Obwinia się nas często o wszystkie błędy systemowe, w tym niedofinansowanie systemu opieki zdrowotnej, stary sprzęt, czy kiepską organizację pracy. A co ja, jako lekarz, mam wspólnego np. z zepsutym aparatem USG? Ja chciałabym solidnie zbadać pacjenta i skupić się wyłącznie na jego stanie zdrowia, a nie biegać po działach administracji szpitalnej rozpytując o zapasowe części. Muszę wspomnieć również o samej pracy administracyjnej, czyli o „wypełnianiu papierków”, która pochłania teraz więcej czasu niż opieka nad pacjentem. Na dodatek z roku na rok przybywa kolejnych „druczków”, które muszą być zapełnione bzdurnymi i zbędnymi informacjami. Jeśli nie są, to lekarz odpowiada za to finansowo przed Narodowym Funduszem Zdrowia, płacąc karę z własnych pieniędzy. Ja rozumiem, że te wszystkie nowe zarządzenia i dokumenty mają być uzasadnieniem dla zatrudniania nowych urzędników i tworzenia kolejnych departamentów czy wydziałów, którym mogliby szefować kolejni dyrektorzy, ale – na Boga! – gdzieś jest granica. Już teraz wśród personelu medycznego krąży kolokwialne wyrażenie (za zacytowanie którego przepraszam, mam nadzieję, że nie urażę niczyich uszu): „pacjent obesrany, ale opisany”. To nie my, lekarze, ponosimy winę za to, że mamy coraz mniej czasu na obowiązki medyczne, które przecież powinny być priorytetem.
Z dr Alicją Horn, lekarzem specjalistą, autorką powieści „Wyleczeni” – rozmawia Anna Ruszczyk.
Morderstwa, patologie w służbie zdrowia, tragiczne zdarzenia, cierpki smak miłości. Co było główną inspiracją i motywem do powstania powieści „Wyleczeni”?
Inspiracją było moje życie zawodowe i przemyślenia w rodzaju „a co by było, gdyby”, które towarzyszyły rzeczywistym sytuacjom. Postać Marty stworzyłam już kilka lat temu, ale żyła jedynie w moich opowieściach. Słuchaczem był mąż, który przekonywał mnie, że to dobry materiał na książkę. Książkę, która – jak myślałam – miała nigdy nie powstać. Bo skąd niby wziąć czas na jej napisanie? A jednak udało się i „Wyleczeni” są już w księgarniach.
Dlaczego postanowiła Pani pozostać w pewnym stopniu osobą anonimową, skąd pomysł na pseudonim?
Na pisanie pod pseudonimem zdecydowałam się z powodów czysto praktycznych. Jestem lekarzem, mam wielu pacjentów, niektórych znam już bardzo długo. Nie wiem, jak przyjęliby informacje, że „ich pani doktor” napisała książkę, której bohaterka – delikatnie mówiąc – nie zachowuje się tak, jakby od niej oczekiwano. Nie chciałabym, aby odnieśli mylne wrażenie, że świat, jaki przedstawiam w książce rzeczywiście istnieje. Że opisuję prawdziwe osoby i wydarzenia. Albo że Marta jest moim alter ego. Bo przecież „Wyleczeni” są tylko i wyłącznie literacką fikcją. Z drugiej strony ciągłe zastanawianie się nad tym, jak treści, które umieszczam w książkach, zostaną przez moich pacjentów odebrane byłoby dla mnie pewną autocenzurą. Nigdy nie mogłabym sobie pozwolić na kreatywność, jaką mam, gdy piszę pod pseudonimem. Była to zatem od początku decyzja oczywista.
Ile w lekarce Marcie Wolskiej kryje się lekarki Alicji Horn?
