Najnowsze

Zeszmacony prokurator na tropie Rzeźniczki

Andrzej Mathiasz (archiwum własne)

Śledczy z początku mają zagwozdkę: czy to okaleczania, czy sposób zabójstwa? Jednak ważne jest pytanie dlaczego sprawca takich czynów dokonuje? Co leży u ich podłoża? Jaka trauma popycha kogoś do takich rzeczy, strasznych, a w pewien sposób żałosnych zarazem? I właśnie odpowiedź na to pytanie jest dla mnie w tej powieści istotna. Nie epatuję tutaj okrucieństwem, nie opisuję flaków, rozkładu ciał, nie smakuję w opisach zwłok, czy obrazach z sekcji. Przeciwnie, staram się te sytuacje przełamywać humorem. Zresztą sam sposób zabijania w „Szlamie” ma w sobie coś komicznego. To właśnie po to, żeby zwrócić uwagę na ten głębszy problem, który jest w tej powieści poruszony.

Z Andrzejem Mathiaszem, autorem najnowszej powieści „Szlam” – rozmawia Anna Ruszczyk.

 

Wpisałam w popularną wyszukiwarkę „Andrzej Mathiasz” i od razu pojawiła się odpowiedź „aktor, animator kultury, scenarzysta, reżyser i filmowiec”. Dodałabym także „pisarz”, jesteś osobą niezwykle utalentowaną i wszechstronną. Gdybyś jednak miał wybrać, który z tych zawodów jest najbliższy Twemu sercu?

Wszystkie moje poprzednie aktywności traktuję dziś jako długą i krętą drogę dochodzenia do pisania. W tej chwili to właśnie pisanie jest mi najbliższym zajęciem, i prawdę mówiąc mam nadzieję, że tak już zostanie do końca. Uprawiając każde z wcześniejszych zajęć, szybko odkrywałem w nich rzeczy, które mi nie odpowiadały. Głównymi były nietrwałość, przemijalność danej aktywności, jak choćby aktorstwa. Przestaje być grany spektakl i znika postać, rozwiewa się jakby jej nigdy nie było. W innych dziedzinach, jak choćby w filmie, najbardziej przeszkadzał mi zespołowy charakter tej twórczości. Rzadziej to wzbogacało, częściej stawiało przeszkody. A o kasie potrzebnej na produkcję nawet nie wspomnę. W pisarstwie też nie wszystko jest idealne, doskwiera mi zwłaszcza długotrwałość tego procesu, przynajmniej w moim przypadku. Może dałbym radę pisać szybciej, lecz uwolniony bez innych zajęć, które wypełniają mi dzień. Ale pisania już chyba nie porzucę, bo, tak się z siebie śmieję, zostało mi tylko komponowanie muzyki, na czym się w ogóle nie znam. Choć kiedyś omal nie zostałem kompozytorem muzyki poważnej. To było w czasach liceum, kiedy na topie była tak zwana muzyka współczesna, skomponowałem utwór symfoniczny na nadmuchiwane i roztłukiwane z hałasem torebki papierowe. Jak na tamte lata przystało, utwór miał oczywiście wymowę pacyfistyczną!

Co sprawiało Tobie najwięcej satysfakcji – bycie aktorem, reżyserem czy pisarzem?

Zdecydowanie pisarzem. Jest to zajęcie w sumie bardzo przyjemne. Można pisać w każdym czasie, nawet na urlopie i w łykendy. Nie, nie „nawet”, w moim przypadku zwłaszcza [uśmiech] i w różnych miejscach. Uwielbiam pisać w kawiarni. Mam swoje ulubione miejsca, nawet ulubione stoliki i krzesła przy tych stolikach. W kawiarni potrafię się skupić, a wcale nie czuję się odizolowany. Teraz niestety takie życie runęło w gruzach i pewnie długo nie wróci w takim beztroskim stanie, a tu przecież książka wyszła i trzeba pisać nową. Pisanie jest jednak przyjemne przede wszystkim jako akt totalnej kreacji. To niesamowite uczucie stwarzać samemu cały Wszechświat i wszystko móc. Lecz najpiękniejsze jest to, że nie potrzebuję na to wszystko zbyt wielkiego budżetu. Mnie wychodziło gdzieś tak około czterystu złotych miesięcznie na kawy w kawiarni. I za takie niewielkie pieniądze omal nie rozwaliłem sobie w mojej poprzedniej powieści „Druga rzeczywistość” całego świata.

Czy aby być dobrym aktorem trzeba koniecznie posiadać kierunkowe wykształcenie, czy w ogóle istnieje definicja „dobrego i złego aktora”?

