wymiarze wnętrza. Całkowicie niezależnie od sytuacji procesowej w jakiej się znalazł; wyroku sądu, który potem zapadł.
Z Andrzejem Witkowskim, prokuratorem w stanie spoczynku, autorem książki „Ścieżki grozy” – rozmawia Anna Ruszczyk.
Jakich prokuratorów dziś potrzebuje i oczekuje społeczeństwo?
Społeczeństwo samo powinno takie oczekiwania i potrzeby jasno formułować głosami swoich przedstawicieli – uczestników życia publicznego. Tych zasiadających w ławach parlamentarnych, ale też naukowców i dziennikarzy. Nadto każdego obywatela, który ma prawo kierować swoje postulaty w zakresie funkcjonowania instytucji publicznych. Są przewidziane ku temu prawne formy interwencji. To odnosi się również do każdej, indywidualnej sprawy. Na pewno ludzie postawieni oko w oko z poważnym życiowym problemem, tragedią przewracającą dotychczasowe życie, oczekują od prokuratora otwartości i zrozumienia swojej sytuacji, tak po ludzku i tak po prostu. Życzliwości i współczucia. Czegoś, co winien im jest każdy napotkany w tych trudnych momentach, człowiek. Ludzie słusznie żądają od nas, prokuratorów – bo taka też jest nasza rola – przede wszystkim prawdy o przebiegu zdarzenia, wykrycia i postawienia przed sądem sprawcy bądź sprawców przestępstwa. Szybkiego, profesjonalnego działania w tym zakresie. Ale też tego, byśmy reprezentując w postępowaniu karnym interes publiczny – innymi słowy, dobro wspólne Rzeczypospolitej – czynili to w sposób godny i z należytą powagą, stosowną do tak ogromnej rangi zadań. By odwiedzający nasze gabinety, patrząc na nas i nasze otoczenie, utwierdzali się w przekonaniu, że Państwo Polskie, poprzez swą reprezentację, okazuje im solidarność w tak podniosłych i szczególnych momentach życiowych.
Kim jest prokurator z powołania, jakie ma cechy?
Jest najzwyczajniej w świecie sobą. Nie żadnym magiem, pozorantem, kreatorem upatrzonej idei, czy też poszukiwaczem w świecie zewnętrznym własnego, ponadczasowego ego. W zawodowym byciu sobą przeszkadza niezmiernie pycha żywota, jak ją niektórzy określają. Tacy nie są z powołania lecz z kariery, potrzeby okazywania własnej wyższości, dominacji nad kolegami i nieszczęsnymi petentami tej instytucji. Ci, którzy w naradach nad skomplikowanym stanem faktycznym w wielowątkowym śledztwie – uzyskawszy stanowiska funkcyjne – wiedzą wszystko sami z siebie a priori. Wiedza praktyczna, doświadczenie, sprawozdanie referenta sprawy jest im kulą u nogi. Ale nie o nich przecież miała być mowa. Prokuratora z powołania łatwo zidentyfikować po znamiennych dlań, zewnętrznych symptomach. To ten, kto nie mierzy czasu wskazówkami zegarka, lecz wymiarem zadań służbowych. Ma dwa biura: dzienne, w budynku prokuratury i wieczorowo – nocne, w swoim mieszkaniu. To drugie, dla zgłębiania tomów akt, pisarstwa uzasadnień, wszelkiej sprawozdawczości. Bo za dnia, przez osiem godzin, przeważnie nie ma na to czasu. Ten biegnie nieubłaganie szybko. Wokandy sądowe, przesłuchania w rozlicznych sprawach, telefony, dyżury, narady służbowe. Odfajkować niczego się nie da. Do każdej czynności trzeba być dobrze przygotowanym, ba, mieć swój pomysł, inwencję, by odnieść procesowy sukces. W sumie, owa determinacja, by jak najlepiej wypełniać swoje służbowe obowiązki, tworzy wielką życiową przygodę. Chwile zawodowej satysfakcji z faktu, że sprawiedliwość w danej sprawie została dzięki naszym rozlicznym działaniom właśnie wymierzona, są jednymi z najpiękniejszych, niezapomnianych przeżyć.
Czy Pana zdaniem system edukacji prawniczej w Polsce gwarantuje wysoką jakość pracy prokuratorów? Jak wygląda zderzenie teorii z praktyką?
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Każdy system edukacyjny jest najogólniej rzecz ujmując, jedynie zbiorem zasad organizujących sposób kształcenia kadr, tu: prawniczych. W sumie tylko tyle i aż tyle, nie wchodząc w meandry przekazywania wiedzy fachowej. Jego założenia organizacyjne można kwalifikować z różnych punktów widzenia jako spełniające oczekiwania praktyki i po części, niestety, od niej odbiegające. A przecież gra idzie o to, by po pomyślnie złożonym egzaminie prokuratorskim stanowisko asesora objął młody człowiek, przygotowany do tego, by od zaraz stanąć w szranki z przeciwnikiem procesowym. W swoim gabinecie służbowym i na sali sądowej. Tym kompendium, niezbędnym minimum wiedzy praktycznej, powinien więc w jakiejś mierze dysponować. Później będzie ją kształtować i rozwijać nabywane doświadczenie, zapisywana dzień po dniu drobnym maczkiem tabula rasa. Niemniej dnia pierwszego, w którym stawi się do samodzielnej służby, będzie osobowym tworem owego systemu edukacyjnego, który tak a nie inaczej go niejako wykreował. Nie będzie to w żadnym razie jakiś idealny, wzorcowy model. Już po pierwszej sprawie asesor prokuratury odczuje plusy i minusy przygotowań do zawodu – praktyka życia jest nieubłagana – ale to jest akurat w pełni normalne. I tu doszedłem do momentu, w którym w mojej ocenie, tkwi sedno problemu zasygnalizowanego w treści pytania. To osoba ludzka – nie system edukacyjny, który ją do tego zawodu wyniósł – będzie ostatecznie decydować o jakości świadczonej pracy, służby. Jeśli ów tylko zechce, prędzej czy później pokona niedogodności okresu aplikacji. Ważna jest motywacja, z jaką się tu przychodzi, otwartość na trudne wyzwania – tak zewnętrznej jak i wewnętrznej natury (tu: etyczno – moralny krąg zagadnień). Dobrze mieć zawczasu ugruntowany jeszcze w szkole średniej czy też w okresie studiów prawniczych, system wartości. Najlepiej oparty na realistycznym odbiorze otaczającej nas rzeczywistości. Takim, dostrzegającym niezależne od naszego „widzi mi się” istnienie otaczających nas bytów. Od tych osobowych począwszy (inni ludzie), poprzez sferę pojęciową (świat idei, poglądów, ocen), po przedmioty materialne (rzeczy). Podobne zjawisko możemy zaobserwować dzisiaj, przy czym w innym już, zmutowanym w stosunku do tamtej epoki, wymiarze. Kiedy już nie samo prawo stanowione ale idealistyczne zapatrywania stosującego je przedstawiciela organu procesowego, czy to w sferze polityki czy obyczajowości, dokonują dzieła komunistycznej rewolucji sprzed ponad stu lat. Przybierającym postać orzeczenia kończącego postępowanie, wydanego w sposób urągający utrwalonym w polskim porządku prawnym, zasadom współżycia społecznego. Poruszyłem tu narastający problem, który powinien, w mojej ocenie, na serio zatrwożyć gremia odpowiedzialne za przygotowanie kadr sądowo – prokuratorskich. By w edukacji przyszłych sędziów i prokuratorów szerzej uwzględnić zagadnienia ogólne, obejmujące propedeutykę filozofii, psychologię i socjologię. Nie tylko poprzedzonych przymiotnikiem „kryminalna”. Bo przyszłym adeptom sztuki przyjdzie pracować z ludźmi. Jak to, obrazowo mówiąc, niektórzy marksistowscy wykładowcy zamierzchłymi czasy nieładnie konfabulowali: „na materiale ludzkim”. I nie poprzez system testów upraszczających rolę wykładowców i egzaminatorów. Żaden zamiennik funkcjonalny ani technologiczna nowinka nie zastąpi spotkania osób, które zawsze – o ile jest rzeczywiście spotkaniem – będzie prowadzić do głębi wzajemnego poznania i zrozumienia poruszanych tematów. Będzie dzieleniem się sobą, a więc wartościami, wiedzą, doświadczeniem płynącym z zawodowej praktyki.
