W końcu lat 80., z jednego z zakładów karnych w Polsce, zbiegł pewien podenerwowany na mnie recydywista, zawdzięczający mi kolejną odsiadkę, po to tylko, by mnie zabić. Ujęła go milicja na jednej z lubelskich melin zanim zdołał mi nadeptać w najmniejszym stopniu na piętę. Pękający od obfitości wór kierowanych wobec mnie jako prokuratora gróźb karalnych, wypełnił się głównie w latach 90., kiedy to prowadziłem śledztwa przeciwko międzynarodowemu gangowi morderców, dokonujących zbrodni głównie z motywów rabunkowych; ale też były przypadki, że z zemsty czy dla zwykłego „interesu” w wypełnieniu niepisanej „umowy o dzieło” z kontrahentem pragnącym pozbyć się właściciela konkurującej z nim firmy. W bogatej twórczości kierowanej zza krat na adres mej macierzystej jednostki prokuratury, zawdzięczający mi taki nieciekawy los, „niedoszli milionerzy”, wieszali mnie na latarniach ze szczegółowym opisem tortur, którym planowali mnie uprzednio poddać. Dołączano nawet wymowne ilustracje, jak miałyby przebiegać.
Z Andrzejem Witkowskim, prokuratorem w stanie spoczynku, autorem książki „Ścieżki grozy” – rozmawia Anna Ruszczyk.
Jakimi kolorami mienił się schyłkowy okres PRL w prokuraturze? Jak wyglądała ówczesna rzeczywistość i związane z nią wyzwania stojące przed prokuratorami?
Odkąd planetę o nazwie Ziemia zasiedlili ludzie, nieodłącznymi elementami tworzonych przez nich cywilizacyjno – kulturowych systemów, były cechy zakorzenione wewnątrz poszczególnych przedstawicieli homo sapiens. I tak, od tych najpiękniejszych poczynając, jak choćby płynących z powołania do świętości, po te, które wszyscy ludzie dobrej woli, jak świat światem, do cna pragnęliby wykorzenić. Nie da rady, skłonność do zła nigdy nie przestanie nurtować naszej skażonej grzechem pierwszych rodziców, natury. Tak więc, uroczyste wyprowadzenie w niebyt sztandaru PZPR wcale nie oznaczało, że klub zalegalizowanych przez towarzysza Kiszczaka opozycjonistów zafunduje nam tutaj raj po nastaniu władzy już nieludowej. Zaczęli, nie powiem ostro, bo ustawą o amnestii z dnia 7.12.1989 r., która oprócz pożytku dla osób represjonowanych przez reżim komunistyczny – można go było lepiej ugruntować bardziej życiowymi unormowaniami – nadała roboty stróżom prawa przemianowanym niebawem na policjantów, no i nam, rzecz jasna, prokuratorom i sędziom. Chodzi mi o wykreowanie nowych pokrzywdzonych przestępstwami popełnionymi przez amnestionowanych rzezimieszków, o których z góry wiedziałem, że rychło powrócą tam, skąd chwilowo wyszli. Zdenerwowałem się więc nie na żarty, gdy dowiedziałem się, jaką frajdę owym kryminalistom urządzają Adam Michnik z Tadeuszem Mazowieckim i ich koledzy z ław sejmowych, pragnąc uwydatnić stwierdzenie klasyka, że właśnie w Polsce „skończył się komunizm”. Nie pora teraz zatrzymywać się nad innym rodzajem szkód, które za jakiś czas stały się konsekwencją legislacji natchnionej powiewem wietrzyku wolności, a to w zakresie ścigania zbrodni komunistycznych. Mniemam, że niezamierzonymi przez legislatorów beneficjentami ustawy, stało się bowiem niemałe grono esbecko – milicyjnych oprawców, którzy na komisariatach i gdzie się dało, stosowali wobec opozycjonistów, ale też zwykłych zjadaczy chleba, tak zwane „niedozwolone metody śledcze”. Zatem, mój nadwątlany dobiegającym zza okna służbowego pokoju hukiem państwowych ropniaków, słuch, poddawano testowi dudniącego chichotu historii. Coś, co określaliśmy mianem „twórczości aktowej”, w okresie epokowego przełomu doznawało pewnych zgrzytów, ot, choćby związanych z ugruntowaną przez lata komuny terminologią i systemowo narzuconym przez komunistów obyczajem. Dla ilustracji: terminologia wywiadów środowiskowych sporządzanych głównie przez dzielnicowych. Chodzi o sumujący całą tę budującą wiedzę passus składający się sztampowo z trzech zdań: Kontaktów z elementem milicyjnie podejrzanym nie utrzymuje. Nałogów społecznie szkodliwych nie przejawia (lub: nie posiada). Stosunek do obecnej rzeczywistości pozytywny. To