Zakupy w PRL. W kolejce po wszystko

fot.zbyszko siemaszko

Prezentujemy Państwu fragment reportażu Wojciecha Przylipiaka.  „Zakupy w PRL. W kolejce po wszystko”, wydanego nakładem Wydawnictwa Muza. To opowieść o zakupowej rzeczywistości w latach 1945-1989.

 

Samoobsługa jak na Zachodzie

Pierwsze sklepy spożywcze po II wojnie, a w zasadzie jeszcze przed jej końcem, otwierano w zgliszczach domów mieszkalnych, w spalonych tramwajach, towar układano na stołach wyszarpanych z barykad. Nowo powstałe komunistyczne państwo szybko zapragnęło kontrolować to, co i w jaki sposób będzie sprzedawane. Oczywiście miało na tym zarabiać. Pierwsze lata po wojnie były dla handlu (także dla jego struktur) burzliwe. Jednoczono ruch spółdzielczy, powoływano nowe przedsiębiorstwa, zrzeszenia handlowe. Sieci sklepów spożywczych, podobnie jak inne branże handlowe, zostały scentralizowane i podporządkowane państwowym molochom, takim jak Centrala Spółdzielni Spożywców „Społem”, przedsiębiorstwa Miejskiego Handlu Detalicznego czy gminne spółdzielnie „Samopomoc Chłopska”.

Z każdym rokiem przybywało sklepów, pojawiały się nowe pomysły. Kiedy latem 1946 roku oficjalnie otwierano w stolicy pierwszy państwowy sklep spożywczy, klientów witał obraz Matki Bożej i napis In vino veritas (łac. W winie prawda). Ubrane w granatowe kitle z białymi kołnierzami ekspedientki oferowały klientom konserwy, kawę, wina i inne rarytasy. Szczęściarze mogli wtedy kupić nawet pomarańcze i cytryny.

Musiała minąć ponad dekada od zakończenia wojny, aby w czasie odwilży gomułkowskiej Polacy zaznali luksusu sklepów samoobsługowych. Jako pierwsi okazję do tego mieli białostoczanie. „Gazeta Białostocka” z 9 maja 1956 roku dumnie informowała: „Pierwszy sklep samoobsługowy w Polsce otwarty został w naszym mieście”. Znajdował się, a jakże, przy ulicy Stalina1, obok kina Polonia. Można było w nim kupić soki, ocet, olej, pieczywo, cukier, dżemy, zapachy do ciast, konserwy, wina, cukierki, a na osobnym stoisku jeszcze większe rarytasy: zagraniczne papierosy, wódki gatunkowe, słodycze lepszego gatunku. Artykuły były paczkowane i stemplowane, dzięki czemu od razu później było wiadomo, gdzie zostały kupione.

Już samo „urządzenie sklepu, nadzwyczaj estetyczne, podobało się wszystkim tym, którzy kupowali już tam w pierwszym dniu towary”, jednak największą atrakcją było co innego. Gazeta pisała o tym tak: „Po wejściu klient otrzymuje specjalny (bardzo ładny zresztą) koszyczek wiklinowy, do którego wybiera sobie z półek potrzebne mu artykuły, a następnie idzie z tym do kasy i tam opłaca należność. Przekłada artykuły do przyniesionej ze sobą teczki lub torebki i zwraca koszyczek”2. Co prawda wciąż nie obywało się bez kolejek, bo koszyków przygotowano tylko 20, ale i tak gołym okiem było widać, że świat zakupów w Polsce się zmieniał i nic nie mogło tego powstrzymać, nawet niewystarczająca liczba koszyków. Kolejne samoobsługowe sklepy były otwierane w całym kraju. Te lepsze, z szerszym wachlarzem artykułów, nazywano delikatesami.

Nie ma masła, nie ma serka, nie lubimy pana Gierka.

Nie ma mięsa ani gnata, Hermaszewski w kosmos lata.

 – rymowanka z przełomu lat 70. i 80.

Sklepowe innowacje i walka o towar

Historia najsłynniejszych delikatesów w riwierze PRL, czyli w Sopocie, jest o wiele dłuższa niż PRL. Pierwsza wzmianka o tym, że w pięknym XIX-wiecznym budynku na reprezentacyjnym rogu ulic Monte Cassino i Haffnera działa sklep z zagranicznymi, ekskluzywnymi artykułami spożywczymi, pochodzi z 1905 roku. Przed wybuchem II wojny światowej dom przejął kupiec Lackner i rozsławił jako „specjalny dom delikatesowy i świetnych towarów kolonialnych”. Dom ocalał z wojennej pożogi i delikatesy mieszczą się w nim do dziś. Należą do rodziny Mrozińskich, a pierwszym z rodu, który zajął się handlem w tym miejscu, był Andrzej Mroziński.

Opowiada, jak w PRL-u wyglądało prowadzenie takiego biznesu, skąd brał towary i na czym zarabiało się najwięcej:

Zanim trafiłem do tych delikatesów, pracowałem w kolejowej służbie zdrowia. Do handlu zachęcił mnie przyjaciel. Zresztą jego zachęta była prosta: większe zarobki.

Najpierw zostałem inspektorem do spraw BHP i sanitarnych, potem zastępcą kierownika ds. zaopatrzenia materiałowego w oddziale Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Handlu Spożywczego w Sopocie. Zajmowałem się organizowaniem zaplecza technicznego potrzebnego do funkcjonowania placówek sklepowych. Pracowałem w głównej siedzibie w Sopocie, której podlegało całe Trójmiasto i okolice. W 1976 roku w ramach reorganizacji upaństwowiono rynek handlowy i Społem wchłonęło inne spółki – również te związane z gastronomią czy produkcją żywności – i stało się handlowym molochem. Łącznie obsługiwaliśmy około stu punktów handlowych.

Środowisko handlowe przyjęło mnie bardzo dobrze. Dostrzegano we mnie potencjał, zresztą ja sam też chciałem się rozwijać, więc gdy pojawiła się szansa objęcia delikatesów w prestiżowym punkcie na Monte Cassino w Sopocie, to postanowiłem z niej skorzystać. Przejąłem je po zasłużonym działaczu wojennego podziemia. Przekazał mi swoją wiedzę, ale dla mnie to było za mało, co on robił. Domagałem się większych uprawnień, chociaż trzeba pamiętać, że kierownicy sklepów mieli wtedy związane ręce. Zamówienia szły telefonicznie do dyrekcji, dopiero potem były zbiorowo wysyłane do zakładów mięsnych, mleczarni itp. Centrala dzieliła dostawy tak naprawdę według swojego widzimisię, przydzielając więcej towaru tym, z kim dobrze żyła. Żeby zdobyć zaopatrzenie, szczególnie to lepsze, trzeba było się nieźle nagimnastykować.

Stało się to łatwiejsze dopiero w latach 80., po wejściu w życie wewnętrznej uchwały centrali Społem, która wprowadzała pewną półsamodzielność. Takim kierownikom jak ja przyznała szersze uprawnienia. Od tego czasu mogłem sam wybierać towary do sklepu, decydować o wielkości zamówienia. W tym celu jeździłem na targi, giełdy, do producentów. Najsłynniejsza giełda dla dostawców i handlowców odbywała się raz do roku w Poznaniu. To było najlepsze miejsce na wyrabianie sobie znajomości, no i na kupowanie prezentów dla dzieci. Przywoziłem im lalki, zegarki.

Kiedy przejmowałem delikatesy na Monciaku, nie były jeszcze samoobsługowe. Funkcjonowały osobne stanowiska z kierownikami, zastępcami i sprzedawcami, łącznie pracowało około 60 osób. Do każdego stoiska ustawiała się oddzielna kolejka. To było uciążliwe, ale z drugiej strony, kiedy już po latach staliśmy się delikatesami samoobsługowymi, to starsze klientki narzekały. Wtedy, stojąc w kolejkach, mogły sobie pogadać, wysłuchać plotek, a nawet na dłuższy czas schować się w sklepie przed deszczem. No cóż, każdy ma swoją perspektywę.

Jak mówiłem, o dobry towar trzeba było walczyć, no i dobrze żyć z dostawcami. Pewnego dnia zadzwonił do mnie kolega z Gdyni, dyrektor Baltony. Mówi: „Mam nadwyżkę szynki eksportowej Polish ham w puszkach”. Od razu wysłałem kierowcę. Wrócił dostawczakiem załadowanym po brzegi tak, że ledwo dojechał. Szybko się rozniosło po Sopocie, że u nas rzucili szynkę, zrobiła się kolejka na kilkadziesiąt metrów. A po dwóch godzinach zjawiła się milicja gospodarcza. Posiedzieli u mnie, sprawdzili papiery, ale jako że nic nie odbyło się na lewo i na wszystko miałem kwity, to wypili po kawie i odjechali.

