Na linii ognia, czyli kulisy misji wojskowych w Afganistanie

fot. Bogusław Job, archiwum własne

Każde wyjście, wyjazd z bazy stanowił ogromne zagrożenie. Zamachy, ataki talibów, miny pułapki to była codzienność. Miejscowi byli w konstrukcji bomb naprawdę pomysłowi. Pakowali bomby do worków na śmieci, martwych zwierząt czy do aluminiowych puszek po napojach. To głównie cienie a blaski, to postawa i zaangażowanie żołnierzy, na których twarzach nie było widać strachu. Ludzi, którzy z pełnym poświeceniem pełnili służbę. W moich rozmowach z nimi nigdy nie wyczuwałem niepewności, że mogliby nie wrócić. Słyszałem kiedyś, takie powiedzenie, że nie wygrasz żadnej wojny bez zdobycia serc i umysłów miejscowych. Takie też jest podejście w trakcie każdej zmiany w Afganistanie.

Z Bogusławem Jobem, producentem filmu dokumentalnego „Na linii ognia” – rozmawia Anna Ruszczyk.

Co było głównym bodźcem, czynnikiem zapalnym, który doprowadził do powstania filmu „Na linii ognia”?

Od lat byłem związany w wojskiem. Ojciec był leśnikiem. Organizował również liczne polowania, w których uczestniczyli także wojskowi, więc już jako dziecko przebywałem często w tym gronie. Lata 70’ to okres moich studiów w Wyższej Szkole Oficerskiej w Poznaniu. Taką bezpośrednią inspiracją był reportaż, który realizowaliśmy z moim przyjacielem, reżyserem Andrzejem Sobkiem w szpitalu wojskowym na Szaserów w Warszawie. To tam, w Klinice Psychiatrii, Stresu Bojowego i Psychotramatologii spotkałem ludzi, żołnierzy z misji wojskowych okaleczonych nie tylko psychicznie ale i fizycznie bez rąk, nóg. Wielu z nich musiało się zmagać się z tzw. zespołem stresu pourazowego (PTSD). Z moich rozmów z weteranami, pacjentami oddziału, wiele historii wyglądało podobnie. Niemożność nawiązania kontaktu z najbliższymi, no bo o czym można rozmawiać ze znajomymi? Czy oni kiedykolwiek coś takiego przeżyli? To topienie problemów w alkoholu, sięganie po narkotyki, depresja, odejście żony z dziećmi, bezrobocie, problemy z utrzymaniem, bezdomność, niekiedy próby samobójcze. Te traumatyczne przeżycia zainspirowały mnie, aby do sedna zgłębić temat misji wojskowych, poznać czynniki, które mają równie istotne znaczenie i wywołują sytuacje stresowe w trakcie misji wojskowych w Afganistanie.

Z jakimi wyzwaniami, bądź problemami związana była produkcja filmu dokumentalnego o polskiej misji wojskowej w Afganistanie?

Film, wyjazd do Afganistanu nie był by możliwy, gdyby nie zgoda ówczesnego Ministra Obrony Narodowej Tomasza Siemoniaka oraz rzecznika prasowego ministerstwa podpułkownika Jacka Sońty. Bardzo dużą pomoc otrzymałem od byłych dowódców Operacyjnych Sił Zbrojnych. Był to między innymi generał broni Edward Gruszka, któremu za to to serdecznie dziękuję. To on mnie do tej misji przygotował, udzielił wsparcia oraz mnóstwo rad i cennych wskazówek. Szeroką pomoc udzielił mi również generał broni Marek Tomaszycki a także rzecznicy wojsk operacyjnych sił zbrojnych, pułkownik Mirosław Ochyra i Marek Pietrzak, który był wówczas majorem.

Przeszedł Pan jakieś specjalne szkolenie przed wyjazdem do Afganistanu?

