Sala operacyjna chirurgii ogólnej to miejsce, gdzie lekarz styka się ze śmiercią bardzo rzadko, ponieważ statystycznie ułamek ułamka procenta zabiegów tam wykonywanych kończy się śmiercią pacjenta na stole operacyjnym. Częściej chorzy umierają po operacji, choć też statystycznie nie są to duże liczby. Niemniej jednak jest to miejsce, w którym o życiu i śmierci ludzi się decyduje. Chirurg, jak mówił jeden z naszych profesorów, to człowiek, który za zgodą społeczeństwa, robi innym ludziom rzeczy, za które przeciętny człowiek poszedłby do więzienia. To jest właśnie chirurgia. Ingerencja przy użyciu ostrych narzędzi w organizm człowieka. Tylko tyle i aż tyle. To rodzi określone wymagania w stosunku do chirurgów. Wymaga się od nas sprawności technicznej, wiedzy i odpowiedniej etyki. Bo tylko fachowcy o sprawnych palcach i umysłach z poczuciem odpowiedzialności mogą dobrze sprostać zadaniom, jakie się przed nimi stawia. Idealnych chirurgów nie ma i nie będzie, ale to jest coś, do czego należy dążyć.
Z Lechem Muchą chirurgiem z wieloletnim stażem, autorem książek „Chirurdzy. Opowieści prawdziwe” oraz „Chirurgiczne cięcie” – rozmawia Anna Ruszczyk.
Jestem na świeżo po lekturze Pana najnowszej książki „Chirurgiczne cięcie”. Po raz kolejny pojawia się wzmianka o byciu normalnym chirurgiem powiatowym. W moim odczuciu jest w tym coś więcej, niż normalność. Nie znam wielu chirurgów, którzy tak chętnie dzielą się swoim doświadczeniem i anegdotami. Z myślą o kim i dla kogo zrodziły się opowieści jeszcze bardziej prawdziwe?
Książkę “Chirurdzy. Opowieści prawdziwe”, czyli pierwszą z dwóch napisanych przeze mnie książek o chirurgii, albo szerzej o medycynie, z zainteresowaniem czytali zarówno profesjonaliści, jak i laicy. W każdym razie takie sygnały do mnie docierały. Mam nadzieję, że podobnie będzie i w przypadku “Opowieści jeszcze bardziej prawdziwych”. Moim zasadniczym celem, który przyświecał mi przy pisaniu, było pokazanie nie-medykom tego, z jakimi problemami i zagrożeniami mamy do czynienia pracując w tak specyficznej dziedzinie, jaką jest medycyna. Pewnie medycy te zagrożenia znają, ale może po przeczytaniu książki będą ich bardziej świadomi i dostaną do ręki kilka – mam nadzieję – rozsądnych argumentów w dyskusjach i sporach. Starałem się przekazać mój punkt widzenia w tych kilku tematach, poruszonych w książce. Czemu niby akurat ja? Bez fałszywej skromności muszę chyba przyznać, że posiadam jakąś zdolność do snucia opowieści i wbrew ocenom wystawianym mi przez polonistki w szkole podstawowej i średniej nieźle radzę sobie z operowaniem językiem ojczystym. A to, że mam o czym opowiadać wynika z faktu, że w czasie swej zawodowej kariery pracowałem w każdej możliwej formie zatrudnienia, na etacie i na kontraktach, w każdym możliwym miejscu pracy, poza pogotowiem, czyli w poradniach, oddziałach różnych szpitali publicznych i prywatnych, a także miałem do czynienia z wszelkimi sposobami finansowania ochrony zdrowia, czyli z Kasami Chorych, Narodowym Funduszem Zdrowia, komercyjnymi ubezpieczeniami, prywatną medycyną, a także wiem, jak działa system wobec nieubezpieczonych osób. Stąd uważam, że mam jakiś mandat do tego, by na przykład o organizacji ochrony zdrowia pisać.
Na łamach publikacji porusza Pan wiele problematycznych kwestii. Wśród nich pojawia się między innymi odpowiedzialność lekarzy, konsekwencje prawne i finansowe, ale także nie stroni Pan od analogii między chirurgiem a Bogiem. Czy wiara pomaga wykonywać zawód chirurga?