Podobne kolejki, jak po szynkę eksportową, ustawiały się przed świętami, kiedy przywozili cytrusy. Pachniało nimi w całym sklepie. Z kolei od 1973 roku w moim sklepie były dostępne kapitalistyczne bąbelki, czyli napój Pepsi2.

Pod wieloma względami były i nadal są to wyjątkowe delikatesy. W życie Sopotu wprowadziliśmy kilka innowacji, dziś może oczywistych, ale w momencie ich pojawienia się niespotykanych. Na przykład światełka – lampki wiszące wokół witryn sklepowych. Byłem chyba drugi w Sopocie, który zaczął nimi ozdabiać, pierwsza była jedna z restauracji. Włączaliśmy je co wieczór w okolicy świąt, tworzyły uroczy klimat. Robiono nawet zdjęcia na widokówki z tymi lampkami.

Kolejną naszą nowością było okienko nocne – mój autorski pomysł na sprzedaż po godzinach. Uderzyło ono w nielegalny handel alkoholem w melinach. W 1985 roku otworzyliśmy okno boczne pod baldachimem, obok sklepu. Wcześniej przedyskutowałem to z radą miasta Sopotu, powiedzieli, że to niezła myśl. Już drugiego dnia przyszli do nas dziennikarze z miejscowej prasy zrobić o tym reportaż, takie to było wydarzenie. Na początku sprzedawaliśmy do godz. 24:00. Fama szybko się rozniosła, co noc ustawiały się kolejki. Zaczęli do mnie przyjeżdżać kierownicy z innych placówek i pytać, jak to się opłaca. Wyjaśniałem im, że – choć ceny były narzucane odgórnie – to można było dodać nocną marżę. Wkrótce nocna sprzedaż ruszyła w kilku innych punktach w Trójmieście. Byli tacy, którzy marudzili, że dostępny jest tylko alkohol, ale to była nieprawda. Sprzedawaliśmy też inne rzeczy: sól, papierosy, dużo słodyczy – i ocet. To było w okresie, kiedy wódkę można było kupić tylko, jak miało się butelkę na wymianę. Spragnieni kupowali więc ocet, wylewali go i znowu ustawiali się w kolejce3.

Inną ciekawostką była banalna – jak dziś się może wydawać – rzecz, czyli skup butelek. Na podwórzu sklepu stały dwie duże wiaty, wpadłem na pomysł, żeby pod jedną z nich otworzyć punkt skupu. Wieść się tak roznios­ła, że codziennie na Monciaku było słychać brzdęk znoszonego do nas szkła. Zwozili do nas wózkami, samochodami. Butelki zniknęły z chodników, w mieście zrobiło się czysto. A my ładowaliśmy je do skrzynek i dzwoniliśmy do Polmosu4, że mamy do wzięcia stara z przyczepą. Chętnie zabierali i oczywiście płacili.

Najwięcej klientów mieliśmy w okresie festiwalu muzycznego. Panowała wtedy wyjątkowa atmosfera, w oknach wisiały portrety znanych artystów: Karela Gotta, Heleny Vondráčkovej, Maryli Rodowicz. Goście, którzy przyjeżdżali wtedy do Sopotu, chcieli czegoś lepszego niż na co dzień, dlatego sprowadzaliśmy wtedy lepsze trunki.

Ciekawa rzecz, wiadomo było, że gdy zacznie się festiwal, to zabraknie prądu. Co roku połowa miasta nie miała światła. Było wesoło. Za to tuż po festiwalu, na koniec sierpnia, robiło się pusto i jeszcze przed chwilą tętniący życiem Sopot stawał się małą mieściną.

Sklep jednak cały czas funkcjonował dobrze – choć mieliśmy spore problemy z kradzieżami. Cwaniaczki potrafili na przykład kraść całe „wagony” (opakowanie zawierające 20 paczek – przyp. red.) papierosów i sprzedawać szatniarzom w pobliskich restauracjach. Ci sprzedawali dalej, całe paczki lub pojedyncze sztuki.

Na początku lat 90. zorganizowano konkurs na przejęcie delikatesów. Oprócz mnie zgłosiło się kilku chętnych, nawet samo Społem, udało mi się jednak wygrać. Potem zadzwonił do mnie kolega z Gdyni, który w zamian za ten sklep oferował kilka innych. Nie zgodziłem się. Do dziś delikatesy na Monciaku są w rodzinie i dbamy o ich historię. Wciąż można oglądać historyczny neon „Delikatesy” nad wejściem.

Na cukier, mięso, masło…

Klientka: Przyszłam powinszować, podobno jedną z was wyróżniono w konkursie uprzejmości.

Ekspedientka: Nie ma jej tu dziś, więc niech się pani wynosi i głowy nie zawraca!

Praca w handlu nie była łatwa. To naprawdę była ciągła walka. Dobrze wie o tym nie tylko Andrzej po latach prowadzenia delikatesów w Sopocie, ale też Teresa, Halina, Maria i Krystyna. W okresie PRL-u wszystkie pracowały w sklepach. Jedna w stołecznych delikatesach, druga w małym spożywczaku, trzecia w hali targowej, czwarta w wiejskim GS-ie. Mimo różnych typów pracy ich troski były wspólne, szczególnie jeśli chodzi o jeden z największych koszmarów związanych z handlem w PRL, czyli kartki. Zatrzymajmy się przy nich na chwilę.

Pierwsze kartki uprawniające do zakupu określonej ilości żywności i artykułów codziennego użytku wprowadzono na terenie Polski już we wrześniu 1944 roku. Miały pomóc zaspokoić podstawowe potrzeby społeczeństwa, jednak z czasem stały się symbolem sklepowych braków i zapaści gospodarki ręcznie sterowanej. Kartki były uciążliwe dla państwa, bo wydłużały biurokrację i generowały koszty (chociażby druku i zatrudnienia ludzi do ich obsługi). Były także uciążliwe dla sprzedających i dla ich klientów.

W pierwszych powojennych latach obowiązywały kartki na chleb, mąkę, ziemniaki, mydło, zapałki albo proszek do prania. Kartkowane były także: benzyna, obuwie, mleko dla niemowląt, papierosy (które można było wymienić na słodycze, za trzy paczki należało się równo 10 dag cukierków) i wódka (można było ją wymienić na kawę). Obowiązywał przydział jednego mydła toaletowego na dwa miesiące, co nie sprzyjało higienie, za to otwierało drogę chorobom. Te szerzyły się także z powodu jedzenia mięsa niewiadomego pochodzenia, które było z kolei powodowane niedoborami mięsa na rynku oraz wysokimi cenami tego dostępnego.

Ciekawy stosunek do mięsa miała komunistyczna władza. W listopadzie 1967 roku I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka na spotkaniu z robotnikami z Żerania podczas ich protestów przeciw podwyżkom cen powiedział: „Nie rozumiem, dlaczego wy się tak oburzacie! Mięso podrożało, to prawda, ale przecież was i tak nie stać na mięso”. Z kolei Wojciech Jaruzelski w czerwcu 1984 roku podczas krótkiej rozmowy z przypadkowymi ludźmi na ulicy, którzy narzekali na brak nie tylko mięsa, ale też chociażby ziemniaków, salomonowo orzekł: „Mięsa może nie być, ale ziemniaki?! Ziemniaki muszą być”.

Mięso było problemem w PRL-u przez wiele dekad. Z powodu jego niedoborów w 1959 roku ówczesny minister handlu wewnętrznego Mieczysław Lesz wprowadził „bezmięsne” poniedziałki. Polegały one na tym, że po weekendzie nieczynne były sklepy i stoiska z mięsem i wędliną, nie można było też zjeść dań mięsnych w barach i restauracjach (choć tak naprawdę nie każde mięso było zabronione, zarządzenie ministra mówiło konkretnie o zakazie sprzedaży „mięsa pochodzącego z uboju gospodarczego oraz wędlin i wyrobów wędliniarskich z tego mięsa”3). Potem do poniedziałków dołączyły bezmięsne środy. Ze względu na niedobory rynkowe nawoływanie do niejedzenia mięsa postrzegano przede wszystkim w kategoriach politycznych – nieliczni wówczas wegetarianie traktowani byli przez społeczeństwo podejrzliwie, jako sojusznicy władzy5.