przykład opinii pozytywnej o danym delikwencie, i na niej poprzestańmy. Otóż problem terminologiczny dzielnicowych powstał z nastaniem władzy już nieludowej i towarzyszącymi temu zjawisku zmianami mentalnymi. Wszystko odwróciło się do góry nogami. Określone kręgi elementu milicyjnie podejrzanego awansowały do grona politycznej elity. Akcent na nałogi też uległ pewnym przesunięciom, no bo które z nich kwalifikować teraz jako społecznie szkodliwe, a które niekoniecznie. Kolej na trzeci element opinii, najbardziej newralgiczny. W aktowej twórczości szybko go poniechano z nastaniem, no powiedzmy, stosunków demokratycznych. Bo oto teraz zgodnie z przepisami, socjalizmu można było nie kochać, podczas gdy przedtem istniał prawny obowiązek kochania ustroju tzw. „sprawiedliwości społecznej”. Tak więc stosunek do władzy już nieludowej (nowej obecnej rzeczywistości) można było sobie kształtować podług własnej woli, jako pozytywny lub negatywny. Wobec tego, jak ten targany wątpliwościami nowy – stary dzielnicowy, miał się znaleźć w mentalnie obcych mu uwarunkowaniach? Wiejący zza wschodniej granicy wspomniany ożywczy wiaterek pieriestrojki mającej zreformować niereformowalny centralizm demokratyczny (naczelna zasada funkcjonowania struktur państwa socjalistycznego, oparta na iluzji ideologii marksistowsko – leninowskiej), pomalutku przewietrzał moje zawodowe podwórko. A to w 1988 roku przyjęto na aplikację prokuratorską absolwentkę KUL (dyplom ukończenia tej uczelni przez długie lata PRL był ku temu „wilczym biletem”), a to mnie, bezpartyjnego wraz z koleżanką z ZSL i kolegą z SD, zaczęto zapraszać na tzw. otwarte zebrania partyjne. A propos, skorzystałem – w celach rozpoznawczych, zaznaczam – jeden, jedyny raz. I po paru minutach ostentacyjnie wyszedłem z tego spędu. Nie mogłem ścierpieć, kiedy prowadzący zebranie, mój młodszy kolega, zastępca sekretarza KZ [komitetu zakładowego] PZPR, zaczął wygłaszać jakiś tekst używając „nowomowy” (partyjna frazeologia) tak dobitnie, że nie wiem, czy byłby mu w stanie sprostać w tym łgarstwie sam towarzysz Breżniew. Można powiedzieć, że ludzie ci, dotąd szczodrze korzystający z przywilejów przynależności do „jedynej i nieomylnej” czuli się jeszcze bardzo pewnie. Konia z rzędem temu, kto mógłby wtedy przewidzieć, że ich partia pewnego pięknego dnia stoczy się w niesławną, historyczną otchłań. Kiedy zaś wbrew ich wiedzy ezoterycznej, owo stało się, napoczął się dla towarzyszy okres egzystencjalnej niepewności.
Nadszedł czas weryfikacji prokuratorów z okresu PRL?
Nastał miesiąc maj 1990 roku. Wraz z objęciem urzędu przez pro – solidarnościowego prokuratora wojewódzkiego i jego zastępcę, którzy przejęli schedę bezpośrednio po komunistach, nadszedł czas weryfikacji prokuratorów z okresu PRL. Zagadnienie to złożone i nie pora by je tutaj omawiać. Powiem tylko, że zjawisko owo spowodowało niemały osobowy galimatias i zamieszanie w gronie co bardziej przewrażliwionych na swym punkcie osób, w tym mających cokolwiek za kołnierzem, członków rozliczanej społeczności. Żenujące, trudno o tym mówić, ale niech tam, gwoli prawdy, i w tych słabostkach o powszechnym zresztą charakterze, starajcie się Państwo zrozumieć ludzi. Podczas jednego z pierwszych spotkań z prokuratorami okręgu lubelskiego, nowy szef wojewódzki, też po pewnym zastanowieniu (nie tak zdanie po zdaniu), grzecznie poprosił, żeby towarzystwo więcej się nie wysilało, bo każdy kolejny anonim, podobnie jak wszystkie poprzednie, bez lektury ze strony adresata wyląduje w koszu. Ostatecznie, w wyniku weryfikacji, w okręgu lubelskim zwolniono ze służby dwoje prokuratorów: kobietę i mężczyznę. Pozostali zostali włączeni w wir zawodowych obowiązków, tych samych co do formy, pośród zmieniających się epok i systemów prawa stanowionego. Bo człowiek jest wciąż ten sam w swojej naturze, znamiennej wyborami dobra lub zła. Prokuratorzy pod każdą szerokością geograficzną, jak świat światem, mieli, mają i zawsze mieć będą pełne ręce roboty.