Oczywiście, zarówna ja jak i moja ekipa musieliśmy przejść szkolenia w Kielcach, gdzie mieściło się Centrum Przygotowań Do Misji Zagranicznych. To właśnie tam otrzymałem certyfikat korespondenta wojennego misji pokojowych i stabilizacyjnych. Ponadto musiałem również przejść szczegółowe badania, poddać się licznym szczepieniom, następnie z lotniska wojskowego w Balicach odbyłem długi lot samolotem wojskowych do bazy Bagram. Ta baza to w zasadzie wojskowe miasto. Codziennie stacjonuje w nim kilkanaście tysięcy żołnierzy. Polska reprezentacja swego czasu liczyła tam nawet 1500 żołnierzy. Oprócz nich w bazie stacjonują wojskowi z Niemiec, Holandii, Wielkiej Brytanii no i oczywiście głównie z USA. Była tam nawet jednostka z Senegalu. To miejsce, kulturę naturalnie zdominowali jednak Amerykanie. Główna ulica nosi nazwę Disney Street, a najpopularniejszymi punktami są McDonald’s, Burger King i bary country, których obecność armia amerykańska ma zresztą zagwarantowaną w swoim statucie. Biały Dom zadbał nawet o to, by podpisać z większością wytwórni filmowych umowy gwarantujące miejscowemu kinu przedpremierowe pokazy filmów. Żołnierze nazywają bazę „przelotówką”. Jedni bowiem przybywają do niej w oczekiwaniu na początek misji, drudzy kończą już służbę, wyczekując na samolot do domu. Można powiedzieć, że dla żołnierzy w Bagram zaczyna się i kończy Afganistan. Jeśli chodzi o mnie, to w Bagram oczekiwałem kilka dni na śmigła do właściwej bazy, czyli White Eagle w Ghazni. Po wylądowaniu śmigłowca w Ghazni, ku mojemu zaskoczeniu powitał mnie osobiście generał Marek Sokołowski, dowódca XII zmiany PKW w Afganistanie. Od tego momentu spędzałem z kamerą każdy dzień z żołnierzami będącymi na tej misji.

fot. Bogusław Job, archiwum własne

Jakie dostrzegł Pan blaski i cienie polskiej misji w Afganistanie? Czy wyobrażenia o misji pokryły się ze stanem, który Pan zastał na miejscu?

Okazało się, że rzeczywistość, którą zastałem, była zgodna z moimi wcześniejszymi wyobrażeniami. Lecąc do Afganistanu, byłem przygotowany na różne sytuacje. Według mnie raczej nie była to misja stabilizacyjna. Była to po prostu regularna wojna. Można mówić, że będąc w bazie jest się bezpiecznym. Trzeba było się jednak liczyć z atakami talibów na bazę, łącznie z atakami rakietowymi, które sam osobiście przeżyłem. Niestety, często każde wyjście, wyjazd z bazy stanowił ogromne zagrożenie. Zamachy, ataki talibów, miny pułapki to była codzienność. Miejscowi byli w konstrukcji bomb naprawdę pomysłowi. Pakowali bomby do worków na śmieci, martwych zwierząt czy do aluminiowych puszek po napojach. To głównie cienie a blaski, to postawa i zaangażowanie żołnierzy, na których twarzach nie było widać strachu. Ludzi, którzy z pełnym poświeceniem pełnili służbę. W moich rozmowach z nimi nigdy nie wyczuwałem niepewności, że mogliby nie wrócić. Słyszałem kiedyś, takie powiedzenie, że nie wygrasz żadnej wojny bez zdobycia serc i umysłów miejscowych. Takie też jest podejście w trakcie każdej zmiany w Afganistanie. To nie tylko działania wojenne, ale również pomoc dla miejscowej ludności. To niezliczone akcje udzielania pomocy dla najbiedniejszych mieszkańców prowincji. W czasie ich trwania żołnierze z grupy Współpracy Cywilno-Wojskowej (CIMIC) oraz innych pododdziałów rozdali Afgańczykom kilkadziesiąt tysięcy sztuk różnego rodzaju asortymentu, w tym: koce, środki czystości (proszki, mydła, pasta do zębów), tysiące przyborów szkolnych (plecaki, zeszyty, kredki, itp.), ubrań, butów oraz wiele innych rzeczy, które z pewnością są dla mieszkańców bardzo przydatne. Bardzo ważną rolę na misji odgrywa polski szpital w bazie w Ghazni wraz ze wspaniałymi lekarzami i personelem medycznym. Polscy lekarze opiekują się szpitalem miejskim w Ghazni. Do tego szpitala przekazali znaczne ilości niezbędnych leków. Usprawnili i uruchomili aparaturę anestezjologiczną, przeszkolili afgańskich anestezjologów, chirurgów i przeprowadzili z nimi wspólne operacje. Można podać jeszcze wiele przykładów godnego zachowania się żołnierzy na misji w Afganistanie, gdzie jest szanowana miejscowa tradycja, historia i kultura, a przede wszystkim poszanowanie ludzi. To jest jedna z naszych mocnych stron. Nasza postawa poza granicami kraju ma ogromny wpływ na postrzeganie Nas przez miejscową ludność.

Kim byli i są cisi bohaterowie biorący udział w misjach?