Dlaczego zdarzają się sprawy, w których osoby niesłusznie „wpakowane są za kraty”?
Chodzi o pewne uwarunkowania składające się na złą jakość pracy prokuratorów. Byłoby to zatem pierwsze – kto wie, czy nie zasadnicze ogniwo – całego łańcucha przyczynowo – skutkowego, pociągającego za sobą przypadki „niesłusznego wpakowywania za kraty” ludzi. Tym znanym i najbardziej bulwersującym, który wstrząsnął opinią publiczną w ostatnim czasie, był casus uniewinnionego ostatecznie od popełnienia zbrodni zabójstwa, Tomasza Komendy. Po 18 latach odsiadki orzeczonej wobec niego kary 25 lat pozbawienia wolności. Oczywiście, mieliśmy tu do czynienia z rażącym niedopełnieniem obowiązków służbowych ze strony prokuratorów i sędziów w tej konkretnej sprawie. Ale jest to też inny, bardziej ogólnej natury problem niewydolności systemowej w ściganiu zabójstw. By oddać całą jego kwintesencję, przytoczę moją wypowiedź z 2016 roku – a więc z czasów, kiedy pan Komenda jeszcze w majestacie prawa pozostawał zabójcą w społecznym odbiorze – której udzieliłem, odpowiadając na pytania dr Leszka Pietrzaka w książce pt. „Szukając sprawców zła” (Wydawnictwo Bollinari Publishing House, Warszawa 2016, str. 124 – 125). Powiedziałem wówczas (cytuję): „Nie ukrywam natomiast, że nie mogę doczekać się organizacyjnego wyodrębnienia ścigania przestępstw przeciwko życiu w postaci wyspecjalizowanych wydziałów do spraw zabójstw – chodziło mi o jednostki prokuratury. Dalej cytuję: Postulat taki tu i ówdzie powtarzam od 1993 roku, kiedy to pełniłem jako jedyny w kraju, funkcję konsultanta do spraw zabójstw. Niezależnie od własnego „podwórka” miałem wtedy szerszą perspektywę spojrzenia na kwestie wiążące się ze złożonością śledztw w tych sprawach, w których brakowało dowodów bezpośrednich i postępowanie miało charakter poszlakowy. Taka sprawa przestaje być „kryminałkiem”, jak zwykli niektórzy beztrosko nazywać, a staje się zbyt często dla prokuratorów nierozwiązywalnym problemem, skutkującym ogromnymi kosztami społecznymi. Jak z rogu obfitości można przytaczać np. fakty niewytłumaczalnych samobójstw towarzyszących różnym wielowątkowym śledztwom z zakresu przestępczości zorganizowanej, gdzie praca policji kończy się tylko na zdiagnozowaniu obrażeń na zwłokach, oględzinami miejsca zdarzenia i nic nie znaczącymi formalnymi przesłuchaniami. (…) Społeczeństwo jest całkowicie bezbronne wobec grozy sytuacji, wynikającej z bezradności organów ścigania w odniesieniu do tych zdarzeń. Tknąłem tylko wierzchołka góry lodowej. Mówię o tym również dlatego, że śledztwa w sprawach zabójstw (…) mają określoną specyfikę, odbiegającą od innej specjalizacji śledczej, a mianowicie dotyczącej ścigania przestępczości gospodarczej, która doczekała należytego organizacyjnego usytuowania w nowych przepisach. Na co dzień współpracowałem z kolegami, którzy otwarcie mówili mi, że oni mi się trochę dziwią bo sami wolą, jak to określali, śledztwo na samych „papierkach” [to oczywiście, daleko idące uproszczenie – A.W.] (…), gdzie nie muszą się babrać z meandrami ludzkiej psychiki, wszelkimi dewiacjami, oglądaniem zwłok i tą całą „biologią”, która towarzyszy nieodłącznie zabójstwom”. Czas dopełnił drastycznych ilustracji problemu. Do dzisiaj, z pełnych atrybutów wolności korzystają sprawcy brutalnego mordu na obrończyni praw mieszkańców Warszawy, Jolancie Brzeskiej. Zbrodnia ta miała miejsce w dniu 11.03.2011 r. Pomimo wdrożonej w ostatnich latach wzmożonej inicjatywy ścigania ze strony właściwych organów państwowych, wciąż wykazywana jest jako dokonana przez NN sprawców. Z dowodami w sprawie o zabójstwo o skomplikowanym stanie faktycznym bywa tak, jak z ulatniającą się parą wodną. Jeżeli w odpowiednim momencie nie odzyskamy jej, wychwytując z wrzątku na pokrywę garnka w skroplonej postaci, uleci nieodwracalnie w powietrze i po wsze czasy zginie. Tak też dzieje się z utraconymi na miejscu zdarzenia śladami kryminalistycznymi. Wraz z nimi zatraceniu ulega elementarne poczucie sprawiedliwości w danym postępowaniu. Wobec bezkarności zbrodniarzy za tak drastyczne przejawy szczególnego okrucieństwa.
Pisarz, poeta, prokurator? Która z szat jest dla Pana tą najważniejszą, najbliższą sercu?