Bardzo niewiele. Wyglądam, myślę i zachowuję się zupełnie inaczej niż Marta. No i jestem od niej starsza. Żeby poczuć do niej trochę więcej sympatii, dałam jej swoje hobby – rośliny doniczkowe. I to by było pewnie na tyle [uśmiech]. Mamy oczywiście wspólne doświadczenia zawodowe – ja również przez wiele lat pracowałam w szpitalu, w podobnych warunkach jak ona. I tak jak Marta nigdy nie mogłam do końca odespać swoich dyżurów. Ale przewlekłe zmęczenie jest akurat cechą wspólną wszystkich, którzy pracują w szpitalach i tam dyżurują. A wracając do Marty – łatwiej było mi stworzyć postać, z którą nie mam wiele wspólnego, bo kazałam jej potem robić rzeczy, na które sama bym się nie odważyła. Marta natomiast, ze swoją przeszłością i swoją osobowością, potrafi dać sobie radę z wieloma nieoczywistymi sytuacjami. Stać ją naprawdę na wiele, co udowodni w kolejnych częściach „Wyleczonych”.
Czy faktycznie „sny świrów nie są podstawą do wznawiania śledztw”?
To pytanie może raczej warto by zadać prokuratorom, policjantom, detektywom czy wróżom. Odpowiedzi mogą być różne. Oczywiście są ludzie, którzy uważają, że mają prorocze sny, albo, inaczej mówiąc, że w ich snach pojawiają się jakieś cenne wskazówki dotyczące ważnej dla nich sprawy. Na pewno do takich zaliczyłaby się Marta Wolska. Ja jednak takich snów nigdy nie miewam. Może trochę szkoda!
Z jakimi problemami i bolączkami borykają się dziś lekarze?
Przede wszystkim mamy coraz więcej pracy. Jest nas z roku na rok coraz mniej, na dodatek się starzejemy. Czy wie Pani, że około 30 procent lekarzy wykonujących zawód ma ponad 60 lat? Około jednej trzeciej wszystkich lekarzy jest już praktycznie w wieku emerytalnym. Tyle że my rzadko przechodzimy na emeryturę. Większość wykonuje zawód praktycznie do śmierci. Trudno przejść w stan bezczynności, kiedy miało się życie właściwie w całości wypełnione pracą. Obwinia się nas często o wszystkie błędy systemowe, w tym niedofinansowanie systemu opieki zdrowotnej, stary sprzęt, czy kiepską organizację pracy. A co ja, jako lekarz, mam wspólnego np. z zepsutym aparatem USG? Ja chciałabym solidnie zbadać pacjenta i skupić się wyłącznie na jego stanie zdrowia. A nie biegać po działach administracji szpitalnej rozpytując o zapasowe części. Muszę wspomnieć również o samej pracy administracyjnej, czyli o „wypełnianiu papierków”, która pochłania teraz więcej czasu niż opieka nad pacjentem. Na dodatek z roku na rok przybywa kolejnych „druczków”, które muszą być zapełnione bzdurnymi i zbędnymi informacjami. Jeśli nie są, to lekarz odpowiada za to finansowo przed Narodowym Funduszem Zdrowia, płacąc karę z własnych pieniędzy. Ja rozumiem, że te wszystkie nowe zarządzenia i dokumenty mają być uzasadnieniem dla zatrudniania nowych urzędników i tworzenia kolejnych departamentów czy wydziałów, którym mogliby szefować kolejni dyrektorzy, ale – na Boga! – gdzieś jest granica. Już teraz wśród personelu medycznego krąży kolokwialne wyrażenie (za zacytowanie którego przepraszam, mam nadzieję, że nie urażę niczyich uszu): „pacjent obesrany, ale opisany”. To nie my, lekarze, ponosimy winę za to, że mamy coraz mniej czasu na obowiązki medyczne, które przecież powinny być priorytetem. Robi się z nas pracowników biurowych. A może nawet już zrobiono…
Jakie Pani zdaniem mity i nieprawdy związane z pracą w szpitalu mają wpływ na kształtowanie opinii publicznej?