Powojenny system kartkowy został zniesiony w 1949 roku, ale wrócił już dwa lata później i trwał kolejne dwa lata. Jego zniesieniu w 1953 roku towarzyszyły drastyczne podwyżki cen – w myśl zasady, że jeśli nikogo nie będzie stać na cukier, to nikomu nie będzie przeszkadzało, że cukru w sklepach nie ma. Kartki wróciły w 1976 roku na prawie 10 następnych lat (chociaż mięso w pewnym stopniu było reglamentowane aż do końca PRL-u).

Przydziały niektórych towarów zależały od miejsca zamieszkania, wykonywanego zawodu, sytuacji życiowej. Na przykład z okazji ślubu albo chrzcin można było kupić większą ilość alkoholu. Zawarcie małżeństwa skutkowało także przydziałem na nowe buty i garnitur, nowożeńcy dostawali też specjalny kwit na zakup obrączek. Osobom niepracującym fizycznie przysługiwała kartka M-I tzw. inteligencka, a tym, którzy urabiali sobie ręce po pachy – kartka M-II. Specjalne kartki „O” były przeznaczone dla niemowląt i uprawniały do zakupu m.in. kaszy manny, cukru, mleka w proszku, mydła i oliwki. Z kolei do zakupu papieru toaletowego uprawniało pokwitowanie z punktów skupu makulatury, przysługiwała jedna rolka za oddany kilogram makulatury. Za cztery kilogramy makulatury można było nabyć parę majtek damskich albo sześć talerzy, a jeśli kilogramów było tylko dwa, to można było się pocieszyć butelką szamponu4.

Funkcjonowały też zasady innego rodzaju, na przykład mieszkańcom Katowic przysługiwał większy przydział na proszek do prania i mydło.

fot. Zbyszko Siemaszko

Skąd brano kartki? Zakłady pracy wydawały je swoim pracownikom, jednostki wojskowe – żołnierzom, administracja lokalna – emerytom, a zakłady służby zdrowia rodzicom niemowląt. Warto przy tym pamiętać, że nie zastępowały one pieniędzy. Po ich przekazaniu sprzedawcy płaciło się za dany towar zwykłą cenę.

Szkoła życia w delikatesach

Ostatnie kartki zniesiono w 1989 roku. Do samego końca męczyła się z nimi Teresa, która pracowała w kilku warszawskich delikatesach oraz barze nocnym. Tak wspomina tamte czasy:

W handlu przepracowałam ponad 30 lat. Przeżyłam czasy wspaniałe, ale też stan wojenny i puste półki lat 80. W międzyczasie dzieci urodziłam, a i różnych choróbsk się nabawiłam. Od praktyk z technikum handlowego, przez sprzedaż na dziale rybnym – jakież tam przychodziły piękne łososie wędzone! – po dział towarów ekskluzywnych i bar, w którym upijali się wspaniali polscy aktorzy i aktorki. Pan napije się kawy, zje ciasto i posłucha.

Mnie do dzisiaj nikt kitu w sklepie nie wciśnie, wiem, jak wygląda dobra szynka albo ser. Miałam praktyki w wielu miejscach i sporo widziałam. Zanim jednak trafiłam do technikum handlowego na Brackiej w Warszawie, to najpierw zdawałam do technikum fotograficznego. Bardzo interesowałam się fotografią. Do Pałacu Kultury i Nauki chodziłam na kółko fotograficzne, robiłam sporo zdjęć moim zenitem. I nawet zdałam te egzaminy, ale mnie nie przyjęli, bo jeszcze nie miałam 14 lat. Rodzice puścili mnie wcześniej do szkoły, bo szybko nauczyłam się pisać i liczyć. Więc dopiero kiedy nie udało się z fotografią, wybrałam technikum handlowe. Może to było moje przeznaczenie? W końcu ojciec mamy, czyli mój dziadek, miał przed wojną sklep w Łowiczu.

W tym technikum odwiedzałyśmy różne zakłady produkcyjne i to bardzo przydało mi się później w pracy. Ja, proszę pana, umiem powiedzieć, jak się nazywa każdy kawałek mięsa, bo w zakładach mięsnych nawet w rozbieralni byłam. W zakładach serowarskich poznawaliśmy odmiany serów, ostre, łagodne. Do mleczarni nas wysyłali, do olejarni, najlepiej było u Wedla. Tak objedliśmy się słodyczami, że połowa klasy się pochorowała6. W 1959 roku trafiłam na praktyki do delikatesów. To był duży sklep na ulicy Dąbrowskiego. Dobrze tam miałam, choć nie było łatwo. Musiałyśmy sprzedawać, ale też myć lodówki, sprzątać.

Szybko poczułam, że handel to odpowiednia dla mnie rzecz, spełniałam się w nim. Bardzo lubiłam kontakt z ludźmi i klienci też mnie lubili. Zawsze byłam ładnie uczesana, kołnierzyk w fartuszku miałam czysty, elegancki. Żeby dobrze wyglądać, dostawałyśmy raz w miesiącu dwa talony do wykorzystania u fryzjera i manikiurzystki. To takie wizualne wspomnienie, ale mam też zapachowe i smakowe. Nie zapomnę zapachu, jaki się roznosił, kiedy kroiłam szynkę – ależ była dobra! Nożem się kroiło, maszyn nie było. Przychodził fizyczny i codziennie nam te noże ostrzył. A jakie śledzie dostawałyśmy! Kierowniczka dawała nam do degustacji. Były też ekskluzywne koniaki, wina, likier i wódka Baczewski, czekolady, ciasta superanckie. Do tego produkty zagraniczne. Po węgierskie salami zjeżdżali się do nas ludzie z całej Warszawy. Albo po chałwę grecką. Chociaż te towary nie były tanie, to i tak po nie zawsze ustawiały się kolejki.

W latach 80. nastały ciężkie czasy. Wszystkiego brakowało, ale jako że klienci i pracownicy mnie lubili, to udawało się różne rzeczy załatwić. Raz przyszła kierowniczka mieszczącej się naprzeciwko Mody Polskiej i mówi: „Córka wychodzi za mąż. Pomożesz?”. Na co ja: „No, jaka to sprawa? Ale mi palto potrzebne”. Załatwiłam jej kilka butelek, a ona mi wspaniałe palto. Do dzisiaj moja siostra w nim chodzi, wciąż jest jak nowe, sto procent wełny, czarny kolor – nic a nic nie wy­płowiał. Wie pan dlaczego? Bo siostra nie oddaje do pralni, zniszczyliby, sama czyści, kawą.

Dzięki sprytowi i pomocy innych wszystko można było załatwić. Kiedy zbliżał mi się termin porodu, szukałam wanienki, ale nigdzie nie było. Wtedy moja kierowniczka wymyśliła sposób „Nie martw się, wannę dla dzieciaka już masz” – powiedziała. Przyszedł dzień, kiedy dostawca przywiózł nam śledzie marynowane. Zawsze przyjeżdżał żukiem i na pace miał wannę ze śledziami, którą potem wnosił do sklepu, żeby przełożyć je do naszego pojemnika. Tak było też tym razem. Kiedy skończył, odniósł do żuka pustą wannę i wrócił do nas, by się rozliczyć. Wtedy kierowniczka wymknęła się przez tylne wyjście i zabrała mu tę wanienkę z paki. Biedny, dopiero kiedy dojechał do bazy, zorientował się, że wanna znikła! Wrócił do nas, ale my przekonałyśmy go, że przecież zabrał ją od nas. Zresztą, jak niby miałam ją zwinąć, skoro w tym czasie byłam na stanowisku? Pojechał z powrotem, a ja po pracy wzięłam moją zdobyczną wanienkę do domu. Pamiętam, że lekko nie było: w jednej ręce torba z zakupami, dziecko w brzuchu i jeszcze ta wanna, wcale nie taka mała, pod pachą! Wszystko działo się tuż przed Bożym Narodzeniem i śniegu było sporo. Dojechałam do placu Zam­kowego, chciałam zjechać do trasy W-Z schodami ruchomymi, ale nie działały. No to schodziłam schodami przy kościele św. Anny. Pierwsze piętro jakoś dałam radę, były odśnieżone. Drugie też, ale cały czas niczego się nie trzymałam, bo przecież obie ręce miałam zajęte. No i w końcu się poślizgnęłam i zjechałam na tyłku na sam dół. Na szczęście miałam na sobie grubą jesionkę na podwójnej watolinie, porządną, uszytą przez krawca. Ale i tak, jak dojechałam na pupie na sam dół, to mi wody płodowe odeszły. I w ten sposób mój syn został wcześniakiem. Za to wannę miał porządną. Białą w środku, z zewnątrz zieloną. Jeszcze do niedawna leżała w piwnicy.