W każdej czuję się wyśmienicie, w doskonałej harmonii serca, rozumu i woli. Za wiersze brałem się zazwyczaj spontanicznie. Motywowany natchnieniem, które tak szybko znika, jak się pojawia. Jak pełniej można oddać piękno świata lub tęsknotę za nim, osamotnienie czy przeszywającą do szpiku kości wściekłość? Ból, smutek, radość, oczekiwanie, miłosny zawód czy uszczęśliwiającą wzajemność, kiedy jest się młodzieńcem? Refleksję nad postrzeganymi zjawiskami życia społecznego, politycznego, w ogóle nad tym, cokolwiek widzimy i słyszymy w otaczającej nas rzeczywistości, gdy – jak to wybrzmiało w jednej z piosenek „Trubadurów” – „wyrośliśmy na potęgę”? Właśnie: poprzez skondensowaną formę poetyckiego przekazu, z bagażem przenośni, porównań, symboliki, przy porządkującym strofy akompaniamencie rymu i rytmu. Pisarstwo to już inna bajka. Powiem nieco przewrotnie: w sposób nie do końca uświadomiony, uprawiałem je w służbowym wymiarze będąc czynnym prokuratorem. Tak, tak. Ileż to tomów uzasadnień aktów oskarżenia, apelacji, postanowień; ileż obszernych sprawozdań, notatek urzędowych, innych zapisków. Kiedyś, w latach dziewięćdziesiątych, wielce szacowna pani sędzia, znakomity poniekąd prawnik, po otrzymaniu ode mnie niekoniecznie miłego prezentu w postaci kilkudziesięciu tomów akt z kilkaset stronicowym aktem oskarżenia, po jego lekturze zatelefonowała do mnie prawie z wyrzutem: – Andrzej, świetny kryminał mi tu przysłałeś. Ale, niestety, samo życie. Lektura – lekturą, a tu trzeba brać się za sądzenie… Pisma procesowe, inne, wszelkiego rodzaju piśmiennictwo służbowe, ograniczone nazewnictwem, określoną przez przepisy postępowania formą, mają ściśle wytyczony, merytoryczny zakres i zasięg oddziaływania. W znaczeniu już potocznym, ograniczająca środki wypowiedzi, wymagana przepisami prawa stylistyka, sposób ujęcia treści, jawią się niczym skalpel cenzora. Stąd potrzeba kogoś wykonującego mój zawód, a traktującego pisanie jako metodę komunikowania się z ludźmi i całym światem, rozszerzenia tej aktywności na dziedziny wolne od normatywnych ograniczeń. Kreowane wyłącznie inwencją twórczą autora, w których ma on cokolwiek ważnego, w swej ocenie, do powiedzenia. Szukałem więc swoistego wytchnienia, podejmując literackie próby dania świadectwa życiowym doświadczeniom w nieskrępowanym formą wymiarze. Oprócz pisania wierszy i pamiętników, zabrałem się za książkę pt. „Śpiące kamienie”. Do dzisiaj zalega na półce, nie wychodząc poza postać brudnopisu. I tak już chyba zostanie. Ujrzała za to światło dzienne w 1993 roku inna książka, pt. „Łaknąc sprawiedliwości”. Fakt ten dostrzeżony został przez jedną z lubelskich gazet, w której zamieszczono na ten temat publikację pt. „Prokurator pisarzem”. Na więcej w okresie czynnej prokuratorskiej służby, zabrakło czasu. Sytuacja pod tym względem uległa diametralnej zmianie, odkąd w sierpniu 2015 roku przeszedłem w stan spoczynku.
Wiem, że droga, którą Pan przeszedł, była kręta i trudna, pełna zawirowań. Dlaczego warto walczyć o realizację marzeń zawodowych?
Dlatego, bo warto zwyciężać, pokonywać wszelkie przeszkody, osiągać zawodowe sukcesy w dziedzinie, która ma ugruntowany mocą prawa naturalnego i pozytywnego, jasno sprecyzowany cel służby dobru wspólnemu. Wymiar osobistego zwycięstwa zlewa się tu w jedno z sukcesem całej społeczności. Kiedy zostaje z niej trwale wyeliminowany bezwzględny zabójca, który wysłał na łono Abrahama co najmniej kilka osób. Dlatego, bo przestępca ten ponosi zasłużoną karę, której nigdy nie skończy odsiadywać. Dlatego też, bo uratowane zostały od śmierci niedoszłe ofiary mordercy w liczbie trudnej do przewidzenia; zbrodniarza, który deklarował wobec mnie, że będąc na wolności, nigdy nie przestanie zabijać. Mam w zanadrzu dziesiątki innych, tym podobnych, mniej drastycznych przykładów, dlaczego warto walczyć o realizację marzeń zawodowych. Odniosłem się tu, rzecz jasna, do mojej profesji.
Zabójstwa, okrutne zbrodnie, zło, przemoc, cierpienie. Cóż takiego kryje się w tym mrocznym świecie, że jednocześnie odpycha i przyciąga?
Zaiste – zabójstwa, inne okrutne zbrodnie, przemoc, cierpienie tym sprowadzone, to świat mroczny i odpychający dla normalnego człowieka. Ale przecież ponad ten łez padół przebijają niczym wiosenne krokusy, prawda, piękno, wiara, nadzieja, miłość! Świat stworzeń obdarzony atrybutem bytowości, istnienia. I to on nadaje sens naszemu ludzkiemu jestestwu. Chce nas w sobie skupić, przyciągnąć na stronę dobra. Byśmy porzucili odrażający niebyt, czyli właśnie zło wszelakie. Bo zło, najogólniej, jest brakiem dobra! Procesowe spotkania z podejrzanymi o występki i najcięższe zbrodnie były sposobnością, by mierzyć w coś więcej, niż tylko sporządzenie protokołu przesłuchania podejrzanego i odfajkowanie tej czynności w planie śledztwa. Miałem przed sobą człowieka, który kuszony wizją pozoru dobra, okropnie zabrnął w ślepą uliczkę własnych wyobrażeń o szczęściu. Tę, która na wiele lat, czy też do końca życia zawiodła go za kraty. Trzeba byłoby tego wszystkiego, co usłyszałem, posłuchać. Obserwatorzy z zewnątrz ze znawstwem orzekliby, że zgnilizna, zepsucie do cna, bez szans, że skrajna demoralizacja i szkoda w ogóle czasu, jemu już nic nie pomoże, i tak dalej, i tak dalej… A jednak nie! Nie raz mogłem stwierdzić, że napotkawszy może po raz pierwszy od dawien dawna przejaw życzliwości, otwarcia na ich życiowy problem, ona lub on nie ukrywali zaskoczenia, że ktoś ich w ogóle wysłuchuje, że znajduje na to czas. Czasem nawet dużo czasu. Potem odwdzięczali się, składając polegające na prawdzie wyjaśnienia. A prawda ma walor wyzwalający z tkwienia w kręgu iluzji. Otwiera dla ochlapanego moralnym błotem człowieka perspektywę nowego życia. Tego w wymiarze wnętrza. Całkowicie niezależnie od sytuacji procesowej w jakiej się znalazł; wyroku sądu, który potem zapadł. Walka o człowieka to ważny, towarzyszący procesowi karnemu aspekt wymierzania sprawiedliwości, rzadko zauważalny i komentowany. Ona jednak się toczy. Bo my prokuratorzy i sędziowie, nie pozostajemy tak po ludzku obojętnymi na losy tych, którzy oczekują na sprawiedliwość. Którym popełnione czyny i w następstwie, procedura karna, przypisały określone role w prowadzonych postępowaniach.
Która ze spraw zabójstw zapisała się w Pana pamięci w sposób szczególny?