Nie wiem. Pewnie różnie. Ale w ostatecznym rozrachunku zawsze najważniejszy jest talent. Ja nigdy nie czułem się aktorem, a zwłaszcza dobrym. Zresztą nie miałem takich ambicji. To raczej był konieczny dodatek do mojej twórczej aktywności teatralnej, bardzo specyficznej, w jednym z najlepszych wówczas teatrów alternatywnych, walczących z systemem komunistycznym i cenzurą – Teatrze Provisorium. Bardziej czułem się inscenizatorem, współtwórcą spektakli, kreatorem, co zaowocowało założeniem przeze mnie w późniejszym czasie własnego teatru, gdzie już tylko tworzyłem spektakle, pisałem ich scenariusze i je reżyserowałem. Jednak najwięcej obciążeń i znoju stanowiły wtedy działania nietwórcze: organizacja, logistyka, kwestowanie, i to zadecydowało, że z tego zrezygnowałem na rzecz pisania.

Na czym faktycznie polega praca reżysera, z jakimi problemami trzeba się zmierzyć w tym zawodzie, co sprawia radość, co zaś spycha w dół?

W sferach, w których ja działałem, a więc offowego teatru i niezależnego filmu, praca reżysera polega na wszystkim po trochu, a najmniej na reżyserowaniu. Reżyser jest zwykle jedyną osobą zdeterminowaną by dzieło powstało. Musi więc ogarnąć wszystko, od zebrania pieniędzy, znalezienia ludzi, zarówno aktorów jak i osoby do pomocy. Potem musi uprosić kogoś ze sprzętem i kogoś kto materiał zmontuje. Albo samemu się tego wszystkiego nauczy i to zrobi. Każda z osób zaangażowanych w projekt ma swoje sprawy, swoje stresy i fochy. Powstają napięcia między uczestnikami projektu. Ktoś mówi, że pieprzy to wszystko i odchodzi, trzeba szukać zastępstwo. To oczywiście powoduje, że dziewięćdziesiąt procent sił idzie na wszystko inne, a tylko dziesięć pozostaje na skupienie twórcze. Właśnie to wszystko spycha w dół. Jeśli jest jakaś radość, to taka że w ogóle coś w tym znoju powstało, bo już nawet nie ma siły doszlifować, żeby to było jeszcze dobre. Właśnie dlatego wreszcie dałem sobie z tym spokój. Coraz mniej miałem serca do takich zmagań i coraz bardziej żałowałem czasu traconego na sprawy organizacyjne, zamiast na czystą pracę artystyczną. Oczywiście w teatrze, czy filmie zawodowym, rzecz przedstawia się inaczej. Tam pewnie proporcje są odwrócone i dziewięćdziesiąt procent czasu to praca twórcza. Niestety nie udało mi się tego doświadczyć.

Gdybyśmy cofnęli się do czasu sprzed pandemii koronawirusa, do ubiegłego roku albo i nawet popatrzyli kilka lat wstecz. Czy to były dobre czasy dla rozwoju kultury?

Dobre czasy dla kultury skończyły się w 2015 roku, po wyborach, w których wygrał PiS. Oczywiście wcześniej zdarzały się rzeczy szkodliwe, bo politycy, urzędnicy czy kler, mają we krwi chęć ingerencji i ugniatania świata na swoją modłę. Ale to były incydenty, które zawsze dało się jakoś odwrócić, w ostateczności w sądzie. Od pięciu lat demolowanie świata kultury stało się zasadą. Skończyła się, lub zeszła do podziemi, wolność w sztuce, zaczęła działać urzędnicza, polityczna i religijna selekcja, nowa elita polityczna zaczęła budowę nowej elity kulturalnej. Preferowani, dofinansowywani i wysuwani na eksponowane stanowiska w najlepszych kiedyś instytucjach kultury są mierni, ale wierni. Niestety, pandemia jeszcze wzmacnia tę sytuację, można jeszcze mocniej dzielić i rządzić. Traktuję „Szlam”, którego akcja rozgrywa się u początków tych czasów, czyli w 2016 roku, jako pewien manifest niezgody na tę nowo kształtującą się rzeczywistość, zarówno w sferze publicznej jak i obyczajowej. Stąd taki bohater, pognębiony przez nowe porządki i stąd taki kontrowersyjny sposób zabijania, a zwłaszcza późniejszego rozgrywania tych zabójstw, które są ewidentnym wyzwaniem dla dewocyjnej obyczajności otoczenia.

W jaki sposób Twoja przeszłość, doświadczenia życiowe wpłynęły na to, co stworzyłeś?