Najcięższy czas to stan wojenny i okres, kiedy wprowadzono kartki na różne produkty. 13 grudnia 1981 roku, w dniu ogłoszenia stanu wojennego, pracowałam w delikatesach na rogu Długiej i Freta na Starówce. Kiedy przyszłam rano do pracy, to jeszcze nie wiedziałam, co się dzieje. Weszłam do sklepu, rozebrałam się, podniosłam słuchawkę telefonu, a tam głucho. Wyszłam na zewnątrz, a naprzeciwko w klasztorze paulinów ksiądz zamiatał schody, bardzo dużo śniegu napadało. Zapytałam, co się dzieje, na co on do mnie, że wojna. A zamiatał te schody, bo ludzie, nie wiedząc, co robić i gdzie iść, kierowali się do kościoła. Tego dnia sprzedałam cały towar ze sklepu, zostały puste półki. Żeby kolejnego dnia dostać się przed 6:00 rano do pracy, musiałam wyrobić przepustkę.

Oj, działo się w tamtym czasie. Studenci w okolicy rozrzucali ulotki. Jak zomowcy zaczęli ich gonić i pałować, to część schowała się w kościele, a część u mnie. Ukryłam ich w magazynie za jakimiś workami. Cała ulica śmierdziała gazem rozpylanym przez zomowców, nawet jeden granat łzawiący wrzucili mi do sklepu. Zamknęłam nasze piękne drewniane drzwi, ale zomowiec kopnął i wybił butem w nich dziurę. Zadzwoniłam do dyrekcji na dyżurny numer i powiedziałam, jaka sytuacja, to kazali zamknąć sklep. Sprzedawczynie ledwo na oczy patrzyły. Ja tak samo. Do domu wlokłam się dwie godziny, mąż zdążył obdzwonić szpitale i znajomych. Cały następny dzień przeleżałam z okładami na oczach. W sklepie gaz było czuć jeszcze przez tydzień. To był bardzo ciężki okres.

W ogóle praca w tamtym sklepie była ciężka. Byłam w nim zastępczynią kierowniczki. Na zmianę były dwie ekspedientki, ale takie niemoty, że trudno z nimi było dojść do ładu. Jedna to wciąż spała na stojąco, chociaż wcale się nie dziwię, bo do pracy jechała pół nocy spod Warszawy. Do tego wszystkiego doszły te nieszczęsne kartki. Trzeba było je zbierać, przyklejać na arkusze, liczyć, opisywać. Co prawda ryzyko, że w ogóle ktoś je sprawdzi, było małe, ale kontrole się zdarzały i wyrywkowo mogło trafić na nas. Z tym liczeniem kartek, ogarnianiem sklepu i jeszcze czyszczeniem i myciem toalet, magazynów, żeby się sanepid nie przyczepił (a potrafił do byle czego), to była taka harówka, że nie miałam czasu obiadu zjeść. Mieliśmy na miejscu dobre kopytka, kluski śląskie i pierogi z pobliskiej restauracji Samson, która do dziś znajduje się na warszawskiej Starówce, ale nieraz nie było kiedy zrobić przerwy. Na moje szczęście nad sklepem mieszkała miła pani adwokat i czasami przyniosła mi coś na ząb albo koniaczku w zimie na rozgrzanie. Pan wie, jak w sklepie było zimno?

Jeszcze muszę wspomnieć o historii wcześniejszej. Trochę krążyłam po tych sklepach: pracowałam na garmażerce, potem na cukierniczym i monopolu. I mam taką opowieść ze sklepu na placu Zbawiciela. Kierowniczka Bronka wzięła mnie tam, bo to był porządny sklep i bar, więc ona chciała mieć eleganckie dziewczyny. Na nocki, bo lokal był otwarty aż do 5:00 rano, co było wtedy ewenementem. Potem sprzątanie, ułożenie towaru i od 7:00 znowu otwarcie. Taki luksus tam był, że zjeżdżali się wszyscy. Bogaci, milicjanci, tajniacy, prostytutki. Można było kupić herbatę, tonik, oranżadę, barszczyk, bigos, krokiety, paszteciki, kotlet pożarski. Bardzo dobrą kawę z ekspresu.

Klienci wchodzili ze swoim pół litra (u nas wódki nie było), zamawiali u nas jedzenie i siadali przy barowych stolikach. Oj, jak wtedy się piło, koszmar. Dużo znanych twarzy przychodziło. A jak się napili, to byli nieobliczalni. Jeden aktor, już nie żyje, to mi kasę zrzucił pod nogi. O mało mi ich nie połamał, bo to ciężkie cholerstwo było. Zrobiła się niezła awantura. Przyjechała milicja, bo akurat mąż kierowniczki był komendantem komisariatu MO na Wilczej. Przysłali takich matołów, że jak pokazałam dziurę w podłodze od tej kasy, to tylko powiedzieli: „Pani go nie denerwuje, bo on w filmie występuje”. Wkurzyłam się! W końcu kierowniczka pacnęła go z tyłu w łeb. Wtedy się trochę uspokoił.

fot Wojciech Przylipiak

Z milicją było dobrze, bo czasami w nocy podwozili mnie do domu. Utrapienie za to było z pijusami. Jak pracowałam na monopolu, to raz tak się tłum w kolejce po wódkę rzucił, że z całą ladą przycisnęli mnie do regału i o mało nie zmiażdżyli. Zrobił się niezły raban, też wtedy musiał podjechać radiowóz.

Wielu „spragnionych” dawało mi różne prezenty. Kiedy wódka była na kartki albo gdy chcieli napić się przed 13:00, to nawet z kwiatami przychodzili. Widzi pan ten dywan? Klient dał mi go za pół litra wódki. Parę lat temu przyszedł do mnie specjalista, żeby go wyprać – powiedział, że jeśli będę chciała sprzedać, sam chętnie kupi. To porządna rzecz zrobiona w fabryce w Kowarach. Ma już 40 lat, a będzie służył jeszcze ze sto. A ten pierścionek pan widzi? Dała mi go pewna aktorka. Zresztą ludzi z pierwszych stron gazet nie brakowało w sklepie przed 13:00.

Och, w ogóle na monopolu było ciężko. Jak przywozili wino patykiem pisane, to musiałam sama je z zaplecza przeciągnąć na sklep, a było ono w cholernie ciężkich, drewnianych skrzyniach. Potem jeszcze trzeba było je ustawiać na ekspozycji. Ciężka, wyniszczająca organizm robota. Ale fakt, że rozlewali je do solidnych butelek. Łatwo się nie tłukły.

Praca w handlu tak mi dała popalić, że na jakiś czas przeniosłam się na pracę chałupniczą, robiłam szczotki i tym podobne. No i wychowywałam dzieci. W końcu poszłam na rentę, ale długo nie wysiedziałam. Młoda byłam, po czterdziestce. Mąż ciężko pracował, był kierowcą, harował po kilkanaście godzin dziennie. Do tego dzieci rosły, a z nimi potrzeby finansowe. W końcu wróciłam na pół etatu. Byłam na monopolu w sklepie Lux na Marszałkowskiej, a potem na Nowym Świecie. Poszłam tam do pracy, bo kierowniczka żaliła się, że ciągle ma manko w sklepie, a była pewna, że ma dobre pracownice, które nie kradną i nie kombinują. Nie wiedziała, jak to się dzieje. Wie pan, jak odkryłam przyczynę manka? Pewnego dnia podczas mojej przerwy śniadaniowej zastępowała mnie druga sprzedawczyni. I co zauważyłam, gdy obserwowałam ją z boku? Do kasy podeszła klientka i poprosiła wódkę. Sprzedawczyni postawiła butelkę na blacie i odwróciła się do kasy, by ją policzyć. Wtedy tamta schowała butelkę do siatki i wmawiała sprzedawczyni, że jeszcze nic nie dostała. No i ta uwierzyła, dała jej drugą. Wyobraża pan sobie? Najprostszy sposób na świecie.