Tu mogę mówić wyłącznie w moim własnym imieniu. Mnie pomaga. Wiara pomaga mi w ogóle w życiu, a więc i w czasie pracy. Zresztą, z filozoficznego punktu widzenia, myślę, że ona po to jest. Jestem zdecydowanym zwolennikiem utrzymania w medycynie znaczenia klauzuli sumienia. Pytanie, które należy sobie postawić jest też takie: czy to, że ja jestem człowiekiem wierzącym jest korzystne, czy nie, dla ludzi, których leczę? Nie chodzi o to, że nie można być dobry chirurgiem, nie wierząc w Boga. Można. Znam świetnych, niewierzących lekarzy. Ale co moi pacjenci mają z tego, że ja wierzę? Myślę, że wiara pozwala mi pozostać bardziej pokornym, lepiej służyć, silniej współczuć. Dbanie o moją wiarę, stosowanie jej zasad nie tylko w niedzielę, ale i od poniedziałku do piątku, przynosi moim pacjentom pożytek. Pewnie lekarze niewierzący znajdują inne sposoby na osiągnięcie tych samych celów, ale ja wspomagam się moją wiarą. Przy okazji pisania książek, i to znacznie bardziej niż uprawiając zawód chirurga, zauważyłem, że bycie wierzącym pisarzem budzi dość sporo negatywnych reakcji i krzywdzących, niezgodnych z prawdą recenzji tego, co piszę, które są dla mnie o tyle dziwne, że przecież moje książki są wydawane w Wydawnictwie Ojców Pijarów, więc z definicji można się spodziewać, że będą w jakimś stopniu poświęcone wierze i o wierze w Boga będą mówić. Spotkałem się z dziwnymi reakcjami ludzi, którzy zakładają, że lekarz nie może wierzyć w cuda, nie może ich opisywać itd. A ja nie tylko, że wierzę w cuda takie, jak odrastające kończyny, ale we wskrzeszenie Łazarza i w Zmartwychwstanie. I wcale nie uważam, żeby było to sprzeczne z rozumem, wiedzą naukową, w tym medyczną. Nie mylmy fizyki z metafizyką.
Jaka krzywda może spotkać lekarza ze strony mediów i wymiaru sprawiedliwości, na co trzeba być przygotowanym pracując w służbie zdrowia?
Zasadniczym problemem, z jakim mamy do czynienia na styku mediów i ochrony zdrowia, jest – w moim przekonaniu – zupełna bezradność lekarzy, w obliczu medialnego ataku i spora bezkarność mediów. Ta bezradność, niemożność bronienia się, wynika wprost z obowiązku zachowania tajemnicy lekarskiej. Jeśli pacjent, słusznie, lub niesłusznie ma do lekarzy pretensje, może zwrócić się do prasy i opisać swój punkt widzenia na sprawę. To są poczytne tematy, stąd dziennikarze i media chętnie takie historie publikują. A co powinien zrobić dziennikarz, by pozostać w zgodzie z etyką dziennikarską? To proste. Powinien wysłuchać drugiej strony, czyli nas, lekarzy. Ale nawet, gdyby tak postąpił, nawet, gdyby przyszedł do nas, my i tak nic nie możemy mu opowiedzieć, bo obowiązuje nas tajemnica lekarska, z której zwolnić nas może tylko sąd. Zatem jedna ze stron sporu pozostaje niema. Można sobie łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której nawet napisanie prawdy może odbiorcom zaszkodzić. Informacja rozpowszechniona w mediach, może na przykład zmniejszyć efekt placebo jakiegoś zachowania, bądź preparatu, którego stosowanie jest powszechnie uznane za prozdrowotne. Myślę, że dziennikarzy, tak jak nas, powinna obowiązywać zasada: “primum non nocere”, “po pierwsze nie szkodzić”. Uważam, że w ramach kształcenia dziennikarzy powinna znaleźć się wiedza o tym, jak pisać o medycynie, by nie szkodzić czytelnikom. Jaskrawe braki w tej dziedzinie mogliśmy zauważyć w czasie pandemii. Gdyby jakaś prawnicza uczelnia chciała, chętnie przygotowałbym taki wykład. Dwa przykłady lekarzy ewidentnie skrzywdzonych przez wymiar sprawiedliwości podaję w książce. Bezduszność, głupota, niewiedza niektórych przedstawicieli aparatu ścigania aż bije w tych przypadkach w oczy. W jednym z opisanych przeze mnie w książce przypadków doszło do załamania kariery lekarza, znacznego pogorszenia stanu jego zdrowia psychicznego i fizycznego – gdy pod dętym zarzutem aresztowano go, zamiast pozwolić mu się leczyć. W drugim przypadku tak źle nie było, ale też kolega chirurg całkiem bezpodstawnie gnębiony przez wymiar sprawiedliwości stracił sporo czasu i pieniędzy na adwokatów.