Taką sprawą jest śledztwo w sprawie kierowania wykonaniem zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki. Zapisało się ono i wciąż zapisuje się w pamięci nie tylko mojej. Dwukrotnie sprawę tę przydzielano mi do prowadzenia i dwukrotnie odbierano. Długo by o tym opowiadać. Czynniki polityczne w państwie, rękami moich służbowych przełożonych, relegowały mnie ze śledztwa najpierw – po półtorarocznym okresie pracy w Departamencie Prokuratury Ministerstwa Sprawiedliwości – w dniu 3.12.1991 r., a następnie w dniu 13.10.2004 r., po dwu i pół rocznym okresie prowadzenia tej sprawy w strukturach IPN. W jednym i drugim przypadku powód był ten sam: zamierzałem wydać postanowienie o przedstawieniu zarzutów w stosunku do peerelowskiego ministra spraw wewnętrznych, Czesława Kiszczaka. Ponadto, w 2004 roku, zarzutami miały zostać objęte osoby, których zeznania w charakterze świadków, złożone w toku śledztwa i procesu sądowego w okresie 20.10.1984 r. – 7.02.1985 r., odegrały kluczową rolę w przedstawieniu Sądowi Wojewódzkiemu w Toruniu nieprawdziwego przebiegu wydarzeń związanych z uprowadzeniem i zabójstwem księdza, od dnia 19.10.1984 r. począwszy, na dniu 25.10.1984 r., kończąc. Sąd zeznania te bezkrytycznie przyjął bez ich procesowej weryfikacji, wydając wyrok na podstawie spreparowanego materiału dowodowego. Mogę zapewnić, że przez wszystkie lata przymusowej absencji w tym postępowaniu, nie siedziałem z założonymi rękami. Starałem się o powrót do śledztwa, by móc je doprowadzić – póki była jeszcze ku temu pora – do końca. Formuła niniejszej wypowiedzi skłania, by postawić w tym momencie kropkę. Poruszona tematyka jest tak bogata i złożona, że tu ograniczę się do jej zasygnalizowania. Dodam tylko, że śledztwo IPN w tej sprawie, nie zostało dotychczas merytorycznie zakończone. Ja też nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa.
Jakimi narzędziami, wiedzą i środkami dysponowali prokuratorzy w latach 70/90’? Mam na myśli na przykład przeprowadzanie badań poligraficznych, eksperymentów kryminalistycznych, profilowanie nieznanych sprawców przestępstw.
Od tych czasów minęła, rzec można, cała epoka, technologiczny skok w niewyobrażalnym – zwłaszcza z perspektywy peerelowskiej stagnacji – wymiarze. Do kodeksów dopisano dostosowane do nowych sfer ludzkiej aktywności, typy przestępstw, jak chociażby te określane mianem komputerowych. Dyspozycje przepisów prawa karnego okraszono kazuistyką wszelaką, by nadążyć za zmieniającą się, wraz z przemianami społecznymi, mentalnością przestępców; nie zasypujących gruszek w popiele, potrafiących bezwzględnie wykorzystywać istniejące luki prawne. Coraz bardziej bezwzględnych i cynicznych. Również w tym celu, by ktoś – proszę wybaczyć – wyedukowany na testach i grach komputerowych, któremu zdarzyło się przywdziać sędziowską togę, nie miał możliwości orzec za zabójstwo popełnione ze szczególnym okrucieństwem, kary pozbawienia wolności w granicach dolnego ustawowego zagrożenia za tę zbrodnię w niekwalifikowanej postaci. Pamiętam, jak w 1994 roku policjanci służby kryminalnej z Mannheim, z którymi współpracowaliśmy w rozbiciu międzynarodowego gangu morderców, wściekali się, kiedy pani sędzina tamtejszego sądu, w spódnicy, jak to mówili, „do pasa, i obcasach po kolana”, wypuściła im beztrosko i z czarującym uśmiechem na ustach – w innej (na szczęście i nieszczęście) sprawie – doprowadzonego na areszt podejrzanego o serię włamań. – A myśmy kilka nocy zarwali, by te dowody zebrać, i one rzeczywiście były, narzekał niepocieszony, mój przyjaciel Willi. I dodał: – zobaczysz, u was ta epoka właśnie się zaczyna, niedługo będziecie mieli ten sam problem…
Wracają słowa Willego?
Słowa Willego wracają, walą w uszy jak w bęben, kiedy oto media donoszą, że wniosek prokuratury o zastosowanie aresztu tymczasowego wobec niebezpiecznego przestępcy nie został uwzględniony, gdyż… nie zachodzi uzasadniona obawa, że będzie on utrudniał postępowanie przygotowawcze! Poznałem na tyle sylwetki przeróżnych przestępców, by odpowiedzieć jasno: Bzdura totalna!; jaką sprawa by nie była, skoro tak ciężkie zarzuty wysunięto! W tym czułym punkcie tkwi źródło problemów, z którymi zmaga się nasz wymiar sprawiedliwości w sprawach karnych. I cóż nam po digitalizacji akt, wzmożonym procesie cyfryzacji, usprawnieniu pracy sądów i prokuratur? Kiedyś współdziałający ze mną w grupie śledczej policjant o zachowawczym usposobieniu w odniesieniu do warsztatu pracy – do służby w MO zaciągnął się jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku – podzielił się ze mną pewną paremią. Podczas protokołowania nagle wynikł problem z laptopem. W jednej chwili zniknął z ekranu zaawansowany już protokół przesłuchania bardzo ważnego świadka w bardzo ważnej sprawie. Oblał mnie zimny pot. Wówczas dopiero raczkowaliśmy z tym sprzętem. Był nad wyraz użyteczny w ogólnopolskich eskapadach do innych prokuratur. Ale już raz spłatał nam, i to nieodwracalnie, niezłego figla. Na szczęście tym razem, szybko zareagował pan składający zeznania. Powiedział, że dzięki żonie, trochę się na tym wyznaje. Wstał z krzesła, spojrzał i mówi: – proszę, o tu, kliknąć. No i protokół w pełnej krasie powrócił na ekran laptopa. Emocje opadły. Dał im wyraz równie zaniepokojony jak ja, policjant: – A nie mówiłem, najlepsze są dwie kartki papieru, kalka i ołówek kopiowy. Wtedy masz pewność, że z niczym nie przedobrzysz.
Protokołował Pan osobiście?