Cichymi bohaterami, to wszyscy żołnierze biorący udział w misji, strzelcy wyborowi, żołnierze wojsk specjalnych, których wyjazd za bazę był zawsze dla nich pierwszą linią frontu, służby wywiadu, piloci, personel medyczny, lekarze. W tym czasie koordynacją działań zajmował się generał Marek Sokołowski. Swoją postawą nie tylko jako dowódca, ale i jako człowiek był wzorem do naśladowania, wzbudzał zaufanie. Żołnierze go uwielbiali i wykonywali każdy rozkaż, bez mrugnięcia okiem. Wśród żołnierzy nazywany był wodzem. Przykładem męstwa i odwagi generała była jego reakcja na atak rebeliantów na bazę 28 sierpnia 2013 roku. To on pierwszy chwycił za broń i był na pierwszej linii ognia wraz ze swoimi żołnierzami, walcząc z sukcesem w obronie bazy.

fot. Bogusław Job, archiwum własne

Jak wyglądało życie w bazie w Ghazni, z jakimi emocjami musieli zmierzyć się żołnierze?

Codzienność w bazie to namiastka domu dla żołnierzy. Starali się, aby ich życie tam było naturalne, miało pewien w miarę spokojny, regularny rytm. W wolnych chwilach żartowali, śmiali się, słuchali muzyki, oglądali filmy, trenowali, celebrowali jedzenie wspólnych posiłków. To również rozmowy o bliskich, rodzinie, tęsknocie za nimi. Najbardziej przeżywali rozłąkę z najbliższymi, rodziną, żonami, dziećmi. Ważne dla nich były te intymne chwile jakimi była łączność internetowa z bliskimi. Z reguły podczas połączeń wideo to oni pocieszali najbliższych, że jest wszystko jest dobrze, że już wkrótce wrócą cali i zdrowi. Naturalnie, wszyscy tu się boją, tylko się do tego nie przyznają. Do czynników, które mają równie istotne znaczenie i wywołują sytuacje emocjonalne i stresowe w trakcie misji wojskowych należą tęsknota za krajem, rozłąka, obcy kraj o innej kulturze, izolacja, niezbyt przyjazny klimat, udział w akcjach, incydentach i wydarzeniach o charakterze traumatycznym, zagrażającym życiu, warunki bytowe czy też zagrożenia zdrowotne. To niesamowity rollercoaster emocji, z którym nie każdy potrafi sobie poradzić. Niestety, nie wszyscy mieli to szczęście, że wrócili szczęśliwie i cało do swoich rodzin. Tak samo jak w Iraku czy Afganistanie nasi żołnierze wracali też do kraju w żelaznych trumnach.

Powrót do kraju, to zamknięcie pewnego rozdziału w życiu. Jaki los spotkał cichych bohaterów powracających z Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Ghazni?