W bardzo dużym, choć także trochę im na przekór. W młodości poruszałem się w teatralnej rzeczywistości afabularnej, oddziałującej wrażeniami. Zestawienia scen miały zbudować zamierzone skojarzenia, lecz nie opowiadały historii. Jednak kiedyś, gdy byłem na jakimś międzynarodowym szkoleniu pod Pragą, starszy pan, Amerykanin, wyjadacz teatralny, powiedział słowa, które wtedy mnie nie przekonały, lecz zapadły mi w pamięć. Powiedział wtedy: zawsze najważniejsza jest historia. I teraz pisząc powieści, a poza wydaną „Drugą rzeczywistością” napisałem ich i umieściłem w Internecie na mojej stronie mathiasz.pl już sporo, choć głównie dla dzieci. Wciąż uczę się wymyślać i konstruować historie. Nie lubię brać czegoś wprost z życia, zwłaszcza jeden do jednego. Chwała Bogu mam słabą pamięć, więc to ostatnie mi nie grozi. Zawsze muszę wszystko mocno przetworzyć, albo wymyślić od początku. Tak też jest z doświadczeniami życiowymi. Mocno je przetwarzam, lecz na pewno czerpię ze swojego życia garściami. Czasem to widać, czasem nie. Nawet jeśli widać, dla mnie to nie ma większego znaczenia. Bohater jest osobnym bytem, żyje swoim życiem i nawet jeśli przekazałem mu coś swojego, to to oddziela się ode mnie i staje się częścią tej postaci, jej życia. I wtedy już łatwo idzie pisanie, bo przecież opisuję życie kogoś innego.

W 1982 roku obroniłeś pracę magisterską na Wydziale Prawa. Dlaczego nie widać Cię dziś w todze?

Nawet gdym chciał, to wówczas nie mogłem zostać w zawodzie prawniczym ze względów politycznych. Połowę wspomnianego roku przesiedziałem w więzieniu, oskarżony o współkierowanie strajkiem studenckim w Lublinie po wprowadzeniu stanu wojennego. Początkowo zresztą miałem tak zwany tryb doraźny i groziły mi minimum trzy lata odsiadki. Jako „polityczny” byłem już potem spalony w zawodzie prawniczym i nie tylko. Także na mojej macierzystej uczelni, gdyż po obronie pracy magisterskiej wygrałem konkurs na pracę na jednym z wydziałów. Wtedy nowo powołany w stanie wojennym rektor uczelni chciał wymóc na pani profesor, kierującej tym wydziałem, zmianę wyników konkursu. Gdy to się nie udało, odebrał jej etat. Wszystko po to, żebym ja nie został tam zatrudniony. Ale takie polityczne piętno miało też swoją dobrą stronę. Wtedy każdy student musiał po studiach odsłużyć parę miesięcy w wojsku. Książeczka wojskowa z uregulowanym stosunkiem do służby wojskowej była podstawowym dokumentem, bez którego ani rusz. Na przykład można było zapomnieć o paszporcie itp. A mnie, jako politycznego, do wojska nie wzięli i przywalili pieczątkę w książeczce wojskowej bez tego. Takie to były czasy. Mam coraz częściej wrażenie, że historia zatoczyła koło.

To znaczy?

To znaczy, że zamiast obiecywanej IV RP otrzymaliśmy II PRL, gdzie rządzi jedna partia pod przywództwem Pierwszego Sekretarza, gdzie wszystkie instytucje państwowe są atrapami, bo tak naprawdę o wszystkim decyduje Partia, która nadała sobie atrybut nieomylności, gdzie społeczeństwo ma coraz mniej do gadania i wszędzie panoszy się nomenklatura, wreszcie gdzie coraz rzadziej można liczyć na sprawiedliwość. Można by tak wymieniać podobieństwa, lecz w kontekście powieści i głównego bohatera „Szlamu”, prokuratora Szmyta istotne jest zwłaszcza to, iż niezależność prokuratorów stała się czystą fikcją.

Gdzie szukasz inspiracji do swoich książek, czy w ogóle szukasz?