W jakim celu i w jaki sposób tworzono fałszywe dowody na użytek spraw karnych?
Najpierw może słów parę w przedmiocie istoty przestępstwa określonego w art. 235 kk (w kk z 1969 r. był to art. 249), czyli tworzenia fałszywych dowodów. Otóż dopuszcza się go ten, kto tym właśnie działaniem albo poprzez inne podstępne zabiegi, po pierwsze: kieruje przeciwko określonej osobie ściganie o przestępstwo, w tym przestępstwo skarbowe, wykroczenie, wykroczenie skarbowe lub przewinienie dyscyplinarne (w kk z 1969 r. mowa była tylko o przestępstwie, wykroczeniu lub przewinieniu dyscyplinarnym), albo, po drugie: takowe podstępne zabiegi przedsiębierze w toku toczącego się już postępowania. Za rządami dawnego kodeksu groziło za ten czyn maksimum 5 lat pozbawienia wolności, aktualnie o dwa lata mniej. Wyróżniamy tu dwa bezpośrednie przedmioty ochrony. Głównym, jest wymiar sprawiedliwości w zakresie prawdziwości materiału, w szczególności dowodowego, który stanowi podstawę ścigania. Obrazowo jest to sytuacja, kiedy wobec danej osoby prowadzi się postępowanie karne ze wszystkimi tego konsekwencjami, na podstawie spreparowanych, nieprawdziwych dowodów. Dodatkowym, drugim przedmiotem ochrony objętym przez ten przepis, jest wolność osoby od podstępnych zabiegów, w tym tworzenia w stosunku do niej fałszywych dowodów, przed, lub w toku ścigania. Najogólniej, podstępne zabiegi to czynności, które mogą wprowadzić w błąd inną osobę. W praktyce najczęściej przyjmują one postać tworzenia fałszywych dowodów. Przypomnę wielce znamienny przykład podrzucenia przez SB w grudniu 1983 roku do mieszkania ks. Jerzego Popiełuszki przy ul. Chłodnej w Warszawie, m.in. 38 sztuk amunicji pistoletowej kalibru 9 mm, materiałów wybuchowych w postaci dwóch ładunków dynamitu wraz z detonatorami i przewodami elektrycznymi oraz trzech bojowych granatów łzawiących typu UGŁ-200. Przedmioty te „ujawniono” w wyniku przeszukania w dniu 12.12.1983 r., w związku z czym księdzu postawiono zarzuty popełnienia przestępstw z art. 286 d. kk i art. 143 d. kk. Tworzenia w ten sposób fałszywych dowodów funkcjonariusze SB dopuścili się w trakcie wszczętego w stosunku do księdza w dniu 22.09.1983 r. śledztwa w sprawie „nadużywania wolności sumienia i wyznania na szkodę PRL”. Sprawę skierowano do sądu z aktem oskarżenia, po czym z tzw. „automatu”, umorzono na podstawie ustawy o amnestii z 21.07.1984 r. Tworzenia fałszywych dowodów i innych podstępnych zabiegów SB dopuszczała się w szeregu przypadkach postępowań przygotowawczych prowadzonych w sprawach skrytobójczych zabójstw działaczy opozycji politycznej i księży katolickich, pozorowanych na rzekome „przypadki losowe”. Oczywiście, przyjmując „dla spokoju” owe urzędowo suponowane „sugestie”, prokuratorzy tzw. lekką ręką umarzali śledztwa w tych sprawach. Dodam jeszcze, że o tym, jak wyrafinowany i podły modus operandi może łączyć się z procederem tworzenia fałszywych dowodów, czytamy w książce Michała Wysockiego pt. „Osaczony złem” (Wydawnictwo Bodiliani, Warszawa 2011). Autor był kierowcą karetki, którą w dniu 12.05.1983 r. przewożono do szpitala ciężko pobitego na komisariacie MO Grzegorza Przemyka. który dwa dni później zmarł na skutek doznanych obrażeń. Michał Wysocki został aresztowany a następnie niesłusznie skazany za rzekome popełnienie tego przestępstwa, na podstawie wytworzonych przez funkcjonariuszy MSW, fałszywych dowodów. Oczyszczony już w wolnej Polsce ze stawianych mu zarzutów, dzieli się swoim wstrząsającym świadectwem. Opisuje w szczegółach przedsiębrane wobec niego machinacje, które kosztowały go utratę zdrowia i rozpad rodziny. Książka jest bogato udokumentowana. Stanowi sama w sobie dowód zbrodniczego działania służb kiszczakowskich. Tych samych, które niebawem „wyreżyserowały” utrzymywaną do dzisiaj, tzw. oficjalną wersję uprowadzenia i zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki.