Tak. Od maja 1981 roku ostro ruszyłem z kopyta jako asesor, przesłuchania mnożyły się od pierwszego dnia samodzielnej pracy. Przez cały okres prokuratorskiej służby, poza bardzo nielicznymi, „rytualnymi” wyjątkami (jak je trochę przewrotnie określam), protokołowałem osobiście. Błyskawicznie nauczyłem się szybko pisać na maszynie do pisania, co przebiegało sprawniej, niż kaligrafowanie piórem czy długopisem tekstów protokołów. W moim bowiem wydaniu, i w takich przypadkach musiały być one zawsze w pełni czytelne. Jak bardzo jest to ważne wiedzą sędziowie, którzy prześlęczeli nad setkami tomów policyjnych i prokuratorskich akt, zawierających często (im bardziej wstecz w kalendarzu, tym gorzej) w niewielkim stopniu przyswajalne dokumenty procesowe. Z powodu pisarskiego niechlujstwa ich autorów. Dlatego, Państwo prokuratorzy i policjanci, jeśli już pisać odręcznie musimy, pamiętajmy o innych, którzy będą studiować nasze procesowe teksty. W tamtych latach, świeżo upieczony asesor, dysponował niezbędnym kompendium wiedzy teoretycznej i praktycznej wyniesionej z okresu aplikacji. Nad wyraz ważna była rola patrona, przygotowującego adepta sztuki do samodzielnej służby. Potem wiele zależało od szefa jednostki prokuratury, w której pracę rozpoczynał świeżo upieczony asesor. Mnie dość szybko, bo już po trzech miesiącach odłowiono z pomniejszych gatunkowo tematów i przeznaczono do prowadzenia śledztw o najcięższe przestępstwa kryminalne. Nadano specjalizację śledztw w sprawach zabójstw oraz tych niejasnych w przebiegu zdarzeń, które tę kwalifikację rokowały.
Poszerzał Pan swoją wiedzę poprzez udział w szkoleniach lub kursach?
Oczywiście, brałem udział między innymi w organizowanych przez ówczesną (lata 80. ubiegłego wieku) Prokuraturę Generalną, kilkudniowych kursach o tematyce zabójstw. W szczególności, w pamięci utkwiły mi pierwsze takie zajęcia szkoleniowe, które odbywały się na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, w czerwcu 1983 roku. Prokuratorom przedstawiono szerokie – na tamte czasy – spektrum metodyki ścigania sprawców zabójstw. Były wykłady z medycyny sądowej, paru dziedzin kryminalistyki. Inne, nie takie podług podręcznikowej sztampy. Tchnące praktyką, doświadczeniami zaprawionych „w bojach” wykładowców, wynikającymi z konkretnych casusów. W mowie powitalnej odwołano się do wypowiedzi Ludwika Hirszfelda (1884 – 1954, polskiego lekarza, twórcy polskiej szkoły immunologicznej i dziedziny nauki o nazwie: seroantropologia), dotyczącej pracy twórczej, która ma być nacechowana wyobraźnią i namiętnością szukania. Nasz pan dziekan od razu przeniósł tę myśl na grunt ściśle warsztatowy, stwierdzając, że prokuratora ma cechować namiętność szukania prawdy. Na kursie chodzi o zaszczepienie pewnego bakcyla niepokoju, poszukiwania prawdy. Tak rekrutowano was na ten kurs, preferując osobowości niespokojne, żądne wiedzy. Powołano się też na francuskiego kryminologa dr Edmonda Locarda (1877 – 1966), który twierdził, że prawdziwego dochodźcę poznaje się po śmiałości jego przedsięwzięć i długości jego nosa. Po czym dodano: Na świecie policji znanych jest 90% pewnych zabójców, co do których brak jest dowodów winy. Dwóch z tej liczby przyznaje się do dokonania zabójstwa. Tak to się miało w czerwcu 1983 roku. W trakcie omawianych zajęć szkoleniowych wykład pt. „Problematyka badań poligraficznych” wygłosił prof. Jan Widacki wespół z adiunktem Katedry Kryminalistyki Uniwersytetu Śląskiego, dr Jerzym Koniecznym (zmarł w końcu lipca 2020 roku). Poza omówieniem pełnej warstwy teoretycznej i orzeczniczej, prokuratorom zaprezentowano działanie poligrafu. Pół roku później. W nocy z 30 na 31 grudnia 1983 r. w Puławach dokonano zabójstwa Jerzego F. w okolicznościach bardziej niż niejasnych. Aresztowano dwóch podejrzanych, z których tylko jeden zabił. Wojciech P. i jego – dzisiaj powiedzielibyśmy, partnerka – pomówili Mariana S. o zadanie ciosu nożem Wojciechowi F. W tej sytuacji, Marianowi S. postawiono zarzut dokonania zabójstwa. Ponieważ miało dojść do tego w trakcie szamotaniny, w której uczestniczył Wojciech P., ów również trafił do aresztu z zarzutem udziału w bójce ze skutkiem śmiertelnym. Od początku wątpiłem w prawdziwość wersji Wojciecha P. i pani partnerki, Władysławy K. Po kilku dniach czynności procesowych nabrałem pewności, że oboje kłamią. Cóż mi po tym! Jak miałbym swoje przekonanie przetworzyć na materiał dowodowy? W rozmowie telefonicznej z prof., Janem Widackim powołałem się na jego ofertę przedstawioną prokuratorom w trakcie wspomnianego szkolenia na Uniwersytecie Śląskim. Prosił wtedy by dzwonić, jak będzie potrzeba. Uzgodniliśmy, że Wojciech P. zostanie dowieziony na badanie poligraficzne do Katowic. Podejrzany ten, już na miejscu, wobec biegłego (taki jest wymóg), wyraził zgodę na poddanie się badaniu poligraficznemu. Jeszcze w fazie pytań przedtestowych wyznał profesorowi (skoro „ten aparat powie prawdę”), że to on dokonał zabójstwa Jerzego F. Przyznał się następnie do popełnienia tej zbrodni składając szczere wyjaśnienia, jeszcze w Katowicach, przed funkcjonariuszem MO, a następnie przede mną, kiedy dowieziono go do Puław. Po tym burzliwym epizodzie procesowym dalsze postępowanie weszło na właściwe tory.
Jaki był finał tej sprawy?
Marian S. oczyszczony z zarzutu zabójstwa, został zwolniony z aresztu. Pomimo, że miał „za kołnierzem” kradzież, w warunkach recydywy, dywanów z hotelu „Izabella”, dokonaną na godzinę przed opisanym, tragicznym zdarzeniem. Odpowiadał za ten czyn w odrębnym postępowaniu. Wojciech P. został oskarżony i skazany za zabójstwo Jerzego F. Z kolei, Władysława K. trafiła na dwa lata do zakładu karnego za złożenie w tej sprawie fałszywych zeznań. Od 1985 roku, do końca lat osiemdziesiątych ub. wieku, kiedy pracowałem już w Prokuraturze Rejonowej w Lublinie, kilkakrotnie powoływałem biegłego z zakresu badań poligraficznych w prowadzonych przeze mnie śledztwach w sprawach o zabójstwa. Ekspertyzy te wykonywał głównie prof. Jerzy Konieczny. Każdorazowo, z dużym powodzeniem, przyczyniając się znacząco do rozwiązania, wydawałoby się niemożliwych do wyjaśnienia, stanów faktycznych zabójstw.
Czy w tamtych czasach eksperymenty procesowe były na porządku dziennym?