Z czego wynika trudność w rozróżnieniu powikłania od błędu?
Z samej istoty medycyny. We wszystkich procedurach medycznych, w diagnostyce, leczeniu zachowawczym, czy operacyjnym mamy możliwość natknąć się na niepożądany skutek naszego działania, który jest efektem czyjegoś błędu, jak i taki, który nie został przez nikogo zawiniony, i jest efektem zwykłej statystyki. Żeby było trudniej, to samo zdarzenie może być zarówno efektem jednego, jak i drugiego. Na przykład do pooperacyjnego zakażenia rany może dojść zarówno dlatego, że pacjent nie respektował zalecenia wykąpania się przed operacją i jego własne bakterie, normalnie bytujące na skórze, doprowadziły do ropienia rany, jak i zakażenie może być skutkiem błędu chirurga. Żeby było jeszcze trudniej ocenić sytuację, trzeba przecież przyznać, że wymaganie nieomylności od lekarza jest nie tylko pozbawione racjonalnych podstaw, ale i szkodliwe. Wszyscy wiemy, że nie ma ludzi nieomylnych. Nigdzie. W lotnictwie, w transporcie samochodowym, w informatyce, ani w medycynie. Ja się co jakiś czas muszę pomylić, tak samo, jak co jakiś czas musi się pomylić pilot. Nie dość, że mam do czynienia z dramatycznie zmiennym układem, jakim jest organizm ludzki, gdzie niewiele da się przewidzieć na 100%, to jeszcze istnieje oczekiwanie, że zawsze będę nieomylny. A to oczekiwanie jest o tyle szkodliwe, że rodzi we mnie nieodpartą chęć do ukrycia błędów, które przecież na pewno muszę popełniać. Zatem, zamiast wyciągać wnioski z porażek, są one skrzętnie ukrywane. Błędne koło.
Jakie zmiany w prawie karnym powinny zostać wprowadzone, aby medycy nie mieli poczucia zagrożenia?
Ja nie jestem prawnikiem, więc szczegółowe rozwiązania to jest coś, o czym nie mam śmiałości się wypowiadać, zwłaszcza kategorycznie. Natomiast mogę się wypowiedzieć co do kierunków, w jakich należałoby się posuwać. Przede wszystkim jestem gorącym zwolennikiem systemu, jaki obowiązuje na przykład we Francji, który całkowicie oddziela winę od odszkodowania. Zupełnie niezależnie od tego, czy tzw. niepożądane zdarzenie medyczne, czyli dowolne powikłanie, niepowodzenie, czy szkoda, jakiej doznał pacjent, jest, czy nie jest osobiście przez kogoś zawinione, specjalnie, lub niespecjalnie, powinno być objęte procedurą odszkodowawczą. Z automatu. Ponieważ łatwo dostępne są dane statystyczne, dotyczące powikłań i innych zdarzeń niepożądanych, stosunkowo łatwo obliczyć stawki ubezpieczenia. W takim systemie pacjent, który doznał jakiejś szkody, szybko i bez zbędnej biurokracji otrzymuje odszkodowanie przewidziane w polisie. Po stronie firmy ubezpieczeniowej i/lub jednostki ochrony zdrowia, leży możliwość szukania winnego, jeśli taki winny istnieje. W ten sposób właściwie wszyscy zyskują (poza adwokatami, którzy nie zarobią na latami ciągnących się procesach). Drugim kierunkiem, w jakim należy podążać, jest wzorowane na systemach sprawdzonych na przykład w lotnictwie cywilnym postępowanie wobec błędów. Oczywiste błędy wynikające z zamierzonych działań i zawinionych zaniedbań, należy odróżnić od ludzkiej omylności i podatności na zmęczenie. Te pierwsze, jak na przykład