Biegli sądowi, eksperci, funkcjonariusze MO. To między innymi o nich, o oddanych służbie pasjonatach pisze Pan w III tomie „Ścieżek grozy”. W jaki sposób współpraca na linii prokurator-biegły może przełożyć się na finał prowadzonych śledztw w sprawach o zabójstwa?
Wydawałoby się, że czasy Sherlocka Holmesa z dr Johnem Watsonem u boku, odeszły w zapomnienie. Bo to odległa epoka, inni ludzie, a i przestępczość ta najcięższa dalece rozwarstwiona, pączkująca, przybierająca rozbudowane formy zorganizowania. Gdzie, mianowicie, pojedyncze zabójstwo ginie w natłoku postępujących po sobie kolejnych morderstw oraz całej gamy towarzyszących im zdarzeń. To jasne, że instytucje prowadzące walkę z przestępczością muszą dostosować aparaturę śledczą do coraz to nowych wyzwań, bo przestępcy nie zasypują przysłowiowych gruszek w popiele. Kreują coraz to nowe stany faktyczne i sposoby zabijania. Możemy o tym mówić jako o zjawisku, rozpatrywać w aspekcie kryminologicznym, kulturowym i jakim kto chce. Walka z przestępczością w aspekcie finalnym przyjmuje w naszym kręgu cywilizacyjnym wymiar sądowy. To na sali rozpraw sąd rozstrzyga o winie lub niewinności, na podstawie swego przekonania wysnutego z przeprowadzonych dowodów i opartego na ich swobodnej ocenie, z uwzględnieniem wskazań wiedzy oraz doświadczenia życiowego. Dlatego, w zależności od tego, jak przygotowaną sprawę przedkłada sądowi prokurator z aktem oskarżenia, w przeważającej większości przypadków decyduje o skazaniu lub porażce procesowej oskarżyciela publicznego – a w konsekwencji, społeczności ludzkiej, którą on reprezentuje. Nie da się ustalić skutecznie, wbrew zasadom logicznego myślenia, związku zachodzącego między przyczyną a skutkiem w mechanizmie dokonywania zbrodni. I tu jawi się rola prokuratora jako głównego czynnika decyzyjnego w śledztwie. Tak ustawia go prawo procesowe, a wynika to wprost z roli, jaką mu później przyjdzie wypełnić przed sądem. Bo to prokurator, w pojedynkę, stanie vis a vis przeciwnika procesowego, zaś zasadność jego argumentacji – nie szefa prokuratury, komendanta policji, czy funkcjonariusza, z którym wspólnie pracowali nad sprawą – oceni niezawisły sąd. A więc na tym bardzo wąskim odcinku aktywności oskarżyciela publicznego, skupi się powodzenie wysiłków podejmowanych w śledztwie często przez całe zespoły ludzkie. Dlatego aktualność postaci Holmesa i dr Watsona wcale się nie zdezaktualizowała. Dobry prokurator musi mieć w sobie coś głównie z Holmesa, ale i po trosze z jego przyjaciela. Musi prawidłowo rozumować o stanie faktycznym i decydować o biegu postępowania, ale by temu sprostać, powinien również wsłuchiwać się i trafnie odczytywać opinie biegłych, którym pierwotnie powierzył udzielenie odpowiedzi na kluczowe zagadnienia śledztwa. W sprawach o zabójstwa o zawiłych i bardzo pokomplikowanych (tak powiem) stanach faktycznych, to biegli różnych specjalności ostatecznie poprzez treść wydanych opinii, zdecydują o tym, czy sprawa trafi do sądu, czy też trzeba ją będzie umorzyć. Oczywiście, jeśli zachodzi ta właściwa korelacja między nimi a prokuratorem, kiedy decyduje wyłącznie prawda i dobro śledztwa, a nie jakieś prymitywne, skrywane animozje czy uprzedzenia ze strony jednego względem drugiego. Bo to, niestety, też się zdarza i biada tym, przez których taka nienormalna relacja rzutuje negatywnie na końcowy wynik postępowania. Dwu – trzykrotnie wziąłem, jak mawiają: na klatę, tym podobne kaprysy pewnego lubelskiego medyka sądowego, pojeździłem po kraju, powołałem innych biegłych tej specjalności, którzy odpowiedzieli na wszystkie postawione przeze mnie pytania. To pozwoliło później na odniesienie sukcesu procesowego prokuratora w sądzie. Ten i dosłownie parę podobnych przypadków nieprawidłowych postaw biegłych, stanowiły w mojej praktyce śledczej absolutny margines. Doświadczenia w tym zakresie, jeśli chodzi o relacje procesowe z biegłymi we wszystkich innych sprawach, mam, w ich całokształcie, wręcz budujące.