Żeby nie było manka, trzeba było też liczyć uszkodzone i zbite butelki. Jak to się robiło? Ano trzeba było zbierać szyjki od zbitych butelek. Żeby mieć dowód. Musiały być w dodatku zakapslowane, tylko dzięki temu było wiadomo, że ktoś najpierw nie wypił zawartości z procentami, a dopiero potem zbił butelkę.

W końcu jednak trzeba było skończyć tę pracę za ladą. Poszłam do spokojniejszej – w kasie zapomogowo-pożyczkowej. Tam mogłam się wykazać moją umiejętnością liczenia. Proszę pana, ja żadnych maszyn do liczenia nie używałam, a to były tabele na kilka stron. Wszystko w głowie! Te kasy to moim zdaniem była dobra rzecz. Z zakładu pracy potrącali do nich zadeklarowaną część z miesięcznej pensji i jeśli były potem pieniądze potrzebne, to można je było pożyczyć bez procentów. Nie były opodatkowane, więc to była dobra skarbonka. Kiedy mój mąż zwalniał się z MPT7, to miał tyle odłożone, że kupiliśmy sobie nowego poloneza. Żyło się!

Nieco inne wspomnienia z tego okresu ma Halina:

Do pracy w sklepie spożywczym w Radomiu trafiłam na początku lat 70. Koleżanka poleciła mnie kierowniczce. Wcześniej pracowałam w hotelowej restauracji. Byłam tam w ramach praktyk ze szkoły gastronomicznej. Musiałam odejść do sklepu, bo praca w restauracji czasami kończyła się po północy. Było niebezpiecznie, miasto było w strachu, głośna była sprawa zabójstwa pewnej nastolatki i nikt nie chciał pokazywać się na mieście po zmroku.

Pamiętam, że w moim sklepie nie było kasy, ani nawet liczydeł. Wszystko rachowało się na kartkach. Miesięczne podsumowania robiłam w domu, już na liczydle. Kierowniczka mi ufała, bo byłam dobra z matematyki. Do moich obowiązków należało też sprawdzanie dostaw, bo bardzo często zdarzało się, że brakowało czegoś z zamówień.

Nie było łatwo, szczególnie rano. Wtedy najwięcej klientów kupowało pieczywo, coś na obiad, nabiał. Przychodziło do nas mleko w takich dużych baniach i na dzień dobry kilka takich musiałam wnieść do sklepu. Miałyśmy do nich specjalne chochle półlitrowe albo litrowe i nimi nalewałyśmy klientom mleko do kanek. Przychodziło też co prawda mleko w butelkach, ale nasz dostawca rozwoził je po domach według listy zgłoszeń. Był też cukier na wagę, który pakowałyśmy do papierowych worków. Masło w dużych blokach, które kroiło się na kostki i pakowało. Ekskluzywne towary jak cytrusy, rodzynki, kakao, angielska herbata, jakieś bułgarskie przetwory owocowe albo konserwy rybne z Jugosławii pojawiały się jedynie od święta8. A jak wystawialiśmy coś wyjątkowego, jak pomarańcze, to kierowniczka od razu informowała klientów, że przyszło mało i więcej będzie z następnego transportu. Klienci i tak się awanturowali. No, ale co my mogłyśmy zrobić9.

W tym sklepie pracowałam sześć lat. Wyszłam za mąż, przeprowadziłam się do Warszawy i tu zaczęłam pracę w przychodni, na morfologii.

Cały świat w jednej hali targowej

W podobnym czasie co Halina swoją przygodę z handlem rozpoczęła Maria. Pracowała w Hali Mirowskiej w Warszawie10, ważnym handlowym kompleksie dla mieszkańców stolicy i okolic. Oto jak wspomina swoją pracę:

W oczy rzucały się neony: „Społem”, „Konserwy Przetwory Poldrób” oraz „Hala Mirowska”. Przed wejściem, obok automatów z wodą sodową, stały panie sprzedające kwiaty, czasami też jacyś sprzedawcy z różnymi szpargałami wyłożonymi na kocach, starych gazetach. Wejście dla pracowników znajdowało się od strony Hali Gwardii11. Witał nas pracownik ochrony – wtedy nazywaliśmy go portierem.

Nie planowałam pracy w handlu, bo nie kończyłam żadnej kierunkowej szkoły, trafiłam do niego przez znajomą. Zanim zaczęłam pracować w Mirowskiej w 1971 roku, nawet nie bywałam w niej. Miałam za daleko, bo mieszkałam pod Warszawą.

Pamięta pan opis dojazdu do pracy z Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz? W pewnym sensie mój wyglądał podobnie. Żeby zdążyć na pociąg do Warszawy, musiałam wstać 3:15. Pracę zaczynałam o 6:00. Bywało, że jednego dnia schodziłam z drugiej zmiany, więc byłam w domu po 22:00, a już po 3:00 trzeba było wstać na pierwszą zmianę. Największym problemem, oprócz dojazdów, był chłód. Zimą w hali trzeba było ubierać się jak na podwórko, nosić czapkę. W środku hulał wiatr. Na zimowe miesiące przeprowadzałam się do Warszawy, mieszkałam u cioci albo koleżanki, bo dojazdy były jeszcze trudniejsze: ciemno, zimno, tłumy ludzi. Pociągi były przepełnione, zupełnie jak dzisiaj. Łatwiej się zrobiło pod koniec lat 70., jak przeprowadziłam się do stolicy na stałe. Wtedy, żeby zdążyć do pracy, wystarczyło wstać o 5:00.

Pracowaliśmy albo w godzinach 6:00–13:00, albo 13:00–19:00. W soboty było czynne do 14:00 albo 15:00. Z biegiem czasu było coraz więcej wolnych sobót. Dolny poziom hali wypełniały różne stoiska. Pięć warzywnych, dwa z towarami sypkimi, jak kasze, mąka. Do tego jedno z drobiem, osobne z podrobami, pieczywo i jeszcze trzy stoiska nabiałowe. Pracowałam na jednym z nich, aż do 1991 roku. Każde stoisko oprócz sprzedawczyń miało swojego kierownika i jego zastępcę. Na górze były stoiska z butami, zegarmistrz, pani nabijająca długopisy tuszem, szewc, repasacja pończoch.

Podczas jednej zmiany byłyśmy zawsze we dwie na stoisku, więc mogłam wyjść na śniadanie, papierosa czy na kawę. W piwnicach była stołówka pracownicza, ale wolałyśmy chodzić na górę do kawiarenki. Każda z nas miała biały fartuszek i paseczek na głowie. Fartuszki były podpisane inicjałami i numerem, miałyśmy też przypinki z napisem „sprzedawca”.

Najlepszy okres to były lata 70. Dużo dobrego towaru było. Żółte sery, twaróg z Garwolina, serki homogenizowane. Nie pamiętam, czy śmietana była sprzedawana z wiadra, ale na pewno mleko było rozlewane z pięćdziesięciolitrowych bań do kanek i butelek przynoszonych przez klientów. Masło dostawaliśmy w kostkach sprzedawanych na sztuki, ale też w blokach, krojone na wagę. To drugie było tańsze i zresztą lepsze od tego zapakowanego. Ustawiały się po nie kolejki. Dostawaliśmy je w kartonach po 25 kilogramów, sprzedawało się nawet pięć takich kartonów dziennie. Mieliśmy też tanie jajka, tzw. stłuczki. Droższe od nich były jajka chłodnicze, a najdroższe – świeże. Zdarzało się, że jajka sprzedawaliśmy na osobnym stoisku przed halą, żeby nie skupiać tłumu w środku.

Kiedy przyszedł kryzys lat 80., to brakowało w zasadzie wszystkiego. Często cały towar, który dostawaliśmy, schodził w pół godziny. Pomagałyśmy sobie nawzajem na stoiskach i czasami koleżanki odkładały dla mnie jakąś wędlinę, ale trzeba było uważać, bo zdarzały się kontrole, które sprawdzały, czy niczego nie chowamy.

Kiedy kończyła się popołudniowa zmiana, pieniądze zanosiło się do kasy na górę, a stoisko zakrywało papierem. Potem czasami chodziłyśmy z dziewczynami z pracy jeszcze gdzieś na kawkę, potańcówkę. Nieraz, jeśli następna zmiana była na 6:00, to w ogóle człowiek się nie kładł spać. Z lokalu wychodziło się po 3:00 w nocy, spacer po parku i na rano do Hali.

Starałam się, nawet kiedyś dostałam nagrodę pieniężną i tytuł wzorowego sprzedawcy. Finansowo to jednak nie były kokosy. Dobrze, że miałam dofinansowanie biletu na komunikację miejską. Do tego Społem organizowało wyjazdy na grzybobranie, wycieczki krajoznawcze na przykład, dzieci pracowników dostawały paczki na święta.