nietrzeźwość na stanowisku pracy, muszą być ścigane i karane. Te drugie nie. Raczej należy – wzorem postępowania wobec pilotów samolotów, zachęcać nas, lekarzy do raportowania o błędach, niż oczekiwać od nas nieomylności. Trzeba raczej szukać i likwidować przyczyny występowania błędów, niż karać tych, których ukarać relatywnie najłatwiej. Tymczasem w Polsce orzecznictwo sądowe jest takie, że nawet jeśli ewidentnie wiadomo, że za organizację pracy – na przykład szpitala – odpowiada dyrektor, to za błędy wynikające ze złej organizacji, z braków kadrowych, niedoborów sprzętowych itd. sąd potrafi ukarać lekarza z pierwszej linii, uznając, że lekarz ten, zgadzając się na pracę w tych warunkach, bierze na siebie większość odpowiedzialności za jej skutki. Czyli, jeśli pracodawca nie zapewni mi, powiedzmy, ultrasonografu dobrej jakości, to ja się powinienem zwolnić z takiej pracy. Wtedy jestem bezpieczny i nikt nie oskarży mnie, że nie rozpoznałem jakieś zmiany, ale za to badań nie będzie wcale. Dziecko wylane z kąpielą. To się bezwzględnie musi zmienić.
W swojej najnowszej książce płynnie przechodzi Pan od pasji, muzyki i brydża do kwestii odpowiedzialności za zdrowie i życie pacjentów. Jak zachować harmonię między życiem osobistym a zawodowym, tak, aby czerpać radość z bycia operatorem?
Pewnie sposobów jest tyle, ilu operatorów, a może nawet więcej, ponieważ po sobie samym widzę, że te sposoby się u mnie co jakiś czas zmieniały. Są ludzie wytrwali w swoich pozazawodowych pasjach, którzy koncentrują się na czymś bardzo mocno i osiągają w różnych pozamedycznych dziedzinach szczyty doskonałości. Przykładem jest pan doktor Sebastian Kawa – ginekolog-położnik, siedemnastokrotny mistrz świata w konkurencjach szybowcowych, wielokrotny rekordzista świata w szybownictwie, chyba najbardziej utytułowany pilot szybowcowy w historii. Sam mam inny charakter, próbowałem wielu różnych sposobów na spędzanie czasu po pracy. Bardzo dużo zawdzięczam tym genom odziedziczonym po przodkach, dzięki którym mam pewne zdolności muzyczne i choć nie uczyłem się grać w żadnej szkole muzycznej, całkiem nieźle, jak na takiego amatora, gram na gitarze, fortepianie, akordeonie. Ten rodzaj spędzania wolnego czasu nie dość, że uspokaja nerwy, to jeszcze ewidentnie pomaga osiągnąć biegłość w sztuce chirurgii. Fortepian wspaniale rozwija koordynację oko-ręka, gitara świetnie rozwija zdolności motoryczne niedominującej ręki. Choć jestem praworęczny, gra na gitarze uprawiana od wieku czternastu lat sprawiła, że mam relatywnie sprawną rękę lewą. I nieraz mi się to przy stole operacyjnym przydało. W związku z tym przyszłych adeptów chirurgii zachęcam do takich aktywności. Muzyka, rzeźba, malarstwo, origami. Wszystko to świetnie działa. Wracając jeszcze do doktora Kawy i szybowców, też mi kiedyś przyszło do głowy spróbować latania i chciałem się zapisać na kurs szybowcowy. Ponieważ we dwóch raźniej, namawiałem mojego przyjaciela chirurga, żeby też się zapisał na taki kurs. Ale on odpowiedział, że jego szybowce nie interesują i jak znajdę kurs latania na F-16, to się od razu zapisze. Jak dotąd nie znalazłem.