Na czym polega służebność i otwartość na potrzeby praktyki śledczej?
Mówimy: sąd, prokuratura, policja, biegli… ale nie na organach państwowych ani instytucjach naukowych i badawczych, branych z tej czy innej nazwy, zasadza się końcowe powodzenie procesu zmierzającego do poznania prawdy w prowadzonym śledztwie. To całe instytucjonalne zaplecze jest niezbędnym elementem funkcjonowania państwa, wypełniania postawionych przed nim zadań w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości. Jednakże o powodzeniu postawionej przed nimi misji zawsze decydował, decyduje i decydować będzie konkretny człowiek, ludzie, którzy instytucje na swój osobowy sposób, tworzą. Służebny charakter powinności prokuratora i policjanta w odniesieniu do wymogów pracy śledczej, polega na ich pełnej, nieograniczonej dyspozycyjności wobec pojawiających się, niekiedy bardzo dynamicznie, wyzwań. Postawy takiej nie da się nikomu wpoić do głowy i serca poprzez szkolenia, konferencje naukowe, nie mówiąc już o poleceniach przełożonych. Te, owszem, będą wykonane, przy czym w jaki sposób, a to już inne zagadnienie. No właśnie, o to tutaj chodzi, by czynności procesowe prowadzone nieraz w bardzo trudnych warunkach na miejscach zabójstw, o których wiemy, że „nic nie wiemy”, wykonywać przy maksimum ofiarności, racjonalnego zaangażowania, przy dochowaniu regulaminowych zasad określonych w instrukcji dochodzeniowo – śledczej. Człowiek musi mieć w sobie, to coś, tego bakcyla ustalania prawdy, dążenia do niej pomimo, niekiedy, bardzo wielu przeciwności, przysłowiowych kłód rzucanych pod nogi. Do ustaleń faktycznych dochodzi się w takich sprawach mrówczą, benedyktyńską iście pracą, odkrywając rzeczywistość fragment po fragmencie; czy to protokołując cierpliwie spostrzeżenia świadków z pozoru wyglądające na mało istotne, czy też zabezpieczając ślady kryminalistyczne w toku oględzin. I tu mam optymistyczny przekaz: wszyscy bez wyjątku policjanci, których wyznaczano do grup śledczych w prowadzonych przeze mnie sprawach o zabójstwa o skomplikowanych stanach faktycznych, takie właśnie, bardzo piękne cechy mieli zakorzenione w swoich charakterach. Dzięki naszej owocnej współpracy byliśmy dla przestępców nie do ogrania. Nie było uniewinnień, ci niebezpieczni dla współobywateli ludzie lądowali na długie lata w zakładach karnych. Otwartość na potrzeby praktyki śledczej… tę bardzo ważną zaletę odniósłbym może bardziej do osób, które współpracują z prokuratorem w ustalaniu prawdy z racji posiadanych wiadomości specjalnych w zakresie dziedzin pomocniczych dla procesu karnego. Są to osoby z list biegłych sądowych czy też wydające opinie jako reprezentanci instytutów naukowo – badawczych, zakładów czy placówek. Jako wzorcową, ba, idealną postawę biegłego wobec takich naprawdę z najwyższej półki wyzwań i problemów śledztw, które prowadziłem, chciałbym wskazać styl i sposób współpracy z prokuratorem oraz opiniowania prezentowany przez nieżyjącego już biegłego z zakresu badań poligraficznych, prof. dr hab. Jerzego Koniecznego. Trochę o nim samym oraz naszych kontaktach na linii prokurator – biegły, napisałem w trzecim tomie „Ścieżek grozy”. Biegli o tak wysokich standardach opiniowania jak on, są w każdej chwili dostępni dla prokuratora udzielając na jego prośbę konsultacji i rad, których nie wykazują później w „kosztach sporządzenia opinii”. Odbywa się to w sposób najzupełniej naturalny, angażują się i biorą bardzo serio powierzane im obowiązki. Przyznam, że sam przy takiej ich postawie doznawałem heureki, iż wraz z policjantami nie jesteśmy osamotnieni w naszych dociekaniach, a nasza służba społeczeństwu ma głęboki sens i zrozumienie w o wiele szerszym wymiarze, niż schematy zawodowej codzienności, potykającej się nieraz o przeróżne, drugorzędne kwestie.