Inspiracje rodzą się w głowie, czasem powstają z jakichś totalnie błahych informacji, często całkiem odjechanych, które komuś nie nasunęłyby żadnego pomysłu. „Druga rzeczywistość” powstała z całkiem nieistotnego newsa o którymś z operatorów komórkowych. Przeczytałem wówczas, że SMS-y, które nie dotarły do odbiorcy na skutek awarii sieci, są przetrzymywane przez jakiś czas, a potem kasowane. Zwizualizowalem to sobie jako więzienie, w którym przetrzymywane są ucieleśnione SMS-y, pilnowane i przesłuchiwane przez strażników sieci, bo jeden z nich jest poszukiwanym obiektem, mającym istotne dla świata informacje. I tak centymetr po centymetrze utkałem akcję „Drugiej rzeczywistości”, sensacyjnej historii o zagrożeniu świata przez całkiem niegroźny początkowo wirus. W „Szlamie” nie było jednej inspiracji. Jedną z wcześniejszych była działalność „Łowców pedofilów”. Wciąż mi to chodziło po głowie. Dla postaci prokuratora Szmyta niewątpliwie zainspirowały mnie wspomniane wcześniej degradacje prokuratorów. Pomyślałem, że taki zeszmacony śledczy, starający się stanąć mimo to na nogi, to dobry punkt wyjściowy postaci.

Która z książek popełnionych przez Andrzeja Mathiasza jest dla Ciebie najważniejsza?

Zawsze ta, nad którą aktualnie myślę lub pracuję. O wydanych lub opublikowanych w Internecie szybko zapominam. Mają żyć swoim życiem. To taki mój uraz z czasów teatralnych, gdy stworzyło się jakiś spektakl i potem grało go ze dwa lata, to za każdym graniem trzeba było od nowa przeprowadzać próby, przygotowywać rekwizyty i powtarzać te same słowa ze sceny. Książka wydana, to baj! Obecnie piszę „Wrzenie”, kolejny kryminał, czy może thriller, z prokuratorem Szmytem. Tym razem akcja dzieje się w Krakowie, pojawiają się nowe okoliczności i nowi bohaterowie. To dla mnie kolejne wyzwanie, bo przecież cały już ułożony światek trzeba wymyślić i napisać od nowa. Ale o to mi właśnie chodziło, żeby nie iść na łatwiznę i nie spocząć na laurach tych samych postaci i miejsc akcji. Choć nie ukrywam kusiło mnie, żeby wykorzystać „Szlam” jako taki samograj i stworzyć coś w stylu „Szlam 2” [uśmiech]. No, ale to ma swoją cenę: pisanie nie idzie zbyt szybko. Poza tym atmosfera pandemii często nie sprzyja twórczemu skupieniu. Choć ponoć nie wszystkim. Słyszałem, że celebryci masowo piszą teraz swoje autobiografie, także niedługo może być ciekawie.

Czy pracując nad tekstem zastanawiasz się, czy dana historia trafi do serc Czytelników?

W pierwszym odruchu nie. Coś wymyślam, to mnie wciąga i piszę. Potem daję jakiejś jednej, lub dwóm zaprzyjaźnionym duszom do przeczytania. To wtedy słyszę pierwsze głosy Czytelników. Zwykle jest to zimny prysznic, więc trudno nie wziąć go do siebie. Jednak z doświadczenia wiem, że serca Czytelników są bardzo różne. Widać to w dyskusjach pod wieloma książkami. Co dla jednego jest hitem, dla drugiego może być kitem. Zresztą widzę to po sobie, bo w końcu ja też jestem czytelnikiem, choć gwoli ścisłości bardziej słuchaczem audiobooków. Bardzo często nie lubię rzeczy, które u innych wzbudzają zachwyt i na odwrót. Do wszystkich Czytelników się nie trafi, ale zawsze mam taką nadzieję, że trafię przynajmniej do części. Oby jak największej.

Pod koniec maja ukaże się Twoja najnowsza powieść „Szlam”. Czym tym razem zaskoczysz Czytelników?

Myślę, że po pierwsze akcją, a w niej niezwykłym, prowokującym, lecz jak najbardziej uzasadnionym sposobem zabijania. Także stylem, w którym występuje przemieszanie straszności z elementami humoru, który niektórzy opatrują przymiotnikiem „czarny”. Starałem się nie epatować tą strasznością, a mimo to niektórym książka może się wydać czasem dość drastyczna. I prowokacyjna. Lecz problem, który jest w niej poruszony, moim zdaniem usprawiedliwia, a wręcz wymaga takiej drastyczności tudzież prowokacji.

Straszysz Chujową Rzeźniczką, czy ona faktycznie dokonuje potwornych czynów okaleczając swoje ofiary?