Owszem, były eksperymenty procesowe prowadzone samoistnie lub połączone z wizjami lokalnymi. W kilku moich sprawach z bardzo przydatnym, procesowym skutkiem. Chodzi w nich o doświadczalne zweryfikowanie istotnych fragmentów wyjaśnień podejrzanych czy też zeznań świadków. Także, o odtworzenie na tej podstawie przebiegu zdarzenia w miejscu, w którym do niego doszło. Wyznam szczerze, że dla prokuratora, czynności te stwarzają duże pole do obserwacji reakcji słownych czy też niewerbalnych, biorących w nich udział podejrzanych i świadków. Kiedyś pewien młodziutki, brutalny i bezwzględny zabójca, bardzo mi się przy tej okazji „wysypał”. Takie reakcje mogą oczywiście nastąpić przy powrocie na miejsce zbrodni, u osoby, w której psychice pozostawiło ono silne ślady emocjonalne. Podobnie reagowali też na działanie objęte eksperymentem śledczym świadkowie, których prawdziwość zeznań właśnie weryfikowano. Ich odbiegające od stereotypu zachowanie, obarczone wybuchem emocji, utwierdziło prowadzącego czynność procesową w przekonaniu, że złożone przez nich zeznania polegają na prawdzie.
Korzystał Pan z wiedzy biegłych, którzy sporządzali profil zabójcy?
Opinia biegłego nakreślająca profil psychologiczny potencjalnego sprawcy zbrodni, pomocny w jego ustaleniu, jest przydatna w szczególności w odniesieniu do nieustalonych zabójców seryjnych. Zestawiamy ślady kryminalistyczne z oględzin miejsc zbrodni, wyników sekcji zwłok, inne uzyskane dowody. Szukamy podobieństw, jakiegoś psychologicznego, czy fizycznego, iunctim. Może nam w tym pomóc opinia biegłego z zakresu badań psychologicznych, nakreślająca takowy profil. W oparciu o ustalenia, którymi już dysponujemy. W takich sytuacjach, wiadomo, wszystkie ręce na pokład. Niemniej będąc prokuratorem – dominus litis procesu karnego, proszę wybaczyć, ale sam jestem w jego toku najwyższym biegłym! Mam obowiązek zgłębiać, rozczytywać zapisywane niekiedy drobnym maczkiem, sprawozdania z przeprowadzonej ekspertyzy, a nie skupiać się na samych wnioskach końcowych. Powinienem skontrolować cały przebieg rozumowania biegłego i finalnie zgodzić się z nim lub nie. Muszę przede wszystkim sam nakreślić profil zbrodniarza, by potem zestawić go z tym, który przedstawi biegły w wydanej opinii. Dlatego, bo każdy biegły ma organowi procesowemu pomagać a nie go zastępować! W ostatnim okresie czynnej prokuratorskiej służby bywało, że pracując w nadzorze obserwowałem tendencję odwrotną w praktyce niektórych badanych postępowań. Rolę biegłego sprowadzano do roli organu rozstrzygającego, zaś osobistą analizę akt sprawy spychano na analityków policyjnych. Nie tyle posiłkując się ich pracą, co zastępując nią własną kreatywność. Były to rzadkie przypadki, ale się zdarzały. Wywołałem w połowie lat 80. ub. wieku opinię psychologiczną nakreślającą profil seryjnego sprawcy zabójstw o podłożu seksualnym. Ostatecznie okazała się pomocną nie tyle w jego ustaleniu, co uzyskaniu specjalistycznej argumentacji uzasadniającej łączenie cech osobowości podejrzanego z wynikającym z opinii profilem psychologicznym sprawcy tych czynów. Do których ten uparcie się nie przyznawał. Uznano by mnie za malkontenta, nie doceniającego znaczenia tak istotnej w pracy wykrywczej dziedziny, gdybym na powyższych uogólnieniach poprzestał. O jej obrazie w warsztatowym wymiarze, a przy tym roli i wadze w mozolnych policyjnych dociekaniach zmierzających do ustalenia sprawcy zbrodni, możemy przekonać się z lektury znakomitej książki brytyjskiego psychologa – profilera, Paula Brittona, pt. „Profil mordercy”. Co interesujące, w jednym z rozdziałów przedstawił on rażącą niedomogę brytyjskiego systemu prawnego common law. Wyrok sądu oparty o zapadłe nieco wcześniej orzeczenie precedensowe w sprawie o nieporównywalnie mniejszym ciężarze gatunkowym – zniweczył zakończone sukcesem dwuletnie inwigilacyjne zabiegi czynione przy stałej konsultacji psychologicznej Brittona. To dzięki nim zatrzymano wielokrotnego mordercę kobiet. Ostatecznie, po decyzji sądu, który niczym papuga wyskrzeczał coś o braku formalno – prawnego umocowania takich działań (bo tak orzekł wcześniej inny sąd w innej sprawie), niebezpiecznego przestępcę puszczono wolno. Ten kosmiczny absurd wywołał mentalny bunt policyjnego psychologa. Nie założył głodówki lecz postanowił, że będzie pisał książki. Co też czyni z pożytkiem dla świata. A swoją drogą, Anglosasom również przydałaby się reforma skostniałego systemu prawnego. W tych przynajmniej elementach, które stały się dlań piętą achillesową. My przynajmniej z tym, problemów nie mamy.
Mówi się „nie ma ciała, nie ma zbrodni”, dlaczego nie wszystkie sprawy zabójstw zostają wyjaśnione? Czy słusznym było utworzenie tzw. Archiwum X?
Najpierw pewna z mojej strony uwaga odnosząca się do samego nazewnictwa. Z punktu widzenia, tu zaznaczam: mojej dziedziny, określanie fizykalnego wymiaru człowieka po śmierci mianem „ciała”, jest nieprawidłowe. Nie dokonuje się „sekcji ciała”, ani z „ciała” nie pobiera się wycinków narządów do badań histopatologicznych. Rozmawiamy o zwłokach, które z biologicznego punktu widzenia są najwyżej pamiątką po ciele. Ciało łączymy z atrybutem życia, którego najczulsza terminologia nie przywróci, kiedy przestało bić serce i nastąpiła śmierć mózgu. Powiedzenie: „nie ma zwłok, nie ma zbrodni”, nie może być kierunkową regułą dla prowadzącego śledztwo. Na potwierdzenie tej opinii, przytoczę znamienny przykład. W nocy z 12 na 13 lipca 1946 roku, na rozkaz komendanta komisariatu MO przy ulicy Lubartowskiej w Lublinie, wyruszyła grupa operacyjna złożona z uzbrojonych w broń długą milicjantów i ormowców, celem dokonania przeszukania zabudowań rodziny M. Świeżo upieczony, niespełna osiemnastoletni ormowiec Marian W., wchodzący w skład tej grupy, od dziecka znał akowców: swego rówieśnika Eugeniusza M. i jego starszego brata Albina. Mieszkając z nimi po sąsiedzku, przed wojną i „za Niemca”, utrzymywał z nimi kontakty koleżeńskie. Eugeniusz M. otworzył bramę zabudowań, kiedy z rodzicami i bratem obudzony został głośnym w nią łomotem. Stanął twarzą w twarz z kolegą Marianem W. Ten nie zamieniwszy słowa strzelił w tym momencie do niego dwukrotnie z karabinu. Eugeniusz M. doznał dwóch ran postrzałowych jamy brzusznej. W ich następstwie zmarł natychmiast. Ormowiec Marian W. wypracował sobie tym zbrodniczym czynem solidną odskocznię do dalszej kariery w MO. Przydzielano mu funkcje komendanta kolejnych posterunków MO w południowo – wschodniej Polsce. Na „zasłużoną” emeryturę odszedł w stopniu sierżanta w dniu 29.02.1968 r. Rozkazem personalnym z 1954 roku został wyróżniono go odznaką „Za wzorową służbę”. Dwadzieścia dwa lata później, w zaświadczeniu KW MO w Rzeszowie stwierdzono, że Marian W., jako członek ORMO brał udział w walce z bandami o utrwalenie władzy ludowej. Ułożona kariera, stateczna egzystencja milicyjnego emeryta. To jednak okazało się być zewnętrznym jedynie pozorem. Osobisty, „niezaszufladkowany” w psychice problem zapoczątkowany przed laty, męczył go przez resztę życia. Sprawa zabójstwa Eugeniusza M. wróciła do prokuratury w końcu lat 90. ub. wieku. Zawiadomienie o przestępstwie złożył brat ofiary, Albin M. Żyli jeszcze w większości inni świadkowie zbrodni. Zdołałem w szczegółach odtworzyć przebieg zdarzenia. W 1997 roku Marianowi W., przedstawiłem zarzut dokonania zabójstwa Eugeniusza M. Jako jedyny z podejrzanych, z którymi miałem służbowy kontakt, dziękował mi za to, że zdjąłem z niego straszliwe odium milczenia. Przedstawiając zarzut! Przyznał się do zbrodni i złożył szczegółowe wyjaśnienia. W sądzie zmienił je na skutek taktyki przyjętej przez jego obrończynię. Niepotrzebnie! Sąd nie dał wiary w pozbawione logiki krętactwa. Jego wyjaśnienia złożone w toku śledztwa były nazbyt przekonywające, podobnie zresztą jak inne przeprowadzone dowody. Sąd Wojewódzki w Lublinie, wyrokiem z dnia 12.02.1998 r. uznał Mariana W. za winnego popełnienia zabójstwa Eugeniusza M. i wymierzył mu za to karę ośmiu lat pozbawienia wolności. Już jako skazany, Marian W, nie poradził sobie z tą sytuacją. Dwa dni później zmarł śmiercią tragiczną. Pomimo, że w czasie śledztwa w powyższej sprawie podjąłem szeroko zakrojone poszukiwania zwłok Eugeniusza M., nie przyniosły one pozytywnego rezultatu. Ich brak nie stanął na przeszkodzie wydaniu przez sąd wyroku skazującego. Po blisko 52. latach od dnia popełnienia zbrodniczego czynu. Wdrożenie ścigania karnego w tej sprawie było możliwe dzięki unormowaniu o nieprzedawnianiu się zbrodni stalinowskich. Przyczyny, dla których wiele spraw o zabójstwa kończy się niepowodzeniem procesowym prokuratora, przedstawiłem, jak sądzę, dość szeroko odpowiadając na wcześniej postawione pytania. To złożony problem natury tak systemowej jak i na wskroś merytorycznej. Pewnym antidotum na tę niedomogę jawią się zespoły do spraw niewykrytych zabójstw, powszechnie określane mianem Archiwum X, tworzone przy Komendach Wojewódzkich Policji. Ich dokonania na przestrzeni lat (pierwszy powstał w Krakowie, w 2005 roku) dowodzą, jak cenną była inicjatywa o ich utworzeniu.
Czy wracają w snach śledztwa, które Pan prowadził, człowiek w Sombrero, zrozpaczeni rodzice, szukający sprawiedliwości bliscy ofiar?
Co prawda nie w snach, niemniej wracają. W myślach, we wspomnieniach. W ostrych, wyraźnych konturach. Niezatarte w pamięci upływem lat. Chyba, że świadomie wybudzałem dawne koszmary, otwierając puszkę Pandory. Tym sposobem doświadczałem ponownie ówczesnych napięć, opisując moje śledztwa w książce pt. „Ścieżki grozy”. Bywało, że zarywałem noce, na nowo przeżywając całą serię okropności. Człowiek w sombrero… wciąż widzę go uśmiechniętego od ucha do ucha, nieświadomego swojego losu starszego człowieka. Mówił dużo odpowiadając na każde pytanie z rozbrajającą szczerością. To pozwoliło na prawidłową ocenę stanu jego psychiki już we wstępnej fazie śledztwa. Dzięki temu uniknął tymczasowego aresztowania. W wydanej później opinii biegłych z zakresu psychiatrii sądowej, stwierdzono jego niepoczytalność w chwili zabójstwa siostry. Zrozpaczeni po utracie dzieci rodzice, inni pokrzywdzeni, nie można było nie mieć dla nich czasu, nawet kosztem popołudnia czy nawet wieczoru. Pamiętam ich w większości. I tragedie, które przeżywali. Tego nie da się nigdy wymazać z pamięci. Żona młodego mężczyzny, który w maju 1988 roku pojechał po pracy z kolegami nad jezioro, z którego potem wyłowiono jego zwłoki… odwiedziła mnie w prokuraturze w 2014 roku. Jakby przez mgłę ale ją poznałem. Po tylu latach przyszła podziękować. Bo wytłumaczyłem jej w dniu tragedii, iż warto żyć; że żyć trzeba. I to życie, mimo nieszczęścia, nieźle się potem ułożyło jej i dzieciom.
Sukcesy i porażki prokuratora. Jak sobie radzić z niepowodzeniami?
Są tylko sukcesy. Słowa „porażka” nie znam w zawodowym wymiarze. Jak radzić sobie z niepowodzeniami? Ano tak, że jeżeli nawet coś takiego się wydarzy, nie traktować kłody rzuconej pod nogi jako niepowodzenie. Trzeba w tym zawodzie walczyć do upadłego. Bić demona – wroga prawdy – w twardy, zesztywniały od pychy kark. Zwycięstwo, jeżeli nie teraz, na pewno przyjdzie później. Prokurator jest skazany na sukces. Inaczej wykonywanie tego zawodu traci sens. Na przeciwnym biegunie jest stan anarchizacji w tej czy innej sprawie. Z niebezpieczeństwem infekcji całej tkanki społecznej. Nie można do tego dopuścić. Dlatego my, prokuratorzy, musimy zwyciężać.
Chciałabym poznać Pana opinię w sprawie kary śmierci. Czy była to słuszna i sprawiedliwa kara dla działających świadomie, nieraz cynicznie z premedytacją i okrucieństwem zabójców?