Wszystkich nas wrzuca się do jednego worka. Jak lekarz, to przyjmuje łapówki i jest gburem. Tymczasem zdecydowana większość z nas brzydzi się łapówkarstwem w jakiejkolwiek formie i, mimo przemęczenia, jest całkiem znośna w obyciu. Te „czarne owce” są problemem także dla nas. Nieprawdą jest również, że „lekarze w szpitalach niewiele robią, głównie piją kawę”. Fakt, że przychodzą do swoich pacjentów niezbyt często nie oznacza, że w pozostałym czasie nic nie robią. Tym bardziej, że miewają jednocześnie pod swoją opieką nawet kilkunastu czy kilkudziesięciu pacjentów. Mam nadzieję, że dzięki „Wyleczonym” przybliżę czytelnikom obowiązki polskich lekarzy w szpitalach oraz prawdziwe problemy, z jakimi muszą się na co dzień mierzyć, rozwiewając przy okazji parę mitów.
W jaki sposób pandemia wpłynęła na środowisko medyczne?
Każdy inaczej radził sobie z tym problemem. Jeśli chodzi o relacje zawodowe, to wszystko zależy od miejsca. Zresztą tak było również przed pandemią i tak będzie po niej. Dlatego coraz częściej zmieniamy pracę. Nazywamy to „migracją wewnętrzną”, czyli szukaniem w Polsce, najlepiej w pobliżu domu, takiej pracy, która będzie jak najmniej toksyczna i w której moglibyśmy się jak najlepiej realizować zawodowo. W odróżnieniu od migracji zewnętrznej, czyli tej prawdziwej, za granicę, która dla wielu też okazała się jakimś rozwiązaniem. I wbrew powszechnym opiniom nie chodzi w niej wyłącznie o pieniądze. Głównym motywem wyjazdu są złe doświadczenia z pracy w Polsce – feudalizm, mobbing, biurokracja, brak perspektyw zawodowych… Mogłabym tak jeszcze trochę powymieniać.
W thrillerze medycznym „Wyleczeni” zainteresował mnie wątek „wielkanocnych babek”. Czy mogłabym prosić o uchylenie rąbka tajemnicy i podzielenie się innymi przykładami żargonu szpitalnego?
„Wielkanocne babki” to starsze, wymagające opieki osoby, które są „podrzucane” do szpitali pod byle pretekstem, najczęściej wymyślonym, w okresach świątecznych lub wakacyjnych. Robią to ich własne rodziny, które w tym czasie chcą pozbyć się kłopotu i zrzucić odpowiedzialność za bliskich na kogoś innego. Przecież „płacą składki, więc im się należy”. Jest to smutne, ale bardzo częste zjawisko. Niestety, mam wrażenie, że coraz częstsze. Jeśli chodzi o inne żargonowe określenia, to zależą one od konkretnego miejsca, gdzie się przyjmują (lub nie). Dla przykładu, na jednym ze znanych mi oddziałów zabiegowych na wszelkiego rodzaju narzędzia chirurgiczne mówi się „sztućce”. Na innym stojak na kroplówki to „pastorał”. Ja z kolei na jednorazowy podkład na kozetkę mówię „kapa”. Ale to akurat jest żargon lokalny. „Wielkanocne babki” znane są wszędzie. To też, niestety, świadczy o skali tego zjawiska.
Brutalne morderstwa, przemoc, cierpienie i koszmary ofiar. W jaki sposób lekarze mający kontakt z ofiarami przestępstw i ich bliskimi radzą sobie z emocjami, trudnymi sytuacjami?