Zainteresował mnie wątek sporów kompetencyjnych między prokuraturą powszechną a prokuraturą wojskową. Czy można pokusić się o stwierdzenie, że były takie sprawy kryminalne, których procesy ustalania prawdy były unicestwiane?
Jak rozumiem, nawiązujemy tu do czasów tzw. słusznie minionych, czyli do okresu PRL. Unormowania działu XIV kodeksu postępowania karnego z 1969 roku, o tytule: „Postępowanie karne w sprawach podlegających orzecznictwu sądów wojskowych”, stanowiły w sposób nie budzący wątpliwości interpretacyjnych, że orzecznictwu sądów wojskowych podlegały sprawy o przestępstwa popełnione przez żołnierzy w czynnej służbie wojskowej. Z tym nie było żadnej dyskusji. Inny przepis normował sytuację, kiedy żołnierz w czynnej służbie popełnił także przestępstwo podlegające orzecznictwu sądów powszechnych, a „dobro wymiaru sprawiedliwości” wymagało łącznego rozpoznania obu czynów. Wtedy także jedynie właściwym pozostawał sąd wojskowy. Tu też nie było pola do dyskusji. I kolejna kwestia, kiedy w sprawie przeciwko dwom lub więcej oskarżonym sąd wojskowy nie byłby właściwy do jej rozpoznania w całości ze względu na osobę jednego z oskarżonych (cywila, innymi słowy). Tutaj sąd wojskowy mógł rozpoznać łącznie sprawę w odniesieniu do każdego z oskarżonych, jeżeli w ocenie tegoż sądu, wymagało tego „dobro wymiaru sprawiedliwości”. Niemniej, w tym przypadku przepis kodeksu pozostawił sądowi wojskowemu margines decyzyjny, który mógł przekazać taką sprawę do rozpoznania sądowi powszechnemu. Summa summarum to sąd wojskowy zatem, znowu ostatecznie decydował. Od jego decyzji nie przysługiwał środek odwoławczy. Na etapie postępowania przygotowawczego właściwą do jego prowadzenia i decydowania – we wskazanych powyżej przypadkach – była prokuratora wojskowa. Ostatnia już rzecz: orzecznictwu sądów wojskowych nie podlegały sprawy o przestępstwa popełnione przez żołnierzy, jeżeli zostali oni w międzyczasie zwolnieni z czynnej służby wojskowej przed wniesieniem aktu oskarżenia. Prokurator powszechnej jednostki prokuratury nie mógł jednak podjąć żadnych czynności procesowych wobec takiego delikwenta przez okres, jak pamiętam, dwóch lub trzech miesięcy od dnia jego odejścia do cywila. Był to tzw. „okres ochronny”, którym ów był objęty. Z takim właśnie przypadkiem spotkałem się w mojej praktyce zawodowej i opisuję go w trzecim tomie „Ścieżek grozy”. Nie chciałbym tutaj mówić o bulwersujących szczegółach, bo ewentualna lektura książki przez Państwa, którzy by ją zaryzykowali, byłaby mniej zajmująca. W okresie PRL było wiele spraw o przestępstwa kryminalne – jak choćby te popełnione przez funkcjonariuszy państwa komunistycznego „zatrudnionych” w strukturach resortu spraw wewnętrznych, ale nie tylko – w których procesy ustalania prawdy były unicestwiane już we wstępnych etapach śledztw, newralgicznych z tego punktu widzenia. Sądy i prokuratura wojskowa zapisały najbardziej ciemną kartę w tłamszeniu ruchu solidarnościowego i społecznego oporu stawianego represjom komunistycznej junty wojskowej w okresie stanu wojennego, i później, aż do 1990 roku. Tak jakoś zdążono nas przyzwyczaić do tego, że te sprawy pozostają w ogromnej większości nieujawnione, a ci ludzie, najbardziej winni represji, są wciąż nieosiągalni dla polskiego wymiaru sprawiedliwości. Smutne to stwierdzenie ale prawdziwe.
Wysocy rangą recydywiści, sprawcy, którzy przy pomocy tajemniczej „góry” mieli pozostać bezkarnymi. Duża presja, wielkie wpływy. Czy kiedykolwiek grożono Panu, próbowano ingerować w prowadzone przez Pana śledztwa?