No skoro okalecza, to faktycznie dokonuje potwornych czynów. Choć śledczy z początku mają zagwozdkę, czy to okaleczania, czy sposób zabójstwa? Jednak ważne jest pytanie dlaczego takich czynów dokonuje? Co leży u ich podłoża? Jaka trauma popycha kogoś do takich rzeczy, strasznych, a w pewien sposób żałosnych zarazem? I właśnie odpowiedź na to pytanie jest dla mnie w tej powieści istotna. Dlatego, jak wspomniałem, nie epatuję tutaj okrucieństwem, nie opisuję flaków, rozkładu ciał, nie smakuję w opisach zwłok, czy obrazach z sekcji. Przeciwnie, staram się te sytuacje przełamywać humorem. Zresztą sam sposób zabijania w „Szlamie” ma w sobie coś komicznego. To właśnie po to, żeby zwrócić uwagę na ten głębszy problem, który jest w tej powieści poruszony.

Najczęściej pisarze stawiają na charakternych policjantów pełnych wad, ale jednak dążących do osadzenia przestępców tam gdzie jest ich miejsce. W „Szlamie” głównym bohaterem jest prokurator. Czy istnieje w realu ktoś taki jak Szmyt, czy też jest to w stu procentach postać fikcyjna?

Adam Szmyt jest postacią fikcyjną, w stopniu, w jakim jest to w ogóle możliwe. Pewnie przemyciłem w nim trochę własnych frustracji w stosunku do otoczenia. Także trochę swoich doświadczeń i przeżyć. Poza tym jest on też reprezentantem pewnego pokolenia prokuratorów zdegradowanych ostatnio w upokarzający sposób. Taka figura wielowymiarowa, kiedyś bardzo dobry śledczy, potem obrastający w piórka urzędnik w stolicy, a dziś znowu „krawężnik” rzucony na ulicę. Taki chichot historii. To mnie w prokuratorze Szmycie pociągało. No, ale pomijając różnice, Szmyt, choć nie wolny od wad, także jest przecież „charakterny”, a przynajmniej taki się staje w miarę rozwoju śledztwa. Poza tym też dąży do wyeliminowania przestępcy – czyli wszystko „gra i bucy” jakby powiedział muzyk.

Na koniec pytanie na czasie, czyli w jaki sposób Twoim zdaniem pandemia koronawirusa wpłynie na poziom czytelnictwa? Czy obawiasz się krachu na rynku księgarskim?

Zupełnie się na tym nie znam. Piszę książki poza głównym nurtem życia literackiego. Nie mam pojęcia ani o ryku księgarskim, czytelniczym, czy wydawniczym. Nigdy też nie byłem na żadnych targach książki, ani na żadnym spotkaniu autorskim i mam nadzieję, że nie będę musiał być. Z tego co wyczytałem, ponoć ruszyło czytelnictwo e-bookowe, dlatego postanowiłem wydać e-booka ze swoją bardzo fajną książką dla dzieci: Kunek i straszna tajemnica kun, jak zdechnąć ludzi” – takim thrillerem przygodowym z udziałem rodzin kuniej i ludzkiej. Biorąc na logikę, siedzący w domach ludzie powinni czytać. Oglądać, grać, robić inne rzeczy, ale jak się już przeje, to coś przeczytać. Taką można mieć przynajmniej nadzieję. A co będzie, nie mam pojęcia. W każdym razie życzę rynkowi księgarskiemu i szerzej, wydawniczemu, jak i zresztą każdemu innemu, i w ogóle urbi et orbi jak najlepiej.

Dlaczego nigdy nie byłeś na żadnym spotkaniu autorskim? Czyż kontakt z czytelnikami, wielogodzinne rozmowy, autografy i dedykacje oraz prezentowane na fejsbukowych profilach zdjęcia pamiątkowe nie są tym, co pisarza w pewien sposób nobilituje?

Nobilituje dobra powieść i dobre opinie i recenzje, a nie pamiątkowe zdjęcia. Zresztą ja ten okres, kiedy byłem fotogeniczny, mam już za sobą. „Druga rzeczywistość”, moja pierwsza powieść, miała dobre i bardzo dobre recenzje, a także parę dobrych opinii, lecz nie przebiła się do świadomości szerszej grupy czytelników. Pewnie dlatego nie było żadnego zapotrzebowania na spotkania autorskie ze mną, co zresztą mi pasowało. A w dzisiejszych, pandemicznych czasach, to chyba już jest tylko zagadnienie teoretyczne. Myślę, że przez dłuższy czas takich spotkań na żywo nie będzie się organizowało, i w moim przypadku to jest akurat dobra strona tej całej pandemii. Zresztą byłem na takich dwóch spotkaniach autorskich ze sławnym pisarzem i sławną pisarką, w obu przypadkach hitowych kryminałów. Gdyby odnieść frekwencję czytelników na spotkaniu proporcjonalnie do wielkości sławy, na mnie z pewnością nie przyszedłby nawet pies z kulawą nogą.

Dziękuję za rozmowę

Facebook