W jaki sposób należy rozmawiać z pacjentami, którym nie można już pomóc?
Są dwie szkoły. Klasyczna i nowoczesna. Wedle szkoły klasycznej, która była obowiązująca w czasach, gdy zaczynałem karierę zawodową, prawdę o śmiertelnej chorobie ukrywało się przed pacjentem, zdradzając ją tylko rodzinie śmiertelnie chorego człowieka. Był to jeden z powodów, dla których rozpoznania chorobowe na szpitalnych kartach informacyjnych pisało się kiedyś po łacinie – zwykły człowiek ich nie rozumiał. Dopiero zmiany w kodeksie etyki zawodowej, przeprowadzone na przełomie wieków wymusiły zmianę w tej kwestii. Uznano, że pacjent ma prawo znać prawdę o swojej chorobie i rokowaniu. Że powinien mieć czas i szansę, by zdążyć załatwić wszystkie konieczne sprawy. Jako osoba, która musiała przekazać takie informacje członkowi swej najbliższej rodziny, wiem jakie to trudne. Jednak niektórzy bioetycy są zdania, że pacjent ma również prawo nie wiedzieć, co go czeka. I tutaj jedynym sposobem na to, by podjąć mądrą decyzję o tym, co mówić pacjentowi, a czego nie, jest czas, czas i jeszcze raz czas poświęcony na rozmowę z chorym w terminalnym stanie, połączony z wiedzą i doświadczeniem lekarza. Niestety współczesny świat, nam tego czasu daje coraz mniej. Myślę, że można by też nieco więcej czasu poświęcić na naukę studentów, w tej kwestii. Teraz chyba zbyt mało wagi przywiązuje się do tego na uczelniach medycznych.
Czytając „Chirurgiczne cięcie” moją uwagę przyciągnęła „inwazja zombie”. Czy faktycznie stoimy w obliczu takiego zagrożenia?
Pojęcie “inwazji zombie”, choć brzmi śmiesznie, używane jest oczywiście w przenośni. Pod tym pojęciem rozumiemy wszystkie takie zdarzenia, takie katastrofy, które prowadzą do całkowitego upadku cywilizacji, rozpadu więzi społecznych, przerwaniu dróg i technik zaopatrzenia w żywność i inne podstawowe dla życia produkty i usługi. Gdyby tak się stało, to ci, którzy przetrwali samą katastrofę, powiedzmy, upadek takiego meteoru, jaki wykończył dinozaury albo wojnę jądrową, między innymi straciliby dostęp do medycyny. Ja jestem z natury optymistą, więc mam nadzieję, że taka katastrofa, którą można by porównać do inwazji zombie nas nie spotka.
Jak możemy się przygotować na najciemniejszy scenariusz „inwazji zombie”?
Ja nie jestem tak zwanym preppersem, nie mam piwnicy wypełnionej zapasami wody, jedzenia i benzyny do agregatu prądotwórczego. Teoretycznie z punktu widzenia chirurga przygotowanie się do “inwazji zombie” polegałoby na zgromadzeniu materiałów i środków koniecznych do zapewnienia choć podstawowych usług w dziedzinie chirurgii, na wypadek załamania się łańcucha dostaw. Współczesna chirurgia to dziedzina niezwykle skomplikowana, energo- i materiałochłonna, wymagająca współpracy wielu ludzi. W wypadku naprawdę poważnego kataklizmu znaczna większość zabiegów chirurgicznych przestanie być możliwa do wykonania. Myślę, że praktycznie jedyne, co będzie dostępne, to szycie prostych ran. Ale i do tego trzeba będzie mieć zgromadzone trochę materiałów, jak choćby nici z igłami, ewentualnie znieczulenie. Szycie prostych ran jest na tyle nieskomplikowane, że moi zdaniem jest się go w stanie nauczyć każdy, kto tego chce, i choć nie polecam samodzielnego zaopatrywania ran, jeśli tylko można znaleźć chirurga, to w wypadku apokalipsy zombie taka umiejętność może się przydać. A jak się tego nauczyć, co przygotować – odsyłam do książki oraz do filmu nagranego na youtubowym kanale Domowy Survival: “Szycie i leczenie ran w warunkach awaryjnych”.