Dzisiaj hala wygląda nawet podobnie do tego, co było kilka dekad temu. Tylko towary już są inne12.

***

W Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz? Stanisława Barei z 1978 roku jeden robotnik tak przedstawił koledze swój dojazd do pracy:

– Ja to, proszę pana, mam bardzo dobre połączenie. Wstaję rano za piętnaście trzecia. Latem to już widno. Za piętnaście trzecia jestem ogolony, bo golę się wieczorem. Śniadanie jadam na kolację. Tylko wstaję i wychodzę.

– No, ubierasz się pan.

– W płaszcz – jak pada. Opłaca mi się rozbierać po śniadaniu?

– Fakt!

– Do PKS mam pięć kilometry. O czwartej za piętnaście jest PKS.

– I zdążasz pan?

– Nie, ale i tak mam dobrze, bo jest przepełniony i nie zatrzymuje się. Przystanek idę do mleczarni. To jest godzinka. Potem szybko wiozą mnie do Szymanowa. Mleko, widzi pan, ma najszybszy transport, inaczej się zsiada. W Szymanowie zsiadam, znoszę bańki i łapię EKD (dziś znana jako Warszawska Kolej Dojazdowa WKD, do 1951 roku było to EKD, czyli Elektryczne Koleje Dojazdowe. Być może bohater używa starego określenia z przyzwyczajenia – przyp. aut.). Na Ochocie w elektryczny do stadionu, a potem to już mam z górki, bo tak… w 119, przesiadka w 13, przesiadka w 345 i jestem w domu, to znaczy w robocie. I jest za piętnaście siódma! To jeszcze mam kwadrans. To sobie obiad jem w bufecie, to po fajrancie już nie muszę zostawać, żeby jeść, tylko prosto do domu. I góra 22:50 jestem z powrotem. Golę się. Jem śniadanie i idę spać.

W geesie jak w konfesjonale

Hala Mirowska należała do Społem, giganta zajmującego się handlem w miastach. Jego odpowiednikiem na wsiach była gminna spółdzielnia „Samopomoc Chłopska”. Jak podawał Dziennik Telewizyjny w jednym z wydań w 1976 roku, sklepy spółdzielcze obsługiwały 17 milionów mieszkańców kraju, oferując 200 tysięcy artykułów. GS-y miały dodatkowe zobowiązania. Podczas festynów ludowych musiały przygotować kioski z zapasem napojów gazowych, słodyczy, owoców – i alkoholu. Co prawda zabawy dożynkowe miały być przeprowadzane na trzeźwo, ale to się raczej nie udawało.

O rzeczywistości wiejskich sklepów opowiada Krystyna, prowadząca sklep GS-u na Dolnym Śląsku:

W moim sklepie czasami czułam się jak ksiądz. Ludzie przychodzili się zwierzyć, poplotkować, kto z kim, jak i gdzie. Wszystko o nich wiedziałam, ale tak samo jak księdza obowiązywała mnie tajemnica, bo przecież gdybym powiedziała, co wiem, tobym we wiosce rozpętała trzecią wojnę światową.

Wioska nazywa się Sobota. Była najważniejsza w okolicy. Znajdował się w niej PGR, bank, kiosk Ruchu, odbywały się spędy, czyli targi zwierząt, na które przyjeżdżali ludzie z całej okolicy. No i był sklep GS-u (skrót pochodzi od słów gminna spółdzielnia – przyp. red.).

Najpierw pracowałam w pegeerze, ale nie bardzo mi się tam podobało. Pewnego dnia przyszła do mnie sprzedawczyni z GS-u i spytała, czy nie chciałabym jej pomóc. Pracowała sama, nie miała zmienniczki, a to była harówka. Trochę się bałam, bo nigdy nie pracowałam w handlu, a tam przecież kolejki, tyle towaru. Do tego centrum plotek. Ale mnie przekonała. Zaczęłam w listopadzie 1982 roku, a tuż przed Bożym Narodzeniem tę sprzedawczynię zwolnili. Podejrzewali, że była w zmowie ze złodziejami, którzy często okradali ten sklep, ale nie wiem, czy to prawda. Na pewno mieli pretekst do zwolnienia, może nawet go sami stworzyli. Dla mnie najgorsze było, że stało się to przed świętami, kiedy przecież jest największy ruch. Na jakiś czas zostałam sama. Potem znalazłam sobie panią do pomocy.

W sklepie – mydło i powidło. Spożywka, chemia, chłodnie z nabiałem, zamrażarki, alkohol, gwoździe na wagę, szkolne zeszyty, poza tym gumowce, słoiki, narzędzia rolnicze. Na ladzie zawsze stały trzy duże kostki: jedna to było masło, obok marmolada i jeszcze smalec. Odkrawało się, ile kto chciał, i sprzedawało. Było jeszcze coś takiego jak ceres, czyli coś pomiędzy margaryną a smalcem. Przeznaczony do smażenia, nie do smarowania.

Wielu rzeczy brakowało albo przychodziło ich za mało. Choćby taki sznur do snopowiązałek. Wielu rolników o niego pytało, ale dostawałam skromne ilości.

Zamawiałam, co było trzeba, ale i tak z centrali przywozili mi to, co akurat mieli.

Nieraz przywożono pomarańcze. Kiedy tylko dowiadywałam się, że będzie dostawa, to od razu byłam chora, no bo jak to podzielić? Zawsze było mało. Sprzedawałam po kilogramie, potem po pół.

Dobrze schodził cukier, bo ludzie potrzebowali go na bimber. Jak nie było, to kupowali landrynki w dużych paczkach. Dziwiłam się na początku, po co kupują tyle landrynek, aż dowiedziałam się, że ich też używają do pędzenia bimbru, jako erzac cukru.

Najczęściej ludzie przychodzili po miejscowe piwo lwóweckie i tanie wina. Zaglądał do mnie ksiądz i marudził, że mam wystawiony alkohol, że powinnam go jakoś schować, ale jak miałam chować? Przecież to nie był mój sklep. Denerwował się, że miejscowi chodzą za sklep i piją.

Przez alkohol miałam spore problemy. Kiedy obowiązywały kartki, raz na jakiś czas po sklepach jeździła milicja i szukała spekulantów, którzy nimi handlują albo sprzedają coś spod lady. Kiedyś przyjechał do mnie jeden taki i poprosił o rozmowę na zapleczu. Wypytywał się najpierw ogólnie kto, co kupuje, potem coraz bardziej szczegółowo. Konkretnie chodziło mu o jednego pracownika PGR-u. Chciał ze mnie zrobić kapusia. Nic mu nie powiedziałam. Niewiele później milicjanci się chyba na mnie za to zemścili. Przyjechali któregoś dnia do wioski przed 13:00. Zatrzymali starszego pana, który szedł z siatką. Spytali, co tam ma i skąd, a ten, nie zastanawiając się wiele, powiedział, że wódkę ze sklepu. Co prawda przed 13:00 była zabroniona sprzedaż alkoholu, ale i tak się sprzedawało. A ten, którego złapali, to nawet nie pił, tylko potrzebował alkoholu do wyrobu jakichś lekarstw. Pech, a dla mnie afera. Przyszły do mnie milicja z komisją, ale wymyśliłam, że źle spojrzałam na zegarek (nawet klientka, moja koleżanka, to potwierdziła) i myślałam, że już jest 13:00. Nikt się jednak nie przejmował tym, czy ja wiedziałam, która jest godzina, czy mi zegarek działa itp. Miałam rozprawę, prokuratora na głowie. W ramach kary musiałam wpłacić grzywnę na rzecz jakiejś fundacji. Ten pan, któremu sprzedałam wódkę, wiele razy mnie potem przepraszał.

Komisje i ciągłe sprawdzanie – to była zmora. Wpadali samochodem i patrzyli, czy na półkach nie zalega kurz, czy towary są odpowiednio wystawione, czy informacje wywieszone. Raz się przyczepili, że na drzwiach nie widać kartki z godzinami otwarcia, a to po prostu szyba zamarzła, bo w sklepie było naprawdę zimno13. Albo że trutka na myszy jest wyłożona. Wszystkiego się czepiali, jednak na ogół byłam chwalona za czystość i porządek.