Już w pierwszym dniu mojej służby jako świeżo upieczonego asesora, niepozorny zgoła jegomość z gatunku tzw. „damskich bokserów” maltretujących psychicznie i fizycznie osoby najbliższe, zagroził mi bezczelnie na korytarzu prokuratury, że w jakiś tam sposób się ze mną rozprawi, jeżeli wyciągnę wobec niego konsekwencje prawne. Incydent ten zinterpretowałem jako swoiste, warsztatowe wprowadzenie do samodzielnej służby prokuratorskiej. W końcu lat 80., z jednego z zakładów karnych w Polsce, zbiegł pewien podenerwowany na mnie recydywista, zawdzięczający mi kolejną odsiadkę, po to tylko, by mnie zabić. Ujęła go milicja na jednej z lubelskich melin zanim zdołał mi nadeptać w najmniejszym stopniu na piętę. Pękający od obfitości wór kierowanych wobec mnie jako prokuratora gróźb karalnych, wypełnił się głównie w latach 90., kiedy to prowadziłem śledztwa przeciwko międzynarodowemu gangowi morderców, dokonujących zbrodni głównie z motywów rabunkowych; ale też były przypadki, że z zemsty czy dla zwykłego „interesu” w wypełnieniu niepisanej „umowy o dzieło” z kontrahentem pragnącym pozbyć się właściciela konkurującej z nim firmy. W bogatej twórczości kierowanej zza krat na adres mej macierzystej jednostki prokuratury, zawdzięczający mi taki nieciekawy los, „niedoszli milionerzy”, wieszali mnie na latarniach ze szczegółowym opisem tortur, którym planowali mnie uprzednio poddać. Dołączano nawet wymowne ilustracje, jak miałyby przebiegać. Wiele, bardzo wiele tym podobnych bzdur. Poprosił mnie kiedyś szef wojewódzki, pokazał mi kilka takich pism, żebym wiedział, co jest grane, ale mnie to interesowało tyle, co nic i najmniejszego wrażenia na mnie nie robiło. Pamiętam, jak kiedyś po końcowym zaznajomieniu się z aktami śledztwa, jeden z owych mafiosów ni stąd, ni zowąd, chwycił całkiem pokaźną, taką metalową, stojącą popielnicę, i wystartował z nią do mnie co sił w nogach. A ja nic sobie z tego nie robię, stoję w miejscu i bacznie gościa obserwuję. No i on tak przybliżył się do mnie. Zrobił zamach ręką i… postał przez chwilę z zastygłą w bezruchu w górze kończyną górną i prętem w dłoni, niczym jakaś figura na obumarłym peerelowskim monumencie. Po paru sekundach odstąpił od realizacji do cna głupiego zamiaru. Odstawił nie byle jakich rozmiarów „niebezpieczne narzędzie” na miejsce, usiadł z powrotem na krześle i grzecznie podpisał protokół zaznajomienia z aktami postępowania. W sumie, nazbierano cały tom pism zawierających groźby karalne w stosunku do mnie, prowadzono jakieś czynności wyjaśniające, mnie to jednak naprawdę mało interesowało. Później, w okresie służby prokuratorskiej w strukturze IPN, a to podwieszono w jedną z niedziel na kracie okna z zewnątrz mojego gabinetu dwie atrapy granatów, to znów zbito z gałęzi krzyż i z czytelną intencją zamocowano w ziemi naprzeciwko drzwi wejściowych do budynku komisji ścigania zbrodni (był parterowy, w jakim stanie – lepiej nie mówić), no i w końcu strzelono z wiatrówki w tylną prawą szybę mojego samochodu, w czasie, kiedy zatrzymałem się na skrzyżowaniu. Nie chciałem żadnego śledztwa. Przełożeni przychylili się do mojego stanowiska. To stare, esbeckie metody zastraszania, próba „wytłumaczenia”, bym przestał zajmować się pewną, bardzo dobrze znaną w Polsce sprawą. To, o czym teraz powiedziałem, to tylko jedna z odsłon swoistego „folkloru”, towarzyszącego prokuratorom z tzw. pierwszej linii walki z najcięższymi formami przestępczości. Trudniej o wiele było znosić to, o co Pani zagadnęła w drugiej części pytania. Owszem, próbowano, i to nie raz, ingerować z pozycji tzw. góry, w przebieg prowadzonych przeze mnie śledztw. O ile w okresie PRL miało to miejsce dwukrotnie (sprawy te opisałem po jednej w II i III tomie Ścieżek grozy”), o tyle po roku 1990 mocą służbowego przymusu, usiłowano nagminnie wpływać na kierunek czynności procesowych, które prowadziłem w sprawie kierowania wykonaniem zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki. Nie godząc się na to, byłem dwukrotnie odsuwany od prowadzenia tego śledztwa, najpierw w grudniu 1991 roku, a drugi raz w październiku, roku 2004.