Zacznę, jak to zwykłem, od przykładu z życia wziętego. Tak tytułem zilustrowania problemu. Obwołany za jednego z najniebezpieczniejszych zabójców lat 90. ubiegłego wieku mężczyzna, któremu postawiono zarzuty dokonania zabójstw siedmiu osób na terenie Polski i Niemiec, spotyka się ze mną – jako prowadzącym śledztwo przeciwko niemu prokuratorem – po raz pierwszy bezpośrednio po zatrzymaniu, na wiosnę 1995 roku, na terenie aresztu śledczego w Lublinie. I w pierwszych słowach od razu pyta: – Panie prokuratorze, czy ja dostanę karę śmierci? Był w tym momencie zapocony, drżały mu wyraźnie policzki. Czekał na odpowiedź. Nie usłyszał ode mnie, bo nie mógł, czegoś, co w jakiś sposób ulżyłoby problemowi, z którym się zmagał. Niepewność losu kwitował milczeniem. Ugrzeczniony, ważący swą sytuację. W tym czasie w Polsce kara śmierci wciąż stanowiła górną granicę zagrożenia karą za zabójstwo. Tyle, że jeszcze przez około trzy miesiące licząc od tego naszego pierwszego spotkania. Na mocy ustawy z dnia 12.07.1995r. wprowadzono ustawowe moratorium na wykonywanie kary śmierci przewidziane na okres 5 lat. Fakt ten spowodował diametralną zmianę zachowania w śledztwie ze strony tegoż podejrzanego. Stał się wobec prokuratora arogancki. Był niegrzeczny i napastliwy. Za jakiś czas powrócił do dialogu. Ale już na innych zasadach. Sprawa miała charakter poszlakowy, gra szła o złożenie przezeń szczerych, polegających na prawdzie wyjaśnień. Kiedyś na terenie aresztu, po zaprotokołowaniu jego krótkich wyjaśnień, podejrzany ten poprosił mnie o nieformalną rozmowę. Przeciągnęła się ona do kilku godzin. Mężczyzna opowiadał o sobie, swoim dzieciństwie, późniejszym życiu. Krótko po osiągnięciu pełnoletności przebiegało mu ono na pobycie, z krótkimi przerwami, w zakładach karnych. Powiedział, że my, żyjący na wolności, nie mamy pojęcia o tym, iż jego środowiskiem, do którego zawsze będzie wracał, jest więzienie. Przyzwyczaił się do tego, jako czegoś normalnego. To pobyt za murami ma dla niego charakter czasowy. Zapewnił, że jeśli my go wypuścimy, odbędzie karę, albo wydostanie się na zewnątrz w inny sposób, to będzie nadal zabijał. My go znowu zapewne posadzimy, ale w niczym nie robimy mu krzywdy. Bo więzienie jest miejscem jego zamieszkania. To tyle w tym miejscu na temat tego pana. Wprowadzając moratorium na wykonywanie kary śmierci a następnie w ogóle ją znosząc wraz z wprowadzeniem w życie nowej kodyfikacji karnej z dniem 1.09.1998 r., uczyniono owemu panu, w jego odczuciu, niezły prezent, fundując spokojne życie w jego specyficznym domowym zaciszu. Ostatecznie orzeczono prawomocnie wobec niego karę dożywotniego pozbawienia wolności. Z perspektywy pewnego społecznego dobrostanu, w którym współcześnie funkcjonujemy, nie widzę możliwości, bym jako prokurator obecnej doby, mógł żądać wymierzenia wobec kogokolwiek kary śmierci. Wolę na kwestię tę spojrzeć z własnej perspektywy, niż powielać poglądy i oceny doktrynalne, które w tej kwestii są zróżnicowane i niekiedy oderwane od rzeczywistości. Począwszy od całkowitego zakazu stosowania kary śmierci po jej pełne przyzwolenie. To, czy kara śmierci, w czasie, kiedy obowiązywała, była słuszną i sprawiedliwą dla działających świadomie, cynicznie i z premedytacją, zabójców, można ocenić poddając gruntownemu zbadaniu, każdy taki przypadek, w którym kara ta została orzeczona i wykonana. Skóra cierpnie na myśl, że znalazłby się wśród tych spraw casus a’ la Komenda. Jeśli jednak zgromadzony materiał dowodowy nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości co do winy skazanych i straconych, kara ta była słuszną i sprawiedliwą z perspektywy obowiązującego wówczas porządku prawnego.
Jak wygląda życie na prokuratorskiej emeryturze, jak z perspektywy czasu ocenia Pan polski wymiar sprawiedliwości?
Przechodząc w zawodowy stan spoczynku, poprzedzający jego wieczną odmianę, doznałem zawodowej metamorfozy. Przemieniłem się z prokuratora praktykującego w prokuratora niepraktykującego, za to piszącego o tym, o czym wcześniej nie pisał. Szefów i panie sekretarki zastępuje mi jednoosobowo żona, ukraszając szarość mijających dni nieprzemijającym urokiem osobistym. W lustro wolę nie patrzeć – przez co rzadziej się golę – zwłaszcza ze względu na przybierające postać bieli, ślady bujnej onegdaj, aktualnie rzednącej w zastraszającym tempie, czupryny. Jeśli chodzi o polski wymiar sprawiedliwości, mój rocznik i jemu zbliżone, utraciły nad nim jakąkolwiek kontrolę w przydzielonym za zawodowej świetności, fragmencie. Pałeczkę sztafetową przejęło młodsze pokolenie. Ma ono nas wkrótce wprowadzić w kolejny etap postępującej reformy. Wszyscy z niecierpliwością oczekujemy na piorunujące efekty. Bo termin na postęp w ewolucyjnym tempie, wyekspirował. Kiedyś problemy z wymierzaniem sprawiedliwości porównałem do rzeki, której bieg przecięto szczelną tamą. Woda ma to do siebie, że znajduje jedną, dwie szczeliny, przez które zacznie przepływać na odciętą stronę. Z czasem utworzy się wyrwa, z dnia na dzień będzie coraz szersza, po czym rzeka powróci do normalnego biegu. Sprawiedliwości też nie da się zatrzymać, zatamować. Ona będzie się dziać, bodaj by nie przybrała jakichś form samopomocy. Bo przestępcy – zwłaszcza ci w białych kołnierzykach – pozostają bezkarni, pomimo, że społeczeństwo jest informowane o ich gigantycznych przekrętach. Trzeba z tym niebezpiecznym zjawiskiem jak najszybciej skończyć. A bez śmiałych decyzji władczych, się nie da.
Czy pojawią się dalsze tomy „Ścieżek grozy”?
Tak. Niebawem ukaże się trzeci tom „Ścieżek grozy” z podtytułem „Latający dywan ewolucji”. Opisuję w nim najcięższe śledztwa w sprawach o zabójstwa, które prowadziłem w Prokuraturze Rejonowej w Lublinie, w latach 1986 – 1990, a także atmosferę społeczno – polityczną schyłkowego okresu PRL w mym zawodowym środowisku. Pisanie czwartego tomu z tego cyklu, już w pewnym stopniu zaawansowanego w treści, świadomie przerwałem motywowany koniecznością pilnego napisania książki o śledztwie i procesie, tzw. toruńskim, z lat 1984 – 1985 w sprawie uprowadzenia i zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki. Czynię wszystko, co w mojej mocy, by publikacja ta ukazała się już w październiku 2021 roku. Potem wrócę do tomu czwartego „Ścieżek grozy”, który dotyczy pracy w śledztwie w sprawie kierowania wykonaniem zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki, które prowadziłem w Departamencie Prokuratury Ministerstwa Sprawiedliwości, w okresie czerwiec 1990 – grudzień 1991. Wszystko to pod warunkiem, jak zwykł mawiać ksiądz proboszcz mojej parafii: gdyby się tak zdarzyło, że będziemy żyli.
Dziękuję za rozmowę