Były też komisje, które sprawdzały, czy przy okazji 1 maja, 22 lipca i innych państwowych świąt nie brakuje chleba. Normalnie przywozili go co drugi dzień, ale przy okazji świąt trzeba było zamawiać więcej. To był priorytet.

Tym, czego nie brakowało w sklepie, był ocet. Słabo schodziły warzywa, śmietana, bo miejscowi mieli swoje produkty. Jajek też za bardzo nie kupowali, ale za to można było je do mnie przynieść i skupowałam je dla GS-u.

Mleka na początku też nie kupowali, bo dostawali z PGR-u deputat. W sprzedaży miałam tylko chude mleko, a jego nikt nie chciał brać. Dopiero jak zaczęli mi przywozić prosto od krów, to ludzie kupowali.

Mięso też było, ale miejscowi kupowali najtańsze, jakieś kiełbasy. Za to po lepsze, dobry schab, baleron przyjeżdżali do mnie klienci nawet z Wrocławia.

Sporo zalegało na półkach ćwikły i chrzanu, bo ludzie sami robili. Musiałam się jednak pozbyć tego towaru – wpadłam na pomysł sprzedaży wiązanej. Jeśli ktoś chciał kupić alkohol przed godziną 13:00, to sprzedawałam mu ze słoikiem ćwikły. Jak się wchodziło do jakiejś chałupy i stały słoiki z ćwikłą, to wiadomo było, że domownicy kupowali u mnie alkohol14.

Choć miałam spore obroty, a zarząd mnie chwalił i nieraz dyplom dawał, to nie zarabiałam dużych pieniędzy. A pracy było od groma. Sklep był otwarty od godziny 8:00 do 16:00, po jakimś czasie do 18:00. Miałam wolne wtorki, ale wtedy najczęściej przychodziły dostawy, więc i tak musiałam być na miejscu. Ludzie momentalnie wykupywali niektóre towary, najpierw jednak trzeba było je wypakować z transportu, na przykład 40 skrzynek z piwem. Wszystko mnie potem bolało, rąk nie czułam, nogi się pode mną uginały.

Pójście na chorobowe było praktycznie niemożliwe, bo musiałabym na ten czas zamknąć sklep. Człowiek faszerował się tabletkami, pod fartuch zakładał ciepły sweter i sprzedawał dalej. Było zimno i wilgotno, bo to był stary, poniemiecki budynek. Jeśli chciałam wziąć urlop i gdzieś wyjechać, to musiałam znaleźć zastępstwo.

Trzeba było też pilnować zeszytu, bo wiele osób brało na kredyt. Do tego te przeklęte kartki: wycinanie, naklejanie, a na koniec miesiąca wyliczanie gramatury, robienie zestawień. Dobre było jedynie to, że zawsze miałam ich więcej, bo jeśli ktoś ze wsi nie wykorzystał, to mi je oddawał.

W GS-ie pracowałam do 1986 roku, potem poszłam do pracy biurowej. Ale sklep istnieje do dziś, a ja w Sobocie wciąż mam swoje miejsce. Wykupiłam domek, w którym kiedyś była restauracja. Odbywało się w niej wiele imprez, wesel, zresztą ja też świętowałam w niej swój ślub. Potem został tam otwarty sklep i znowu pracowałam za ladą. Jestem gaduła, lubię kontakt z ludźmi, dlatego ponownie na kilka lat wróciłam do handlu15.

Supersam – peerelowski wzorzec handlu

Sklep ma do sprzedania dziennie tylko 30 butelek kefiru. Na protesty klientów sprzedawczynie odpowiadają:

– A co będzie, jak nam kefir zostanie? Kąpać się w nim będziemy? My nie Kleopatry!5

List czytelniczki do redakcji tygodnika „Veto”

W stolicy nie było chyba słynniejszego pawilonu handlowego niż Supersam. Mieścił się na początku ulicy Puławskiej, przy placu Unii Lubelskiej. Otwarty w 1962 roku, zburzony w 2006, był perełką polskiego modernizmu. Szczególne wrażenie robił wiszący dach, podtrzymywany za pomocą dźwigarów i stalowych lin. „II Rocznik Przemysłu Odrodzonej Polski” informował: „Obiekt ten stanowi wzór nowoczesnych rozwiązań architektonicznych i funkcjonalnych nie tylko dla handlu w Polsce, ale również dla handlu w państwach Obozu Socjalistycznego oraz niektórych państw kapitalistycznych”.

Supersam był sklepem wzorcowym. Co to znaczyło, w rozmowie z magazynem „Veto” w październiku 1985 roku wyjaśniał sam dyrektor Supersamu Mieczysław Głowicki. Otóż takiego określenia można było używać tylko pod warunkiem, że zostało zapewnione minimum asortymentowe, czyli stałe zaopatrzenie w podstawowe artykuły spożywcze. Oznaczało to konieczność posiadania w ofercie m.in. pumpernikla, bułek oraz czterech gatunków ciemnego chleba16.

Supersam szczycił się jednak nie tylko bogatą ofertą pieczywa. To tutaj od 1972 roku sprzedawano napój, który był symbolem zgniłego Zachodu, czyli Coca-Colę. Na miejscu była także palarnia kawy, sprzedawano tu również konfekcję, galanterię skórzaną i chemię gospodarczą. Pod koniec lat 70. sprzedaż tych towarów przynosiła sklepowi dzienny utarg wartości nawet dwóch milionów złotych. W ciągu doby z półek znikało nawet 10 ton pieczywa (pięć dostaw dziennie), tyle samo ton mięsa, do trzech ton warzyw, dwóch tysięcy litrów mleka i 40 tysięcy jaj (wszystko to dostarczane było do sklepu dwa razy dziennie)17.

Nawet jednak kierownictwo Supersamu nie mogło nic poradzić na nie­dobory towarów i reglamentacje. Kiedy pod koniec lat 80. masowo wykupywano cukier i hurtownie nie nadążały z jego pakowaniem, to w Supersamie uruchomiono dwa dodatkowe stanowiska, by już na miejscu dostarczony luzem cukier rozdzielać do kilogramowych worków.

Jeszcze większym sukcesem niż zakup cukru było zdobycie papieru toaletowego. Trudno się temu dziwić, skoro w 1988 roku, według informacji Dziennika Telewizyjnego, rocznie na jedną osobę przypadało siedem rolek papieru toaletowego – i to w rejonie warszawskim, gdzie było go naj­więcej, ze względu na to, że właśnie tam był produ­kowany. Co mieli powiedzieć mieszkańcy wałbrzyskiego i jeleniogórskiego, którzy mieli średnio cztery rolki na głowę, już nie mówiąc o radomskim, w którym na jedną osobę przypadało 0,07 rolki, czyli mniej więcej dwa metry rocznie! Prezenter Dziennika zapowiadał modernizację przemysłu papierniczego, jednak akurat w przypadku tak wrażliwego artykułu trudno było poprosić klientów, by cierpliwie poczekali.

Braki papieru toaletowego wymuszały stosowanie technik zastępczych, przydawały się tu gazety, a najlepiej „Trybuna Ludu”, której zawsze było pod dostatkiem. Oczywiście w razie najwyższej potrzeby można było skorzystać z toalety miejskiej, jednak te raczej odstraszały, niż zachęcały do wizyt. Poza tym zawsze było ich za mało – w 1985 roku w całym kraju było zaledwie 1638 publicznych szaletów18.

Tak jak zastępowano papier toaletowy gazetami, tak zastępowano w PRL-u wszystko wszystkim. Funkcjonowała nie tylko gospodarka niedoboru, ale też substytutu zwanego z niemiecka erzacem – jego przykładem mogą być etykiety zastępcze, które trafiały na opakowania, kiedy brakowało papieru. Wtedy etykietą stawała się na przykład odbita pieczątka albo naklejone szare skrawki papieru najgorszej jakości.

Zastępczość produktów była powszechna też w gastronomii. W czasach kryzysu można było zjeść w barach na przykład tatar z wieprzowiny (zamiast wołowiny) barwionej na czerwono burakami albo flaki ze skóry z kurczaka. Z kolei w sklepach – także w Supersamie – pojawiały się erzace w stylu kawioru z bakłażana albo orzeszków z polskiej soi, zamiast ziemnych.