Wieloletnia praktyka w służbie zdrowia, doskonałe rozeznanie w funkcjonowaniu organizmu ludzkiego, zdobywanie doświadczenia, wreszcie bycie kapitanem statku. Czego na sali operacyjnej nauczył się Pan o życiu i śmierci, co było i jest dla Pana najważniejsze w roli chirurga?
Cóż, z jednej strony zawód jakich wiele. Nie jedyny, w którym bezpośrednio decyduje się o losach innych ludzi, o życiu i śmierci. Ale na pewno w jakiś sposób szczególny. Sala operacyjna chirurgii ogólnej to miejsce, gdzie lekarz styka się ze śmiercią bardzo rzadko, ponieważ statystycznie ułamek ułamka procenta zabiegów tam wykonywanych kończy się śmiercią pacjenta na stole operacyjnym. Częściej chorzy umierają po operacji, choć też statystycznie nie są to duże liczby. Niemniej jednak jest to miejsce, w którym o życiu i śmierci ludzi się decyduje. Chirurg, jak mówił jeden z naszych profesorów, to człowiek, który za zgodą społeczeństwa, robi innym ludziom rzeczy, za które przeciętny człowiek poszedłby do więzienia. To jest właśnie chirurgia. Ingerencja przy użyciu ostrych narzędzi w organizm człowieka. Tylko tyle i aż tyle. To rodzi określone wymagania w stosunku do chirurgów. Wymaga się od nas sprawności technicznej, wiedzy i odpowiedniej etyki. Bo tylko fachowcy o sprawnych palcach i umysłach z poczuciem odpowiedzialności mogą dobrze sprostać zadaniom, jakie się przed nimi stawia. Idealnych chirurgów nie ma i nie będzie, ale to jest coś, do czego należy dążyć. Sala operacyjna uczy odpowiedzialności. Chirurgia, jak żeglarstwo, nie wybacza błędów. Nie liczą się tłumaczenia, tylko efekty. Uczy, a wręcz wymusza umiejętność pracy zespołowej, komunikowania się z personelem, zarówno jak się jest – jako operator – “kapitanem” tego statku, a także wtedy, gdy jako asystent operatora, podlega się jego rozkazom. Szczególnym przypadkiem, w mojej opinii jedną z najtrudniejszych ról, jakie na sali przyszło mi pełnić, było zadanie nauczania operatywy młodszych kolegów. Pokłady cierpliwości, dobrej woli, opanowania własnych nerwów, gdy się patrzy na to co robi uczący się fachu kolega – muszą być bardzo duże. Widziałem – na szczęście nie w moich miejscach pracy, tylko na występach gościnnych, złych nauczycieli. Takich, którzy zamiast uczyć, głównie wrzeszczeli. Nie wiem, co w ten sposób kryli – czy własną niewiedzę, a może brak umiejętności pedagogicznych? Ale za jeden ze swoich małych, choć istotnych sukcesów zawodowych uważam fakt, że moi młodsi koledzy, ci, którzy ode mnie się uczyli chirurgii, lubili ze mną operować i dyżurować. Reasumując, trudno mi wskazać jedną, najważniejszą rzecz, wśród wielu ról, jakie przyszło mi odgrywać na sali operacyjnej. To jest cały zespół cech, umiejętności koniecznych w tym zawodzie.
Czy jest szansa na to, że po lekturze „Chirurgicznego cięcia” czytelnicy poznają kolejne, jeszcze bardziej prawdziwe, chirurgiczne opowieści?
Coś tam jeszcze zostało do opowiedzenia, poza tym moje życie, praca, chirurgia jeszcze się nie skończyły i sporo jeszcze lat zostało mi do emerytury. Niewykluczone, że jakieś chirurgiczne opowieści jeszcze powstaną.
Dziękuję za rozmowę