Poza alkoholem i narkotykami? Żartuję! To oczywiście najgorszy z możliwych sposobów. Odradzam! Tak naprawdę nie ma jednej recepty na radzenie sobie ze stresem. Wydaje mi się, że ważne jest, żeby mieć uporządkowane życie osobiste i jakieś hobby, któremu można oddać się po pracy. Niestety, w praktyce kontrolę można mieć jedynie nad tym ostatnim – hobby. Jeśli chodzi o życie prywatne, to bywa różnie. Nie bez powodu lekarze tak często zawierają związki wewnątrz własnej grupy zawodowej. Mamy za mało czasu na poznanie kogoś z zewnątrz. Takie lekarskie związki mają swoje plusy i minusy. Plusem jest to, że nikt nie zrozumie naszych problemów tak dobrze, jak drugi lekarz. Minusem – że ten drugi lekarz będzie spędzać poza domem równie dużo czasu, często w odmiennych porach, co w rezultacie może prowadzić do rozmijania się dwojga ludzi. To właśnie spotkało książkową Martę i Mikołaja, jej byłego męża. No i my, lekarze, mamy tendencję do przynoszenia pracy do domu. Rozmawiamy o ciekawych przypadkach medycznych i ciągle się dokształcamy. Na spotkaniach towarzyskich w gronie lekarzy tematem dominującym jest również praca. Zdajemy sobie z tego sprawę, ale nic nie możemy z tym zrobić. Tak po prostu jest. Hm… A może to jest właśnie ten sposób, o który Pani pyta? Przegadanie problemów z kimś, kto je zrozumie? Kto wie…
Marta Wolska, lekarz, oprawca, ofiara, sprawca, rozsądna to znów lekkomyślna. Kobieta pełna sprzeczności, z jednej strony dobry, wrażliwy człowiek, z drugiej wyrachowana, zimna i bezwzględna egzekutorka. Czy ktoś taki jak ona mógłby realnie pomóc nam naprawić ten świat, oczyścić z brudu i zła? Jest wzorem godnym naśladowania, przykładem wzięcia odpowiedzialności za własne życie i życie tych, których kochamy?
Uważam, że odpowiedzi na tak sformułowane pytanie mogą być różne. Wszystko zależy od tego, jakie zasady wyznajemy. Dla jednych Marta może być bohaterką, dla innych oprawcą. Trochę tak jak w przypadku serialowego Dextera. Dla jednych priorytetowe znaczenie może mieć litera prawa, dla innych skuteczność sprawiedliwości (w rozumieniu Marty), wymierzanej na własną rękę. Proszę pamiętać, że w sytuacji, gdy instytucje państwa są nieefektywne, a nawet dysfunkcyjne, ludzie sami wymierzali i nadal wymierzają sprawiedliwość, w znaczeniu w jakim ją rozumieją. Taka sytuacja zachodzi zwłaszcza wówczas, gdy jakieś jednostki w sposób karygodny (i często wielokrotnie) łamią ważne reguły etyczne rządzące życiem danej społeczności. Co jest w takiej sytuacji większym złem? Jest to dobre pytanie dla etyków. Odnośnie postępowania Marty, uważam, że sami czytelnicy powinni sobie odpowiedzieć, jak je oceniają. Ja nie chcę niczego nikomu narzucać. Starałam się przedstawić historię swoich bohaterów obiektywnie, stojąc z boku i nie opowiadając się po niczyjej stronie.
Sprawiedliwość, równość, uczciwość. Czy takie wartości istnieją we współczesnym systemie opieki medycznej, czy raczej próżno ich tam szukać?
Takie wartości istnieją, choć na pierwszy rzut oka rzeczywiście trudno je dostrzec. Publiczny system opieki medycznej w Polsce jest „przypudrowanym trupem”, a decydenci rozmaitych opcji politycznych udają, że tego nie widzą. Niejednokrotnie obserwowałam, jak ci sami ludzie, którzy w ramach tego systemu tworzyli prawo i zasady, próbowali je później obejść, kiedy chodziło o nich samych albo ich rodziny. Tak naprawdę ten system istnieje dzięki poświęceniu i determinacji medyków z wszystkich grup zawodowych, „którym się jeszcze chce”. To, niestety, coraz mniej liczna grupa.
Nie ukrywam, czytanie „Wyleczonych” to prawdziwa uczta dla duszy, ogromna przyjemność i niesamowite „medyczne wrażenia”. Brakuje mi Marty Wolskiej, jej siły, determinacji, psychologicznych rozterek i problemów, które dotykają nie tylko lekarzy. Kiedy możemy spodziewać się kolejnych części?
Bardzo dziękuję za te miłe słowa. Druga część „Wyleczonych” jest już praktycznie gotowa, pracuję nad trzecią. Wszystko zależy teraz od czytelników i od tego, czy spodoba im się pierwsza.
Dziękuję za rozmowę.
Bardzo dziękuję za ciekawe i inspirujące pytania.