Również prasa prześcigała się w poradach, jak, korzystając z tego, co jest, stworzyć to, czego w sklepach nie było. W „Przyjaciółce”, „Kobiecie i Życiu” i innych czasopismach z poradami drukowano przepisy na kotlety z mielonych kalafiorów, dorsza farbowanego przecierem pomidorowym (miał dzięki temu udawać łososia), indyka à la flaczki, à la łosoś, à la szynka, sałatkę z mlecza, bób à la bolognese, kawę z żołędzi. Postulowano zastępowanie skórki pomarańczowej kandyzowaną marchewką itd. A co, jeśli dziecko chciało coś słodkiego? Najlepszy był kogel-mogel albo po prostu chleb z cukrem.

2 Pierwszy w Polsce sklep samoobsługowy otwarty w naszym mieście, „Gazeta Białostocka”, nr 110, 1956.

3 Za: „Monitor Polski”, 1959, dostęp: 24 czerwca 2023: https://eli.gov.pl/eli/MP/1959/ 495/ogl/pol.

4 „Veto”, nr 14, 1982.

5 „Veto”, nr 26, 1973.

1 Dawna ulica Stalina do dziś jest reprezentacyjną ulicą w centrum Białegostoku, współcześnie noszącą nazwę Lipowa.

2 W Dzień Kobiet w 1973 roku, rok po otwarciu rozlewni Coca-Coli w Warszawie, Pepsi zaczęła płynąć strumieniem w Gdańskich Zakładach Piwowarskich. Była to druga wytwórnia Pepsi w Polsce, po krakowskiej. Początkowo butelki były importowane z Hiszpanii. Wcześniej napój rozlewano w innych krajach socjalistycznych, m.in. na Węgrzech i w Czechosłowacji.

3 Jak informował magazyn „Opinia” w nr 11 z 1969 roku, w Łodzi był jeden nocny, ale właściwie tylko ze słodyczami i szybko go zamknięto. Z kolei w Poznaniu było dziesięć placówek czynnych do godz. 22:00, ale alkohol był sprzedawany tylko do 20:00. W Katowicach nie było całonocnego sklepu, we Wrocławiu jeden całonocny spożywczy, a w stolicy delikatesy czynne do 23:00. Za to w Elblągu, jak ubolewał czytelnik w liście do magazynu „Veto” z 15 grudnia 1985 r.: „Handlowcy z PSS Społem otworzyli sklep nocny czynny w godz. 20:00–22:00. Można w nim kupić przede wszystkim różne gatunki wódy, płacąc 20 proc. marży. Taki sklep jest niepotrzebny!”.

4  Polmos było to zrzeszenie zakładów produkujących alkohol. Skrót to akronim od polski monopol spirytusowy.

5 Do 1972 roku handlem mięsem w stolicy i okolicach zajmowały się sklepy mięsno-wędliniarskie Miejskiego Handlu Mięsem.

6 W PRL-u kładziono nacisk na kształcenie pracownic i pracowników sklepów. Kształciły ich szkoły zawodowe i technika ekonomiczne. Jak podawał magazyn „Opinia”, w 1968 roku w 192 szkołach zawodowych na sprzedawców uczyło się ponad 26 tysięcy osób.

7 MPT, czyli Miejskie Przedsiębiorstwo Taksówkowe w Warszawie. Pierwsze taksówki MPT wyjechały na ulice stolicy w 1951 roku. Taksówkarze MPT są bohaterami serialu Zmiennicy Stanisława Barei z końca lat 80.

8 Czasami specjalne dostawy dochodziły do sklepów nie tylko z okazji 22 lipca czy rocznicy rewolucji październikowej. Kiedy w 1962 roku w Gdańsku organizowano obchody tysiąclecia miasta, sprowadzono do sklepów m.in. 200 tysięcy butelek piwa, 10 ton brzoskwiń oraz bułgarskie pomidory w atrakcyjnej cenie.

9 O dostawach pomarańczy informowały gazety. Oto przykład z magazynu „Veto” nr 7 z 1985 roku: „W najbliższym czasie nadejdzie do Wrocławia transport 20 ton pomarańczy. Pomarańcze rozprowadzane będą przez placówki handlu uspołecznionego. Jednocześnie placówki MHD i PSS prowadzić będą skup skórek pomarańczowych, względnie sprzedawać pomarańcze obrane”.

10 Było to ważne miejsce na handlowej mapie stolicy. Wizytą w niej chwali się podczas rozmowy na statku z inżynierem Mamoniem (Zdzisław Maklakiewicz) Sidorowski (Jan Himilsbach) w filmie Rejs w reżyserii Marka Piwowskiego z 1970 roku. Informuje o tym ważnym fakcie w ten sposób: „Byliśmy ostatnio z żoną, proszę pana… W Hali Mirowskiej… Gdzie ja miałem aparat, Zorkę 5… I zrobiłem kilka zdjęć”.

11 Kompleks hal na warszawskim placu Mirowskim powstał na początku XX wieku. Do wybuchu II wojny światowej była to największa placówka handlowa w stolicy. Po wojnie jedna z nich (Hala Gwardii) najpierw zamieniła się w zajezdnię autobusów, a w 1953 roku stała się halą Milicyjnego Klubu Sportowego „Gwardia”. Odbywały się tu zawody sportowe, w tym Mistrzostwa Europy w boksie. Wnętrza hali można zobaczyć w filmie Niewinni czarodzieje w reżyserii Andrzeja Wajdy z 1960 roku. Z kolei Hala Mirowska powróciła do funkcji handlowych w 1962 roku.

12 3 listopada 1988 roku zakupy w Hali Mirowskiej robiła Margaret Thatcher, wtedy premier Wielkiej Brytanii. Na zdjęciach zostało uwiecznione, jak wybiera krajowe owoce i warzywa. Zajrzała też na stoiska Społem. Podobno kupiła słoik marynowanych prawdziwków.

13 Na wsi popularne były pawilony handlowe typu T-2. Jednak wśród sprzedawców nie należały do ulubionych, bo często przeciekały, a co gorsza nie posiadały kanalizacji. Mało tego, będące na wyposażeniu piece węglowe zapewniały temperaturę nie wyższą niż -3 stopnie Celsjusza.

14 Inny przykład transakcji wiązanej pochodzi z pewnego sklepu w Nowym Targu. Pod koniec lat 70. konserwy mięsne były w nim dostępne tylko w zestawie z herbatnikami.

15 O ciężkim życiu pracowników GS tuż po wojnie na Podlasiu opowiadała mi pani Zyta. Jej mama prowadziła sklep Samopomocy Chłopskiej w Brańsku. Na placówkę często napadały ukrywające się w okolicy bandy partyzanckie. Nie bali się nawet milicji. Pewnego razu napadli na sklep oraz na komisariat znajdujący się naprzeciwko. Wiedzieli, że osoba pracująca w sklepie zna w wiosce wszystkich i o mieszkańcach wie w zasadzie wszystko. Wyprowadzili komendanta na schody i zapytali mamę Zyty: „A ten milicjant to porządny człowiek czy wróg?”. Chcieli go rozstrzelać. Powiedziała, że można na nim polegać, i uratowała mu życie. Na sklepy GS-u napadali nie tylko partyzanci. Grabiła je również banda jednego z najsłynniejszych bandziorów pierwszej dekady PRL-u, Jerzego Paramonowa. Za rabunki i zabójstwo milicjanta został skazany na karę śmierci. Karę wykonano w 1955 roku. Paramonow stał się bohaterem legend miejskich, a nawet piosenek. Śpiewano: „Rabują sklepy, więc forsę mają./ Nocami dziwki na nich czekają./ Gorzałka leje się kolorowa./ Bawi się banda Paramonowa”.

16 Rywalizował z nim warszawski supersam ABC, który mieścił się na ulicy Karolkowej. Przyciągał nie tylko dobrą ofertą spożywczą, ale też sprzedażą telefonów, telewizorów. Kierownik planował ustawienie pierwszego w Polsce automatu do wyrobu pieczątek, który podpatrzył podczas wizyty w RFN. Niestety nie ma informacji, czy w końcu taki automat stanął.

17 Dane za znakomitym reportażem Małgorzaty Szejnert o Supersamie z 1977 roku umieszczonym w zbiorze My, właściciele Teksasu.

18 W latach 80. wrocławski ruch happeningowy Pomarańczowa Alternatywa zorganizował akcję „Kto się boi papieru toaletowego?”. Uczestnicy happeningu chodzili po ulicy obwieszeni kotylionami z papierem. Milicja chcąc zakończyć akcję, wyłapywała ludzi z papierem toaletowym na sobie. Skończyło się tym, że milicjanci biegali po mieście, łapiąc Bogu ducha winnych ludzi, którym udało się akurat dostać papier.

Facebook