Nie dla wszystkich powrót z misji do kraju jest przyjemny. Warto tu wspomnieć o tzw. incydencie w wiosce Nangar Khel, który miał miejsce 16 sierpnia 2007. Podczas jednej z akcji polscy żołnierze otwierają ogień z moździerza i karabinu maszynowego. Część z pocisków spada na wioskę. Ginie sześć osób, trzy kolejne z ciężkimi ranami trafiają do szpitala. Wśród poszkodowanych są kobiety i dzieci. Żołnierze wkrótce zostają oskarżeni o zabójstwo ludności cywilnej, o popełnienie zbrodni wojennej. Grozi im nawet dożywocie. Spektakularne zatrzymanie, tymczasowy areszt i zarzuty, których w Polsce nie usłyszał nikt od zakończenia drugiej wojny światowej. Był to pierwszy w powojennej Polsce proces w sprawie zbrodni wojennej. Mało kto miał wtedy odwagę publicznie stanąć w obronie polskich żołnierzy. Determinacja śledczych, by znaleźć coś na żołnierzy, była ogromna, ale szybko okazało się, że najcięższe z oskarżeń się nie utrzyma przed sądem. O sprawiedliwość walczyli przez następne lata. Oskarżeni do końca procesu nie przyznawali się do stawianych im w akcie oskarżenia zarzutów. Tym samym 19 marca 2015 roku Wojskowy Sąd Okręgowy ich uniewinnił. Pokłosiem tej sprawy jest także coś, co szybko okrzyknięto mianem „syndromu Nangar Khel”. Żołnierze przebywający na misjach zaczęli bać się strzelać. Nie wiedzieli do końca, jak reagować na działania talibów, co powodowało wiele niebezpiecznych sytuacji. Przedziwną sytuacją, było również to, że od lat 50’ XX wieku za swą służbę na misjach, żołnierze nie uzyskiwali statusu kombatanta (ani weterana). Taki stan trwał do 30 marca 2012 roku. To właśnie wtedy weszła w życie Ustawa o weteranach/ Karta weterana/. Stosownie do jej przepisów, weterani to osoby biorące udział w działaniach poza granicami państwa. Jeszcze kilka lat temu żołnierz ranny na misji był często dyskwalifikowany ze służby przez komisję lekarską i lądował automatycznie poza wojskiem, co najwyżej z niewysoką rentą. Samodzielnie musiał starać się np. o protezy czy finansować kosztowne zabiegi rehabilitacyjne. Dziwi mnie, że żołnierze i podoficerowie, po powrocie do kraju, kiedy kończył się im kontrakt, byli zwalniani z wojska, zamiast dzielić się doświadczeniami. Nie mogli odnaleźć się w nowej rzeczywistości, bez pracy, środków do życia, z wieloma problemami zdrowotnymi. Wojsko było zadowolone, gdy uczestniczyli oni w misjach, niestety po powrocie nikt się nimi nie interesował. Żadna armia nie wykorzystuje potencjału wszystkich swoich ludzi, ale na przykład w USA czy Wielkiej Brytanii są rozwiązania systemowe. To nie wojsko, ale państwo ich wykorzystuje. Są doświadczeni, mogliby być dobrymi policjantami, urzędnikami, pracować w ochronie, być przyjmowani na priorytetowych warunkach. Sytuacja poprawiła się nieco dopiero po 2010 roku, gdy weteranami wreszcie się zaopiekowano. Poszkodowani nie są już dyskwalifikowani, ale mogą zostać w służbie wojskowej, na stanowiskach administracyjnych lub pomocniczych. Wiele osób z tego korzysta. Moim zdaniem lepiej byłoby ich wykorzystać, w ramach części obowiązków, do promocji wojska, na przykład organizując im spotkania z młodzieżą. Sprawa w ostatnim czasie znacznie się poprawiła. Regułą jest to, że żołnierze powracający z misji są wykorzystywani do szkolenia kolejnych ludzi, zostają instruktorami. Weterani mogą wykorzystywać te doświadczenia na własny użytek, po prostu być lepszymi w swoim rzemiośle. Ze swoim bojowym doświadczeniem byliby nieocenieni w przypadku konfliktu. Są sprawdzeni w boju i państwo ma gwarancje, że ma doświadczonych żołnierzy.

fot. Bogusław Job, archiwum własne

Wspomniał Pan o problemie jakim jest zespół stresu pourazowego. Z czym dokładnie wiąże się PTSD?

Coraz częstsze sygnały o problemach emocjonalnych występujących wśród żołnierzy powracających z misji wojskowych, kłopoty rodzinne z tym związane i w dalszym ciągu traktowanie problemu stresu wśród żołnierzy i chorób z nim związanych jako tematu tabu skłoniło do podjęcia próby zmierzenia się z tym problemem. Wielokrotnie przyczyną nierozpoznania PTSD i właściwej diagnozy jest fakt, że żołnierze powracający z misji wojskowych zamiast trafić do lekarzy psychiatrów w celu zdiagnozowania problemu, trafiają do lekarzy podstawowej opieki medycznej, którzy wielokrotnie nie rozpoznają zaburzeń PTSD. Często w obawie utraty pracy żołnierze ukrywają te problemy. Brak leczenia i diagnozowania problemu prowadzi w wielu przypadkach do popadania w patologię przez żołnierzy (alkoholizm, narkomania, przemoc), co w konsekwencji niesie tragiczne skutki w postaci rozpadów małżeństw, a także chorób psychicznych. Na całe szczęście, obecnie Zespołem Stresu Pourazowego zajęto się w sposób kompleksowy. Nowością stały się turnusy rehabilitacyjne dla żołnierzy powracających z misji wojskowych, natomiast w ramach klinik psychiatrycznych szpitali wojskowych powstały ośrodki leczenia Zespołu Stresu Pourazowego (PTSD). Oczywiście oprócz tych ciemnych stron, są również te jasne, radosne. W większości powroty z misji kończą się szczęśliwie a wielu z żołnierzy uczestniczy w kolejnych. Właśnie o tych jasnych i ciemnych stronach misji, pokazując pełne spektrum emocji miał opowiadać mój serial dokumentalny. W sumie powstało 380 minut, które w pełni przedstawiało obraz codziennej rzeczywistości żołnierzy w Afganistanie. Niestety po zmianach w ministerstwie nikogo nie zainteresował temat, aby zrobić z tego materiału filmowego pełny serial, będący dokumentem tych czasów. Powstał jedynie odcinek pilotażowy NA LINI OGNIA. No, szkoda…

Dziękuję za rozmowę

Facebook