Sprawa zabójstwa Alicji S, zabójstwo Wojtka, zabójstwo Bożenki. Zupełne odmienne motywacje przestępcze sprawców, osobiste tragedie, ludzkie dramaty pełne bólu, żalu, krzywd i cierpienia. Każda z tych zbrodni skłania do refleksji nad złem. W jaki sposób Pan, jako prokurator poruszający się w świecie przemocy i okrucieństwa, radził sobie z ciężarem ludzkich nieszczęść?
To prawda, ludzkie nieszczęścia, przeróżne tragedie, wypełniały po brzegi mą zawodową codzienność. Umiejętność znalezienia się pośród ludzi przez nie dotkniętymi, a zarazem sprostania zawodowym powinnościom, to nie był proces dokonujący się z dnia na dzień. Był czas na przeżywanie owych zdarzeń z pozycji obserwatora, takiego czynnego, wyciągającego dla siebie wnioski zawodowego „oseska”, w okresie aplikacji prokuratorskiej. Po półrocznym okresie asesury przełożony prokurator rzucił mnie już na tzw. głębokie wody (opisuję to w I tomie „Ścieżek grozy”) radzenia sobie z tą kategorią zdarzeń, jako adepta sztuki profesjonalnie i mentalnie w pełni przygotowanego. Nie tylko do okiełznania uczuciowości, tchniętej porażającą tragedią ludzi, którym musiałem patrzeć w tych chwilach prosto w oczy, ale także, a może przede wszystkim, do sprostania wymogom prowadzenia lege artis czynności procesowej, której jakość jest dla prawnika ukoronowaniem jego służbowej powinności. Stosowanie prawa karnego z czasem wychowuje uczucia, człowiekowi złudnie może wydać się, że postradał serce, bije zeń chłód, a cokolwiek myśli o danej sprawie to jedynie bezduszna kalkulacja. Tymczasem jest to używanie rozumu, którego priorytet nad reakcjami nieobliczalnej uczuciowości jest poza wszelką dyskusją. Umiejętność znalezienia się w sytuacjach, o które Pani pyta, jest chlebem powszednim prokuratora, taka jest jego powinność, ale też dar powołania dany od Opatrzności. Tylko miłość może przywrócić zachwianą równowagę międzyludzkich relacji. Docieramy do niej rozumowo z nieodłączną wiarą i nadzieją na osiągnięcie stanu sprawiedliwości. O to przecież w mojej profesji chodzi. W najtrudniejszych momentach siły dodawały również myślowe pielgrzymki do ludzi, którzy odeszli w wyniku kainowych zbrodni. Każda z tych osób zostawiła nam swój przekaz, a zarazem przestrogę, poprzez świadectwo nie zawsze roztropnych i mądrych uczynków, uwikłania w przeróżne sploty sytuacji, które w łańcuszku przyczynowo – skutkowym doprowadziły do odejścia przez nie z tego świata. Jest cała dziedzina kryminologii, traktująca o ofiarach przestępstw, która bada ich rolę w genezie przestępstwa; zwłaszcza zaś zajmuje się ujawnieniem czynników sprzyjających staniu się ową ofiarą. Nawiązałem tu do wiktymologii. Prowadząc śledztwa w sprawach o zabójstwa miałem nieodłączne wrażenie, że na swój sposób staram się przywrócić zbrukaną przez zbrodniarzy godność ludzką ich ofiarom, oddaję w sposób aktywny cześć ich pamięci, stawiając przed sądem sprawców ich przedwczesnej absencji wśród nas. Tak, taki był świat moich śledztw, odbiegający od wizji nieokiełznanej ludzkiej szczęśliwości, bijącej z reklam oraz autokreacji programowych jego przeróżnych, ideologicznych „uzdrowicieli”.
Został Pan wyznaczony do prowadzenia dalszego śledztwa w sprawie o zamordowanie księdza Jerzego Popiełuszki. Tym jakże ważnym i ciekawym akcentem kończy się III tom „Ścieżek grozy” pozostawiając czytelnika w niepewności. Czy pojawią się kolejne tomy wspomnień prokuratora do spraw zabójstw?
Powiem tak: grubym nietaktem z mojej strony byłaby – wobec sposobu sformułowania przez Panią tego zagadnienia, za co bardzo dziękuję – odpowiedź inna, niż twierdząca. Tak, będą kolejne tomy „Ścieżek grozy”, oczywiście z odpowiednimi podtytułami. Zapewne wskazaniem, tutaj jak najbardziej prawdziwych dowodów, mimo wszystko nie przewrócę do góry nogami mojej „obecnej rzeczywistości” wołającego o prawdę na pustyni. A nawiasem mówiąc, do rzeczywistości bezprzymiotnikowej – czyli takiej, jaka ona jest – mam od zawsze stosunek pozytywny.
Dziękuję za rozmowę